|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
05-02-2019, 09:17 | #161 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
05-02-2019, 11:41 | #162 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Na piętrze zdawało się uspokajać. Billy wyjrzał zza osłony i szybko ocenił, że po przeciwnikach zostało już tylko wspomnienie. Pociągnął rudowłosą za sobą i w paru susach oboje dopadli do MJ'a. Sanitariusz, widząc jak snajper zamierza się do ostrzelania parteru, z ciekawości wyjrzał i zobaczył jak te sukinsyny z Legionu obsiadły Barry'ego niczym muchy bramini placek. Nie wyglądało to dobrze. Nawet jeśli uda się go ocalić przed legionową nawałą, musiał się znaleźć ktoś, kto go poskłada do kupy. Igła poleciała gdzieś na lewo, Jinx chyba też tam był, pozostawał Sticky. Po krótkiej, acz żywiołowej dyskusji wewnątrz głowy, zakończonej psioczeniem na własne sumienie i soczystym "Kurwa", które wyrwało się z jego ust, podjął decyzję. - Zostań z MJ'em - rzucił do Elsi. - I nie rób nic głupiego - "tak jak ja" dodał w myślach - przynajmniej dopóki nie wrócę. Rzucił się biegiem w kierunku schodów, oczyszczonych już, jak dojrzał z góry, przez Utanga. Miał nadzieję, że nikt nie wybiegnie na niego z pomieszczenia, do którego drzwi znajdowały się tuż za schodami. W razie czego miał przygotowaną strzelbę. Nie wiedział czy zdąży dopaść do Barry'ego nim inni członkowie drużyny B wyrżną napastników, nie myślał w tej chwili o tym. Najważniejsze było dostać się do tego głupola i powstrzymać go od podróży na tamtą stronę. |
05-02-2019, 17:14 | #163 |
Reputacja: 1 | Barry pewnie już się modlił. A jeżeli nie, to powinien. Był w wyjątkowo paskudnej sytuacji. Jinx Posłał kolejną kulkę w atakującego towarzysza legionistę. I kolejną. Nie miał zamiaru odpuszczać, mimo bólu i ran. Kiedy przeciwnicy odeszli na spotkanie ze swoim stwórcą, Jinx przywołał w myślach mapę rezydencji. Gdzie teraz mógł być ich cel numer jeden? Czy już zwiewa? Czy został zabity w wybuchach? Po jego głowie chodziła też bardziej przyziemna myśl: gdzie najlepiej i najszybciej zwiać przed nadciągającymi siłami buntowników. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 05-02-2019 o 17:18. |
05-02-2019, 19:47 | #164 |
Reputacja: 1 | Bez dalszych ceregieli aby kontynuować swój ciąg zabijania Utang zbiegł ze schodków i z głośno ululając skoczył na pomoc towarzyszom prosto na plecy bijących ich legionistów. Duchy Przodków z radością patrzyły jak ich potomek przez double-kill, triple-kill i quadra-kill zmierza teraz triumfalnie do ultra-killa i monster-killa. Pewnie gdyby powiedzieli to Utangowi to nie miałby pojęcia o czym oni mówią, ale Przodkowie znali wiele tajemnic przeszłego świata niezrozumiałych dla "współczesnych" ludzi. |
06-02-2019, 12:18 | #165 |
Reputacja: 1 | Key Cyberpies walczył dalej. Nie poddał się. Nie miał pewności, czy Legion go rozpoznał, czy chciał go wziąć żywcem, zabić, dokonać przykładowej egzekucji, przeprogramować (jeśli miał w ogóle programistów...) czy znów zniewolić w inny sposób. Nie obchodziło go to, już nie. Zerwał się do biegu. Ludzie krzyczeli, kiedy ich roztrącał i omijał. Strzelali. Legioniści byli generalnie takimi sobie "snajperami", ale parę kul ugrzęzło w jego pancerzu i futrzastym ciele. Bolało, ale cybernetyka zaskoczyła i wytłumiła ból - przynajmniej na jakiś czas. Za nim dalej biegły te dwa cholerne robo-kundle. Uciekając, Key widział i słyszał, jak płonąca wieża znów została ostrzelana - tym razem z rakiet i kontaktowych granatów. Kilka zewnętrznych eksplozji zmieniło się w jedną wewnętrzną, która wyrwała dziurę w miejscu, skąd wcześniej obrońcy miotali własnymi rakietami. Fortyfikacja całkiem ucichła. Plus taki, że ludzie odpuścili, widząc, że dwa robopsy "sobie poradzą". Więc K-9000 uciekał. Lawirował między uliczkami malpaiskich slamsów, bezbłędnie ścigany przez dwa wspierające się nawzajem cyberpsy. Może i nie miały ludzkiej inteligencji, ale to wciąż były cyborgi skonstruowane rękoma innymi, aniżeli Legionu. Rękoma ludzi, którzy wiedzieli co robią. Mimo to, inteligencja Keya pozwalała mu utrzymać przewagę i przybliżyć go do wyjścia z Malpais. Ale tego dnia nikt nie uciekł z tego przeklętego miasta. Wpadł w jedną z mniejszych alejek, blisko zewnętrznego muru obronnego. Pipdog już kalkulował optymalną trasę ucieczki. Wbiec na mur i zeskoczyć na wydmę. Bramy odpadały. Poturbowałby się na wydmie, może na coś nabił... ale to była jedyna logiczna szansa. Już czuł nosem swąd wolności... ale nie dane mu było jej zobaczyć. Zbyt późno zbystrzał, że w tej alejce były szczątki zmasakrowanych ludzi - samych napastników w płaszczach, tuż przy osmaleniach i niewielkich kraterach w ubitym klepisku. Jeden z robopsów prawie gryzł mu ogon, drugi był dwa susy za nim. Ułamek sekundy później spostrzegł, że ponad połowa alejki od jego strony licząc była "czysta". I tylko niewielkie, zagrzebane w ziemi przedmioty psuły "równość" gleby. Key je dobrze widział, zwinnie omijał każdą. Gorzej z jego ścigającym, który chyba nie był aż tak bystry. Wdepnął jedną z ciężkich cyber-łap prosto w jedną z nich. Eksplozja objęła obydwu. Key pomknął do przodu, ryjąc pyskiem i przodem ciała w szczątkach i glebie na przodzie alejki. Czuł się... dziwnie. Wszystkie jego zmysły były na maksa otępiałe. Pipdog wręcz wrzeszczał o krytycznych uszkodzeniach i awaryjnym odcięciu nerwów, by zapobiec śmierci z szoku. Zerknął na swoje ciało. Mina urwała mu obydwie tylne łapy - żywą przy udzie, robotyczną w kolanie; zmasakrowała też cały żywy bok i pouszkadzała ten cybernetyczny. Raczej... raczej z tego nie wyjdzie. Plus był taki, że ten zidiociały kundel - ten robopies mniej zaawansowanego wzorca - został dosłownie rozerwany na kawałki. Byłby przetrwał, ale eksplozja skupiła znaczny procent energii na nim i doprowadziła do wtórnej detonacji w robotyce kundla. Był w dymiących kawałkach. Drugi - ten cwańszy (i lżejszy) z Denver - się zawahał, ostrożnie stąpając w stronę zmasakrowanego cyberpsa bojowego NCR. Już miał zamiar nań skoczyć, wyminąwszy pozostałe "niespodzianki", kiedy nad głową Keya zadudnił kaem. Długa seria poraniła i uszkodziła skurwiela i wepchnęła go na drugą minę - efekt był podobny, co przy pierwszym. - Kurwa. Key... to ty. - powiedział nieco ochrypły głos. Był zmieniony. Ciężkie doświadczenia ostatniego półrocza zmieniły go prawie nie do poznania. Prawie. Wade Harris. W "klasycznym" metalowo-skórzanym pancerzu, odwieszający M60 na ramię i klękający przy zmasakrowanym psie. Wyglądał jak cień samego siebie sprzed pół roku... ale i tak lepiej, niż Key teraz. - Spóźniłem się. - dodał ponuro - Masz jakieś stimpaki? Gdzie reszta? Dlaczego jesteś sam? Pozostali Barry próbował się odruchowo ratować. Pochwycił za flaszkę z gorzkim napojem, odkorkował, już przechylał do ust, kiedy ten drugi, jebany dziesięciolatek wybił mu ją z dłoni. Butelka, strzykając płynem, rozbiła się gdzieś dalej o podłogę. Próbował jeszcze drżącą ręką chwycić za woreczek z proszkiem leczącym, ale nie mógł. Odpływał. Jakimś kątem świadomości widział (a raczej "wiedział"), że jego oprawcy - dzieciak i jego "opiekun" - ginęli od kul jego towarzyszy. Dobrze. Zemsta. Wiedział, że wygrali. Coś mu tak mówiło. To dobrze. Czuł się... dobrze. Spokój. Cisza. Przestało go boleć. Chciał tylko pójść spać. Odpocząć. On już swoje zrobił. Chciał już tylko zasnąć. Przymknął oczy i odetchnął. Ostatni raz. A potem była tylko ciemność - i błogi spokój... Lucky i Jinx dalej działali z grubsza wspólnie, próbując ostrzelać oprawców Simmonsa. Pierwsza kula ze sztucera chybiła mocno, odrzut przywalił w ramię Jinxa za bardzo, powodując okropny ból z rany na łopatce. Niewiele lepiej poszło Lucky'emu, jego nabój też chybił. Zarepetowali, poprawili i huknęli znowu, obydwaj. Kolo z szok-pałą oberwał w brzuch i w odsłonięty łeb, bryzgając juchą i padając jak rażony piorunem. Z tego się już nie wykaraska. Wtedy właśnie Igła dopadła do Jinxa i poświęciła parę chwil na połatanie jego dupy (dosłownie) i łopatki. MJ w międzyczasie był w najdogodniejszej pozycji (oprócz chłopów z lewej strony) do działania. Obejrzał sytuację, wychylił się zza balustrady. Instruktor już był martwy. Tylko ten ostatni dzieciak dźgał nieruchome ciało Barrego jak jakiś worek treningowy. Posłał mu kulkę z góry, prosto gdzieś w okolice nieosłoniętej głowy i szyi, a bachora aż zmiotło. Utangisila i Sticky byli najwolniejsi, a to dlatego, bo udali się na dół osobiście, nie próbując ataków dystansowych. Utang, wydając z siebie dziki wrzask, rzucił się pędem przez hol, omijając podest z rzeźbą Cezara (a może legata?) na środku, przebijając się przez płomienie (które go osmaliły niczym czarnego diabła z Piekieł) i wpadł na jednego z typów rąbiących Lee. Zmasakrował go tomahawkiem i modliszką jak tuszę w rzeźni. W międzyczasie Feng miał niezły problem - na ciele miał już trzy, średnio głębokie "rąbnięcia" od siekier, które jego pancerzyk tylko częściowo wytłumił. W odpowiedzi zrobił serię fint i wepchnął swój wielki miecz we flaki tego po prawej... ale ten miecz mu się ułamał. Utang już masakrował tego z przodu, ale ten z lewej przypierdolił mu oburącz siekierą w plecy, aż mu utknęła. Padł na kolana, a legionista już chciał wyrwać narzędzie mordu i dokończyć tenże mord, kiedy lider buntowników wreszcie raczył się ponownie pojawić. Precyzyjny cios maczetą wżarł się w niechronioną szyję ostatniego rekruta, chrobocząc po kręgach szyjnych. Powrotny manewr dokończył robotę, prawie ścinając sikający wszędzie krwią łeb. Były niewolnik ostrożnie wyrwał toporek z pleców ciężko rannego i go odrzucił. Wszyscy mogli zobaczyć, że tym "wybawcą" Fenga był Praetus. Feng spojrzał na niego, dał mu bez słowa proszek leczniczy. Praetus wprawnymi ruchami zaaplikował dawkę na jego plecy, podczas gdy wojownik wypił gorzki napój. W międzyczasie Sticky dopadł wreszcie do Barrego. Zwalił z niego trupy i zaczął go sprawdzać. Simmons odszedł. Billy zaczął robić resuscytację, ale i to nie pomogło. Starcie było zakończone. Nikt inny nie wybiegał. Jadalnia i kuchnia wydawały się być już puste. Ale wieża już niekoniecznie. Jakby na potwierdzenie tego, od strony fortyfikacji ryknął potężny rumor. Kolejna eksplozja. Huki wystrzałów ucichły. Były tylko krzyki rannych, okrzyki zdrowych... i zwielokrotniony tupot nóg. Słyszeli jakiś głos, który poniósł się wyraźnym echem: - Z wieży! Wycofać się do holu! Bronić legata! Praetus porwał za swoją maczetę i zza pazuchy wyjął jeszcze obrzyn. - Marcus jest w biurze! - krzyknął. Azjata pobiegł za nim, łapiąc za dwa porzucone toporki. - Zabijcie legata i uciekajcie! - warknął, dołączając do ex-niewolnika - My kupimy wam czas! Będąc już u góry schodów, u wylotu korytarza prowadzącego do wieży, powiódł jeszcze wzrokiem po gramolących się, może nieco niezdecydowanych członkach Drużyny B. Praetus już był w środku, waląc z obrzyna w zaskoczoną czeredę Legionistów. - Na co się kurwa gapicie?! Wykonać rozkaz szeregowi! - zawył, wkurwiony, po czym popędził do wieży. Na swój ostatni bój. Biały sprej - piętra wieży, pełne wrogów. Błękitna kropka - Praetus. Czarny sprej - biura Legata, Marcusa z Malpais. Niebieski sprej - drzwi do biura. EDIT (po wpisie Mike'a) Postacie: Barry Simmons i K-9000 "Key" poległy.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 06-02-2019 o 14:46. |
06-02-2019, 13:40 | #166 |
Reputacja: 1 | - Ano się spóźniłeś Harris - odparł Key - Reszta jest w willi legata, pojebało ich i poszli go zabić, ja z Łazikiem oddzieliliśmy się od nich i chcieliśmy dać nogę. Łazik nie żyje, mi też niewiele brakuje. Idź ich ratować, może jeszcze żyją - kiwnął łbem za siebie - tam jest pole minowe jak się domyślasz, dalej jest wysadzona brama. Zbiegło się tak ze dwudziestu legionistów. Może więcej. Wiesz co? Mam sprawę… masz iguanę? Harris pogrzebał w sakwie i wyciągnął nadjedzoną iguanę. - Masz, tyle mi zostało. - Dzięki, leć ratować resztę, a ja tu sobie poleżę, powspominam i wrzucę coś na ząb. Harris wstał i poprawił M60. - Wrócimy po ciebie… - Spoko, dr McTaget się ucieszy jak mu odniesiesz ten złom. Nagle zza zakrętu wybiegł mało nie wypluwający płuc Legion Houndmaster. Zobaczywszy Harrisona zatrzymał się w pół kroku ściskając pałki. Key uśmiechnął się złowieszczo. - Nie tylko ty masz znajomków z bronią maszynową dupku. Harrison mógłbyś go tak se... Resztę zagłuszył M60 tnąc legionistę w pasie na pół jedną serią. - Dzięki, jesteś prawdziwym przyjacielem psa - powiedział Key, Harrison skinął głową i ruszył. Przechodząc koło trupa splunął. Key zabrał się za iguanę, nie miał wiele czasu, a chciał ją dokończyć zanim cieknąca z rozdartej tętnicy krew uniemożliwi dokończenie posiłku. Od prawie roku jej smak śnił mu się po nocach… Ostatnio edytowane przez Mike : 06-02-2019 o 14:28. |
06-02-2019, 16:02 | #167 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Billy sadził długimi susami w kierunku schodów, potem po nich na dół. W tym czasie Utang zajął się już... tym, co robił najlepiej, ale sanitariusza to nie interesowało. On widział tylko kupkę trupów, na dnie której leżał Barry. Podbiegł do niej i zaczął zrzucać z rannego towarzysza kolejne ciała. Wreszcie dokopał się do Simmonsa, ale ten tylko leżał nieruchomo. Z jego licznych ran powoli sączyła się krew. Oczy miał zamknięte. Sticky przyklęknął i sprawdził puls, niczego nie poczuł. Położył rannemu głowę na piersi, ale serce nie biło. Natychmiast zabrał się za masaż serca. - Tylko... mi tu... nie u... mieraj... bydlaku - wyrzucał przez zaciśnięte zęby, przy każdym nacisku. - No... dalej! Nie wiedział ile to trwało, może ze dwie minuty, może pięć, dla niego ciągnęło się to jak kilka godzin. Dłonie miał już całe czerwone od jeszcze ciepłej posoki kolegi. Wreszcie jednak zrozumiał, że dotarł za późno. Masaż serca nie miał sensu, jeśli serce nie miało już za bardzo czego pompować. - Kurwa... - wyszeptał. Wokół niego coś się działo, ale on tego nie dostrzegał. Walki chyba ustały, chociaż wciąż ktoś krzyczał, biegał, z oddali jakby nadbiegali inni ludzie. Billy wyłowił tylko coś o legacie. Oderwał wreszcie wzrok od zwłok Barry'ego i rozejrzał się wokół. Feng leciał po schodach na górę, przed nim był ktoś jeszcze, ale sanitariusz nie zdążył dojrzeć twarzy. Nie wiedział po co, domyślał się, że czeka na niego kolejna walka. Dojrzał też Utanga, który również gnał już na górę, ale w przeciwieństwie do tamtej dwójki, skręcił w prawo. Sticky raz jeszcze spojrzał na leżącego w kałuży krwi Simmonsa, wyszeptał Wybacz, po czym porwał za strzelbę i rzucił się za plemieńcem. |
06-02-2019, 20:57 | #168 |
Reputacja: 1 | Utang już gnał naprzód. Plecy bolały od ciosu. Ból uśmierzany był przez leczniczą substancję. Jednak dzikus nie miał zamiaru pozostawić śmierci Barry'ego nie pomszczonej. - Za Simmonsa! - zawołał ze schodów. Im szybciej zabiją Legata tym szybciej się stąd wydostaną. Niech Przodkowie mają Barry'ego w swojej opiece. |
06-02-2019, 22:03 | #169 |
Reputacja: 1 | Igła fachowo poskładała Jinxa do kupy. Ten podziękował jej, przeładował strzelbę i ruszył do biura legata. -Po otwarciu drzwi rozpęta się piekło, dlatego jedna osoba otworzy jedno skrzydło a kto ma granat wrzuci go z bezpiecznego miejsca do środka. Jak tylko wybuchnie, wchodzimy. Pierwsza osoba, mogę to być ja, biegnie przy ścianie na lewo od wejścia, w ruchu prowadząc wymianę ognia. Druga po wejściu skręca od razu w prawo, i poruszając się strzela do każdego wroga, jakiego zobaczy, aż znajdzie schronienie przed wyjściem zza filara lub w rogu pokoju. Trzecia podobnie jak pierwsza, ale szuka osłony za filarem. Czwarta jak pierwsza, piąta jak druga. Nie stać w drzwiach, nie czaić się, bo nas powystrzelają. Ruchy, szybkie przemieszczenia. Brutalne i agresywne wejście w stylu rapid dominance. Nie wiemy ilu ich tam jest i gdzie są. Zaskoczenie i krótkie ogłuszenie granatami da nam czas na uderzenie. Jak się zabunkrowali na balkonie, to tym lepiej. W końcu oddali kawał pola, na którym mogli się bronić. W ciasnocie łatwo ich wystrzelamy. Do roboty. Dobierzmy się legatowi do dupy. |
07-02-2019, 11:01 | #170 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |