Trudno było zsynchronizować działania. Gdy Wilhelm był już gotowy do odpalenia magicznego ognia, Limhandil znajdował się niemal dwieście kroków od stanowiska strzelców. Elmer leżał w trawie i obserwował trzech buro odzianych mężczyzn z miejsca położonego jakieś piętnaście kroków w górę stoku. Uznał, że taka odległość jest wystarczającym zabezpieczeniem przed czarami konfratra. Santiago i Reinmar wciąż czekali, gotowi ruszyć w stronę napastników.
Pierwsza próba ognistego czarodzieja spaliła na panewce. Zamiast ognistej kuli zdołał wyczarować tylko smużkę dymu, ale niezrażony podjął kolejną próbę. Tym razem się udało i w kierunku krzaków poleciały huczące kule płomieni. Równocześnie dwóch jeźdźców spięło konie, licząc na to, że wystraszeni strzelcy zamiast zająć się strzelaniem rzucą się do ucieczki. Nie pomylili się, w ich kierunku kiedy w rozbryzgach wody przekraczali strumień nie poleciała ani jedna strzała.
Elmer widział jak mniej więcej w jego kierunku lecą dwa ogniste pociski i zwalczył w sobie chęć ucieczki. Znajdujący się poniżej niego mężczyźni woleli nie ryzykować. Zerwali się ze swoich dołków i starali się uciec, gdy wkoło nich eksplodowały płomienie. Drzewa i krzewy natychmiast stanęły w ogniu, ale tylko jeden z napastników znalazł się na tyle blisko, by ponieść szkodę.
Drogą od strony Hornfurtu nadjeżdżała karawana składająca się z kilku wozów.