Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2019, 19:24   #5
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację



Kościół Najświętszej Matki Bożej Pani Miłosierdzia w Henrykowie
Poranna msza


Marcin stał przy ołtarzu, jakby nieprzytomny. Mimo tylu lat w seminarium, potem w Rzymie, gdzie studiował podyplomowo i gdzie również należało wcześnie wstawać, nie mógł się do tego przyzwyczaić. Owszem, wewnętrzny zegar działał iście po szwajcarsku, ale jednak większą część swojego życia sypiał tyle, ile miał ochotę – mama zawsze nieco go rozpieszczała i klasycznie wykłócała się o to z ojcem. To znaczy wcześniej, zanim ten zachorował. Choroba go ułagodziła.

Wtem ocknął się jakby i zauważył, że nieliczni o tej porze parafianie patrzą na niego wyczekująco. Złajał się w myślach za dekoncentrację i kontynuował transsubstancjację.

Podobnie po wieczerzy wziął kielich i ponownie dzięki Tobie składając, podał swoim uczniom, mówiąc:

Bierzcie pijcie z tego wszyscy:
to jest bowiem kielich Krwi Mojej
nowego i wiecznego Przymierza
która za was i za wielu będzie wylana
na odpuszczenie grzechów.
To czyńcie na Moją Pamiatkę


Wierni przyklęknęli. Wszyscy. Akurat ta grupa, która chodziła w niedziele na szóstą, zawsze poważnie podchodziła do swojego uczestnictwa we Mszy Świętej. Ledwie zakończył transsubstancjację, podszedł jego jedyny ministrant na tej mszy, Igor Helski. Marcin spojrzał na niego ze złością. Wcześniej gówniarz wołał go wcale nie dlatego, że spieszyło mu się na mszę, ale dlatego, że ukrył się za węgłem z wiadrem z wodą i oblał Marcinowi sutannę od pasa w dół. Taki to był gagatek, nie po raz pierwszy zresztą czynił takie figle. Za te jego żarciki Marcin najchętniej sprałby go na kwaśne jabłko, ale po pierwsze, jakoś głupio mu było, w końcu to tylko dziecko, po drugie, Igor swoim zwyczajem od razu by się poskarżył swoim rodzicom i wyszła by z tego większa afera. Wolał więc dać spokój.

Plebania
Południe


Dopiero teraz miał chwilę, aby usiąść. Ksiądz proboszcz nigdy nie ukrywał, że go nie lubi. I że jest leniwy. Zawsze posyłał swojego jedynego wikarego do zadań, których samemu wykonywać mu się nie chciało. Marcin zawsze odprawiał msze o siódmej, ósmej trzydzieści, dziewiątej trzydzieści i jedenastej, a proboszcz o dwunastej i osiemnastej – czyli wtedy, jak się już wyspał. Marcin nie miał mu za ani tego, ani innych drobnych złośliwości, starał się po katolicku nadstawiać drugi policzek. Choć nie można powiedzieć, by był jakoś szczególnie religijny – to znaczy, wierzył w Boga i w ogóle, ale do seminarium poszedł wskutek ambicji matki i niespełnionego uczucia. Uczucia do niejakiej Majki Skowron.

Majka! Aż cały drgnął. Przecież wczoraj miała urodziny. A on nic z tego dnia nie pamięta… zaraz, czy w ogóle nie miał tam przypadkiem być? Wspomnienie „przypadkowego” spotkania w wegańskiej knajpce odżyło nagle. Pamiętał, jak śledził jej streama stamtąd i upewniwszy się, że wciąż tam jest, ubrał się i niemalże pobiegł do lokalu. Tam Majka zaproponowała dawnemu przyjacielowi, by przyszedł na urodziny. Po tak drugiej rozłące było to dla Marcina marzeniem.

Trzeba bowiem wiedzieć, że łączyło ich coś szczególnego… Marcin nie wiedział co prawda, czy ona czuje to samo, ale on czuł od dawna. Od późnej podstawówki, może gimnazjum. Dziewczyna była tak cudowna, piękna, inteligentna, mądra – słowem: ideał. Nigdy jednak nie miał odwagi jej się do tego przyznać. Przystojny nie był, pewny siebie też nie, na imprezy chadzać nie lubił. W przeciwieństwie do niej, ona lubiła atencję i tylko dzięki niej miał jakichś znajomych, wałęsając się zawsze za nią jak przysłowiowa kula u nogi. Ale ona lubiła tu kulę. Niestety, tylko po przyjacielsku.

Odkąd przyjaźń osłabła, a było to w liceum, Marcin zaczął popadać w coś pokroju fascynacji. Zaczął pisać o niej wiersze, malować obrazy, pisać nowelki… no, dobra, z nowelki wyszła około czterystustronicowa kronika założonej przez nich fikcyjnej rodziny. Marcin nie był z tego dumny. Nie umiał pisać. Za to malował pięknie, a malował ją we wszystkich możliwych aranżacjach – Majka pośród martwej natury, Majka jako królowa śniegu, Majka zmysłowo wygięta na dziewiętnastowiecznym szezlongu…

Opanował się. Nie wypadało. Mimo swojego nieposkromionego uczucia, wciąż starał się być dobrym księdzem. Takim, o jakim zawsze marzyła mama. Cieszyła ją jego radość i to, że nie mogła wiedzieć o jego rozmyślaniach, wcale go nie usprawiedliwiało. Niemniej namalował ten akt i chował go w kartonie na plebanii. Razem z innymi, w swoim pokoju, do którego nie wpuszczał nikogo, nawet nadopiekuńczej pani Steni. Nieźle by sobie o nim pomyślała, gdyby to zobaczyła.

Wyciągnał telefon, wszedł na youtubowy profil SweetFi. Regularnie, co najmniej raz na godzinę, sprawdzał, czy nie wstawiła czegoś nowego. Wstawiała często, więc jej nieaktywność od dłuższego czasu zaczęła go niepokoić. Nic, zero? Nawet dla patronów? Tak długo?

hej, Fiziu. Dlaczego nic nie wstawiasz? Gdzie live z urodzin? impreza była taka dobra i jeszcze odpoczywasz : )?

pozdr PinkYY

Czasem z nią pisał, w końcu był jej najbardziej hojnym patronem i musiała o niego dbać. Rzecz jasna, pozostawał anonimowy, gdyby się przyznał, kim jest, spaliłby się ze wstydu.

Dobra, koniec odpoczynku. Proboszcz odprawiał południową mszę, na której była także pani Stefania. Mógł zatem w spokoju wejść do swojego pokoiku i dokończyć kolejny obraz. Majka z bukietem flamandzkich tulipanów.

Wieczór


Skończył na dziś. Było już dość późno – dwudziesta trzydzieści – a wiedział, że zmęczony nie będzie w stanie oddać jej fizjonomii w stopniu dostatecznie oddającym jej ideał. Odłożył zatem farby, zdjął fartuch (który kiedyś zakosił pani Steni i miał trochę wyrzuty sumienia) i przemknął cicho do łazienki, by umyć ręce. Wtem niespodziewanie na korytarzu rozbrzmiał dzwonek starego, peerelowskiego telefonu z tarczą. Ksiądz Alojzy wciąż go używał i to właśnie ten aparat służył do komunikacji z plebanią, gdy ktoś z zewnątrz czegoś potrzebował. Marcin zawahał się. Powinien umyć najpierw ręce, ale z drugiej strony, skoro ktoś dzwonił o porze dosyć późnej jak na załatwianie spraw na plebanii, to mogło być coś ważnego. Zaklął cicho, nie lubił brudzić domowych sprzętów i pani Stenia też tego nie lubiła, ale już trudno.

Plebania przy Kościele Najświętszej Matki Bożej Pani Miłosierdzia w Henrykowie, ksiądz Marcin Frygiel przy aparacie – wypowiedział z ledwością jednym tchem.
Dzień dobry, proszę księdza… – odpowiedział po drugiej stronie znajomy głos.
Pan Tomasz Skowron? – zdziwił się Marcin, ale jak zawsze, gdy chodziło o coś związanego z Majką, słuchał uważnie.
Tak, to ja. Słuchaj, Marcin… to znaczy proszę księdza… ja bym chciał zamówić mszę pogrzebową.

A więc wreszcie przyszedł czas na panią Rozalię, babcię Majki. Cóż, kobieta niemłoda już była, prawie dziewięćdziesiątka, choć dotychczas trzymała się całkiem dobrze. Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie, pomodlił się w myślach. Choć z drugiej strony, na pogrzebie zobaczy zapewne Majkę… zrobiło mu się strasznie głupio przez tę myśl i dobrze, że pan Tomasz nie mógł zobaczyć wtedy jego miny.

Rozumiem. Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu pana teściowej.
Za słuchawką zapadła cisza. Długa, ciężka cisza.
Panie Skowron?
Moja teściowa żyje. Chcę zamówić pogrzeb Majki.

W tamtym momencie stało się coś dziwnego. Marcin zadrżał, zimny pot wystąpił na jego czoło. Przez chwilę czuł jak jego nogi słabną, jak głos grzęźnie w gardle. Chciał coś powiedzieć, ale był chyba w jakiejś innej rzeczywistości.

Proszę księdza? – rozległ się po chwili głos pana Tomasza. – Jest tam ksiądz?

Bez słowa wytłumaczenia Marcin trzasnął słuchawką, aż zapewne obudził śpiącego za ścianą proboszcza. Poczuł, że musi usiąść. Wbiegł do swojego pokoju, zamknął się na klucz, padł na łóżko, nie zważając na brudne dłonie i świeżo wypraną pościel. Przez chwilę leżał w ciszy, drżąc lekko. Potem znienacka zawył jak potępieniec. Jak to się stało? Co? Jak to możliwe? Taka młoda kobieta? Co się stało, co, jak… musi zadzwonić do pana Skowrona raz jeszcze. A może to nie był on? Nie, to musiał być on. A może to jakieś urojenie od wdychania oparów z farby? Co? Co ja wymyślam?! – zapytał sam siebie.

Ktoś zarąbał w drzwi pokoju z całej siły.
Co tam się dzieje?! Marcin, halo!
Proboszcz. Dobra, spokojnie, trzeba go spławić.
Dzień dobry, księże proboszczu. Przepraszam jeśli obudziłem. – Marcin otwarł drzwi i zobaczył czerwoną od gniewu twarz plebana. Był niższy od Marcina o głowę, no nawet trochę więcej, ale temperamentu miał za dwóch, jak się wkurzył.
Co ty robisz, dzieciaku?! – krzyknął proboszcz. – Co to za wrzaski po nocy?
Przepraszam, proszę księdza proboszcza. Miałem… skurcz brzucha. Bolesny, bardzo. – Fakt że nocą nazwał proboszcz godzinę wpół do dziewiątej, Marcin zbył. Starszy człowiek, tacy lubią się wcześniej położyć.
To iść do lekarza, jak boli. A nie wydzierać się tu po nocy. Boże, jużem myślał, że mi serce siadło, tak się darł. Nie na moje nerwy, te młode, nie na moje nerwy
Tak zrobię, z Panem Bogiem! – zamknął drzwi przed księdzem Alojzym, nie miał czasu na kłótnie z nim. Gdy zamknął, usłyszał jeszcze zza nich ciche „wariat”. Nic nowego, proboszcz często go tak nazywał. Teraz Marcin miał coś innego do roboty. Coś ważniejszego od starego, marudnego człowieka.

Nagle coś sobie uświadomił. A co jeśli ta śmierć… nie była naturalna? Majka nie chorowała, do głowy przyszły mu zatem w tej chwili jedynie wypadek komunikacyjny i zabójstwo. Tak, inaczej być nie mogło… wszedł szybko na lokalny portal z newsami. Już na stronie tytułowej wisiał artykuł… Makabryczne morderstwo w Henrykowie. Odczytał, chłonął informacje jak gąbka. Wiele w tym było przypuszczeń i taniego clickbaitu, ale fakt pozostawał faktem. Ktoś zabił jego ukochaną. Jego Majkę. Wraz z jej śmiercią, zamienił życie Marcina w koszmar. Dopiero wtedy połapał się w sytuacji. Miał brudne ciuchy, nie wiedzieć czemu i skąd. Popełniono morderstwo w Henrykowie. Nie pamięta dnia poprzedniego… może to tylko jakiś fatalny zbieg okoliczności ale… ale… musiał działać. Niesiony paniką zaczął ładować w kartony i torby swoje obrazy, rękopisy, małą statuetkę, którą wykonał rok temu – wszystko, co się wiązało z Majką. Włożył również w jeden z kartonów, na sam spód, brudne ubrania. Gdy jego pokój był już „czysty”, to znaczy nie było tu nic, co sugerowało jego podejrzaną fascynację ofiarą, wyszedł z pokoju objuczony jak muł, starając się nie zbudzić proboszcza. Chwycił ostatnim wolnym palcem leżące na stoliku kluczyki do proboszczowskiego Peugeota i wyszedł. Zapakował wszystko w auto, otworzył garaż i ruszył – bardzo powoli i niezręcznie, bo od liceum nie prowadził. Wiedział, gdzie jest jedyne miejsce, w którym może to ukryć…

Dom państwa Frygiel
21:09


Dzień dobry, mamo – przywitał się z uśmiechem.
Marcinek?
Pani Zofia zmrużyła oczy. Nie miała okularów, stała w koszuli nocnej i spoglądała na rozmówcę nieufnie.
Tak, to ja, mamo, spokojnie. Przepraszam za późną porę, ale ksiądz Alojzy kazał mi zrobić troszkę porządek w pokoju, a ja nie chcę wszystkiego wyrzucać. Jak wiesz, piwnicy nie mamy. Czy mógłbym włożyć kilka moich rzeczy do waszej piwnicy?

Czuł się jak śmieć, okłamując matkę, ale przecież nie mógł jej powiedzieć prawdy. Zapewne nie doniosłaby na niego, ale jednak mogłaby wygadać się na komisariacie, a na Marcin pozwolić nie mógł.

No dobrze, Marcinek, dobrze… tylko, że sam to sobie musisz przenieść, bo wiesz, tata chory…
Wiem, mamo, poradzę sobie. Bardzo ci dziękuję, daj mi tylko klucze do piwnicy i ja już sobie wszystko tu załatwię, możesz iść dalej spać. Potem pozamykam.
No dobrze, Marcinek, dobrze… zrób sobie, co chcesz tutaj, tylko nie przeciąż się. I nie garb się! Kto to widział księdza, co się garbi?
Wiem, mamo, wiem. Przepraszam
No. – Zofia Frygiel bardzo kochała swojego jedynaka. – To idź, dziecko, idź.

Jakoś pół godziny zajęło Marcinowi przenoszenie rzeczy. Było ich całkiem sporo, odnotował z pewnym zdziwieniem. Mama rzecz jasna nie położyła się i cały czas opowiadała mu o tym, co u nich słychać. Przywykł i nie miał jej tego za złe, choć potrafiła być męcząca, szczególnie, że ciągle pytała go o zdanie, jako księdza, a on w tym czasie taszczył torby, ledwie łapiąc oddech. Na koniec pożegnał się z matką, ucałował ją i odjechał na plebanię. Tylko po to, by oddać samowolnie pożyczony samochód. Miał bowiem inne plany…

Bar „Kulturka”
21:58


Gdy wszedł do baru, spowodował powszechne skonsternowanie. Widać ksiądz był tutaj rzadką atrakcją, choć z tego, co Marcin wiedział, proboszcz raz po raz lubił wychylić jednego. Nie zważając na ciekawskie spojrzenia, podszedł do lady.
Szczęść, Boże – przywitał go łysiejący, korpulentny właściciel po pięćdziesiątce – co dla księdza?
Szczęść, Boże. Wódki. Jakiejś mocnej. Całą flaszkę.
Zignorował ciekawskie spojrzenie barmana. Na plebanii nie mógł teraz siedzieć. Był zbyt roztrzęsiony, a to była jedyna ucieczka od problemów, jaką w tej chwili wymyślił. Zamierzał pić tak długo, aż natrętne myśli odejdą. Miał tylko nadzieję, że nie przesadzi, w końcu nigdy nie wypił więcej niż dwóch kieliszków i nie do końca znał z autopsji skutków działania alkoholu.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 24-02-2019 o 20:32.
MrKroffin jest offline