Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2019, 23:49   #28
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Jeńcy uzbrajali się w co popadnie. To, czego nie zabrały elfy, czarownik, tabaxi i paladynka, trafiło w ręce pozostałych, choć niektórzy, jak Ront czy Eldeth mieli problemy z wciśnięciem się w pancerze, ewidentnie dopasowane pod szczupłe, elfie kształty. Rozszabrowano jednak wszystko co się dało, i kiedy opuszczali zbrojownię, świeciła ona dosłownie pustkami.
Krótkie miecze idealnie leżały w dłoni. Zrobione z ciemnego żelaza, wydawały się jednak bardzo lekkie, niczym stalowa broń powierzchniowców. Bełty niestety nie były zatrute, choć ich groty z obsydianu świeciły ostrością krawędzi i zapewniały, że poradzą sobie nawet z utwardzaną skórą, choć Leshana czy Cefrey nie zakładałaby się, czy tak samo skuteczne będą przeciwko metalowemu pancerzowi.
Kusze ręczne były niemalże całkowicie z grzybodrewna, którego w podmroku było pod dostatkiem. Ilość metalowych elementów ograniczano do minimum ze zrozumiałych względów.
Liny, długie i mocne warte były całego hulaszczego dnia w dobrej karczmie w Waterdeep i te szybko znalazły amatorów.

- Oczywiście, drogi Zaku, oczywiście. Jak zwykle trafna ocena sytuacji. Pan Balzak to również ma głowę na karku. Trzeba o tym porozmawiać jeszcze kiedyś panowie – oczy Buppido lśniły jakimś dziwnym blaskiem, kiedy patrzył w stronę skupionych na skalnej półce drowów z Velkynvelve. On jedyny nie wziął żadnej broni, za to jego własnej roboty pazury klekotały złowieszczo, kiedy zacierał ręce najpewniej wyobrażając sobie moment, w którym dopadnie swoich ciemiężycieli.

Ruszyli, zdecydowani zginąć lub uciec. Jednak nie wszyscy mieli ten sam pomysł na ucieczkę, co stało się jasne już od pierwszego kroku na linowy mostek.

Daerdan zamieniony w drowa i Sarith prowadzili całą resztę grupy, wygladając zgodnie z planem łowcy jak gromada jeńców pędzona na rzeź, lub do pracy. Wyglądało to nieco absurdalnie, biorąc pod uwagę fakt, że cała załoga Velkynvelve była akurat zajęta odpieraniem ataku i strażnicy, którzy zazwyczaj zajmowali się na co dzień jeńcami znajdowali się gdzieś tam, przed nimi, ale plan działał, choć wydawało się, że tylko dzięki przypadkowi.
Mostek linowy bujał się, kiedy uciekinierzy przedarli się na główną platformę, przez wąski chodnik wzdłuż pionowej ściany jaskini. Przeszli obok napełnionych wcześniej wodą stągwi i beczek z grzybodrewna, i poczuli zapachy gotowanej strawy, wykręcającego zagłodzone kiszki zapachu prawdziwego jedzenia, nie brei którą karmiono ich od jakiegoś czasu.
Huk zaklęć, dźwięk szybujących w powietrzu bełtów, okrzyków quaggothów i skrzek walczących pod sufitem jaskini istot narastał, zlewając się w jeden wielki hałas, drażniący bębenki w uszach i tłumiący niemal wszystkie rozmowy między wami do nieledwie szeptu.
Plany które snuli, zakładały szybki wypad do kuchni, użycie windy lub opuszczenia się po linach w dół, wprost ku wolności. Sarith parsknął szyderczo na propozycję Lyssy i pokręcił głową. Najwyraźniej miał inny pomysł i nie zamierzał tego z nią dyskutować.

Lyssa miała inny pomysł. Kilka szybkich susów zwinnego ciała kocicy wystarczyło, by wskoczyła do głównego stalaktytu wraz z podążającymi za nią niczym dwa niewielkie cienie, nieletnimi sfirvnebli, które z jakichś sobie znajomych powodów przyjęły Lyssę jako nieformalną przywódczynię.
Cięcie miecza i most linowy, łączący wąską kładkę z głownym stalaktytem runął w dół, zwisając bezwładnie od strony platformy. Niewielki przedmiot, rzucony przez Lyssę w stronę elfów uderzył w skalną półkę, wprost pod nogami jednego z drowów na platformie, który akurat składał się do strzału.
Drow podniósł skamieniałą mysz, po czym zaczął rozglądać się dokoła. W pierwszej chwili dostrzegł obie grupy. Prześlizgnął się wzrokiem po Daerdanie i Sarithu, których w panującym zamieszaniu wziął za drowy i zwrócił wzrok na tabaxi i dwa sfirfnebli. Podniósł kuszę do strzału i tylko kocia zręczność i niewielkie rozmary obu sfirvnebli, które momentalnie uciekły do stalaktytu uchroniło ich przed pewnym trafieniem bełtem, który odbił się od skały stalaktytu i koziołkując poleciał gdzieś w otchłań poniżej. Drow jednak nie miał szansy zawiadomić reszty pobratymców, bo jedna ze strąconych istot spadła prosto na kamienny chodnik, dokładnie pomiędzy stojących na kamiennym chodniku uciekinierów, a obszerną skalną półką. Istota z potwornym rykiem uderzyła prosto w otwór jaskini, w której znajdowała się jadalnia. Chwilę później ciemności przeszyły dwie błyskawice, które uderzyły w istotę z zabójczą precyzją, i choć można było poczuć smród eteru, jedynym większym efektem były pełgające wszędzie dokoła niewielkie, niebieskawe łuki energii, rozchodzące się promieniście po całej półce, podnoszące włosy na głowach i elektryzujące swoim magicznym dotykiem.
Huk pękającej skały zmroził uciekinierów ale na krótko. Potem chodnik runął w dół, prosto w ciemność.


***


Tabaxi mogła jedynie bezsilnie patrzeć, jak wszyscy towarzysze niedoli znikają w ciemnej otchłani, wraz z obsuwającym się w dół chodnikiem. Widziała uderzenie pioruna, które naruszyło podtrzymujący chodnik stalagmit. Kamień nie wytrzymał wyładowania mistycznej energii i po prostu rozprysnął się, posyłając całą sekcję chodnika, wraz z jej towarzyszami prosto w ciemną czeluść poniżej . Bełty jednak zaczęły świstać coraz gęściej, i łotrzyca zdała sobie sprawę, że jej pozycja znajduje się dokładnie na przedłużeniu lini strzału całej tej stłoczonej na platformie drowiej czeredy, która wysyłała salwę za salwą w szamoczącego się, cienistego potwora. Jeden krok w znajdowała się jednak w miejscu, do którego chciałby dotrzeć niemal każdy złodziej. W siedzibie władcy Velkynvelve, najpewniej pełnych skarbów owego władcy. Świątynia Lolth, komnata Ilvary, w której znajdowały się jej rzeczy i kilka niewątpliwie cennych zabawek, oraz pomieszczenie dowódcy wojowników, Shoora.
Czy oni... - młody sfirvnebli podążający za Lyssą miał łzy w oczach. Drugi wciąż zezował na kamienne chodniki, niemal niezdolny się ruszyć. Chwilę później coś trzasnęło, Lyssa poczuła smród eteru i po chwili zobaczyła sylwetkę Buppido. Magia, tego tabaxi była pewna.
Otrzepał swoją brudną przyodziewę swoimi pazurami – Spadli w dół. Ale wierzę, że plan zostanie wykonany? – wzruszył ramionami derro i popatrzył pytająco na Lyssę, tak jak dwie pary czarnych jak onyks, migdałowatych ślepi.
Mblhmmm Mblhmmm – powiedział jeden ze sfirvnebli – Krzaczór pyta, co robimy? – wyjaśnił Kępa, siorbiąc nosem.
Szybki rzut oka za siebie, w niewielki, wyciosany w skale korytarz podpowiedział jej, że znajdują się przy wejściu do świątyni Lolth. Podłogę całkiem obszernego pomieszczenia zdobiły porozkładane maty, zrobione najpewniej z delikatnego, pajęczego jedwabiu. Wzory pajęczyn i symbole pajęczej królowej dobitnie świadczyły o ich przeznaczeniu. Maty skupiały się dokoła zrobionego z grzybodrzewa cokołu, rzeźbionego w pajęcze motywy, rozszerzającego się na górze niczym kielich grzyba. Siedział na nim....ogromny pająk. Przez chwilę tabaxi poczuła strach na widok tak wielkiego drapieżnika, ale opalizujące szlify i błysk wykonanych z onyksów oczu uświadomił łotrzycy, że to jedynie plugawy pomnik, wzniesiony ku czci pajęczej królowej.
Kolejny huk, dobiegający gdzieś bezpośrednio zza ściany uświadomił jej, że wciąż trwała walka, i jeśli zamierzała wydostać się z tego miejsca, korzystając z zamieszania, to czas nie stał w miejscu, a nawet wydawało się, że zaczął bardzo pospiesznie uciekać.


***


Spadali w ciemność, bezwładnie i bezsilnie. Żegnając się z życiem i robiąc rachunek sumienia. Albo przeklinając los i swoich bogów, którzy opuścili ich w potrzebie.
Potem miękki wstrząs, jakby spadli na wypełniony puchem materac. Bogowie musieli mieć dziś poczucie humoru.

Niczym ulęgałki, z cichymi pacnięciami wpadali prosto na biały kobierzec pajęczego zabezpieczenia Velkynvelve, a ten robił to, co do niego należało. Miękko złapał wszystkich spadających, wyginając się w kilku miejscach, przytwierdzając kończyny i ciała spadających, by nie odbili się od zabezpieczenia i nie wylądowali poza pajęczyną, gdzie czekała na nich śmierć od upadku. Drowy i ich pajęcze sługi wykonały bardzo dobrą robotę.
Przez moment, wszyscy poczuli chwilę wytchnienia, bo choć liny lepiły się do ubrań i ciał, były też przyjemnie miękkie i pachnące niczym wełniana nić.

[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/2/27/14361843_ausstellung-von-tomas-saraceno-1021920x1080.jpg[/MEDIA]

Uczucie to jednak towarzyszyło im jedynie przez niewielką chwilę.
Ogromny blok skalny, urwany ciężarem szamocącej się na górze bestii lub może oderwanym zaklęciem, spadł nieopodal uciekinierów, wyginając całą sekcję sieci niebezpiecznie blisko nich. Pojedyncze nitki zaczęły się wyginać i pękać z głośnym trzaskiem, i jedynie lepkości sieci można było zawdzięczać, że nikt nie ześlizgnął się po ciągniętej w dół, i nachylającej się powierzchni pajęczyny, najwyraźniej nie projektowanej do znoszenia takich ciężarów. Nitka po nitce, które pękały z trzaskiem odłamek skalny wyciągał sieć jeszcze bardziej w dół, w stronę czarnej jak smoła tafli jeziora poniżej.

Przez moment wydawało się, że sieć wytrzyma, kiedy odłamek zawisł nieruchomo a sieć przestała się na moment bujać. Kiedy jednak przyklejony do sieci Ront zapragnął oderwać swoją wielgachną łapę od jednej z nitek, przez całą sieć przeszedł jakby dreszcz, potem coś pękło, z odgłosem przypominającym zerwanie struny w cytrze.
Sieć ustąpiła, rozlatując się niczym rwące się płótno, dzieląc na fragmenty i opadając w dół, posyłając wszystkich prosto w czarną wodę poniżej. Głośne plaśnięcia kwitowały lądowanie każdego nieszczęśnika w błotnistej, podobnej do śluzu bardziej, niż do wody mazi, która momentalnie oblepiała ubrania, włosy, ciała, wlatując do uszu, nozdrzy i ust. Smród wypełnił płuca, utrudniając oddychanie a sieć, wciąż przyklejona do ciał i ubrań robiła się coraz cięższa, plącząc się dokoła nóg i rąk, utrudniając ruchy. Wprawni awanturnicy wysunęli głowy nad kleistą maź, chcąc rozeznać się w sytuacji.
Cefrey i Zak znów poczuli ten sam smród co w czasie swojego zejścia tutaj. Mogliby nawet mówić o pewnym...przyzwyczajeniu. Elfy zareagowały dużo gorzej, a ich wyczulone zmysły powonienia zostały zaatakowane taką feerią zapachów, że miały wrażenie, że zapach wdziera się prosto do ich trzewi, w których niemal od razu poczuły nieznośne pieczenie. Kwestią czasu było, kiedy ich żołądki odmówią posłuszeństwa.

Jimjar momentalnie zaczął tonąć, Eldeth również. Oboje nie potrafili pływać i młócili jedynie bezwładnie ramionami, z każdą chwilą nabierając w usta ohydnie cuchnącą maź. Rozpaczliwe wołania o pomoc zagłuszyły chwilowo jednostajny szum wodospadu, i odgłosy walki gdzieś na górze. Ront miał więcej szczęścia. Plasnął w wodę i mimo, iż jego zdolności pływackie pozostawiały wiele do życzenia, utrzymywał się na powierzchni wyjątkowo dobrze, młócąc ramionami.Wydawał się nie przejmować strasznym odorem jaki wydzielała woda do której wpadli. Derendil również dzielnie okładał breję ramionami, z podobnym skutkiem co Ront, choć na jego pysku widać było obrzydzenie i niemal pewne było, że zaraz zwymiotuje.
Shuushar zaś...mimo faktu, że woda przypominała raczej błoto doskonale sobie radzuł. Widać było ogromnego Kuo-toa, a właściwie samą jego płetwę grzbietową, kiedy zataczał szybkie kręgi dokoła was i od czasu do czasu wynurzając głowę i parskając głośno. Wydawał się szczęśliwy.
Sarith jako jedyny...nie wpadł do wody. Śmiał się ironicznie widząc wszystkich taplających się w wodzie, wolno lewitując nad powierzchnią brei. Wtórował mu Balzak, kręcąc piruety nad powierzchnią wody.
Nie było jedynie Buppida...
- Gdzie on... - mruknął Sarith i obrócił gwałtownie głowę, w ostatniej chwili unikając ogromnej, smoliście czarnej macki. Stwór, który wychynął z pod powierzchni, bulgoczący, ogromny, oblepiony nieczystościami nie wydawał się materialny.
[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/2/27/14361795_ooze.jpg[/MEDIA]
Wydawał się być zrobiony z samej kleistej mazi, zebranej z powierzchni jeziora, i wydawał się równie śmierdzący co swoje legowisko.
- Mięso....mięso....mięso dla pana bez twarzy....mięso....mięso...mięso dla pana bez twarzy.... - istota nie miała ust. Głos zaś dobiegał zewsząd, jakby rozbrzmiewała w waszym umyśle. Cienie na ścianach zatańczyły, kiedy istota rzuciła się do przodu, wymachując kleistymi mackami.

 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline