Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2019, 00:11   #201
Loucipher
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
* Stacja benzynowa pośrodku pustkowia, Wspólnota Czterech Stanów USA, pięć dni temu. *

MJ dopiero rano ogarnął wydarzenia poprzedniej nocy. Cholera, człowiek na warcie nie może spokojnie postać i podumać o pierdzieldziesięciu odmianach skurwysyńskiego burdlu, w jaki zmienił się świat po Wielkiej Wojnie, żeby jakiś truteń, z którym masz wątpliwe szczęście dzielić marną egzystencję na zapomnianym przez Boga i ludzi kawałku wyjałowionego zadupia, nie władował się w jakąś kabałę. I to jeszcze z kobietą. Najwyraźniej spermoforoza Kitty’ego musiała osiągnąć już tak wysoki poziom, by być równie wyczuwalna dla każdego w promieniu dziesięciu mil, co samica bramina w rui. Z drugiej strony patrząc, panna Baxter najwyraźniej nieświadomie wyświadczyła dawnej drużynie B niesamowitą przysługę - rozładowała Billy’emu zator w nasieniowodach tak skutecznie, że ten przestał blokować krążenie w innych częściach ciała - na przykład w mózgu. Sanitariusz, który od czasu rozstania ze swoją dawną niespełnioną miłością zachowywał się jak wykastrowany bramin na widok jałówek, odżył i poweselał, żartując ze swojej nocnej przygody równie dosadnie i sprośnie jak pozostali żartowali sobie z niego. Cóż, tyle dobrego... i morale drużynie podskoczyło, i Kitty zaczął zachowywać się niemal normalnie.

Jinx najwyraźniej również znalazł sobie nowe zajęcie, a nawet dwa. Po pierwsze, przestał udawać cholernego Rangersa, latającego z bronią wokoło i kopiącego dla efektu butami w drzwi i inne ruchome części budynków, tylko zajął się montowaniem piętrowej szydery z Kitty’ego. Jak się tego posłuchało, to nawet można się było uśmiechnąć, w porywach było to umiarkowanie zabawne. Po drugie, sanitariusz zaczął wreszcie robić to, co do niego należy i skupił się na stawianiu do pionu znalezionego przez Utanga faceta, którego wojownik z Arroyo przyniósł z pustkowia zdechłego jak teksański pancernik. Cudownie ocalony - który przedstawił się jako Archibald Brufford - okazał się jakimś karawaniarzem, mającym w swoim nieszczęściu tyle szczęścia, że po pierwsze przeżył napad na swoją karawanę, a po drugie jakimś cudem nie wyhuśtał się na amplitudzie temperatur serwowanej przez ten konkretny kawałek zadupia... a MJ miał uzasadnione obawy, że ta amplituda niebezpiecznie zbliżała się do trzycyfrowej wartości. Ktoś, kto dał radę przeżyć w takich warunkach, zasługiwał na to, by dać mu jeszcze jedną szansę i pozwolić się wlec noga za nogą przez to wyjałowione, zapomniane przez Boga i ludzi bezkresne zadupie.

Po śniadaniu, na które Igła z niewielką pomocą Maxa upichciła, co mogła najsmaczniejszego z konserw, jakich nazbierali przed opuszczeniem Malpais, ekipa wyruszyła, zostawiając rozchwierutaną, podszytą wiatrem i zasypaną piachem i pyłem stację benzynową daleko w tyle. Dreptali noga za nogą po ledwo widocznej pod zwałami piachu i pyłu dawnej międzystanowej autostradzie nr 40 - o tym, że tu kiedyś była, informowały tylko pojawiające się tu i ówdzie spod pylistej zasłony łaty spękanego betonu i sterczące gdzieniegdzie w niebo metalowe pręty, do których czasem nawet przytwierdzona jeszcze była tabliczka z ledwo widocznym, niemal zatartym przez chłostający piach znakiem z liczbą “40” na stylizowanej tarczy z napisem Interstate. Dobrze chociaż, że słońce nie prażyło z pełną mocą, skutecznie schowane za prześwitującym całunem z mieszaniny pary wodnej i pyłu unoszącej się w powietrzu. Karawanę co i rusz niepokoiły jakieś lokalne stworzenia - a to radskorpiony, a to wielkie modliszki, a to gekony, a to czasem trafił się nawet kretoszczur lub dwa. MJ z Utangiem mieli okazję dzięki temu nieco urozmaicić menu karawany, a noszona przez MJa kosa całkiem zgrabnie nadała się do oskórowania dwóch upolowanych przez niego gekonów. Brak upałów i duże stężenie w powietrzu pary wodnej oznaczał też jedną, dla karawany zbawczą informację - pozyskanie wody na tym kawałku pustkowi nie nastręczało specjalnych problemów. Wystarczyło wykopać głębszy dołek, by napełnił się nieco może mętną, ale po przefiltrowaniu zdatną do picia wodą. Woda zbierała się też w zagłębieniach skał i jaskiń, które napotykali na trasie, przesączała się przez porowatą,wulkaniczną skałę, z jakiej zbudowane było wiele skalnych formacji w tej okolicy. Zwiększona obecność zwierzęcego i roślinnego życia w jakimś konkretnym miejscu była dla Utanga i MJa sygnałem, że w pobliżu jest więcej wody, niż gdzie indziej. Szukali zatem... i znajdowali, pilnując, by zaspokajać pragnienie i potrzeby higieniczne przy pomocy znalezionych źródeł, nie naruszając żelaznych zapasów.

* Gdzieś za Laguna Pueblo, Wspólnota Czterech Stanów USA, dwa dni temu *

MJ oderwał wysuszone, lekko już popękane usta od rozgrzanych krawędzi szyjki manierki, z której przed chwilą pociągnął lekko tylko przyprawiony odrobiną wciąż pozostałej w manierce wilgoci łyk gorącego, zatęchłego powietrza. I westchnął.

Niech szlag trafi tą pierdoloną pustynię, pomyślał. Niech szlag trafi pustynię, piasek, Legion i całą tą pierdoloną okolicę. Co ja tu kurwa robię?

Nikt z podobnie umęczonych, odwodnionych i wyczerpanych członków Karawany z Malpais nie był w stanie mu na to pytanie odpowiedzieć. Ba, Martin był pewien, że sami je sobie zadawali, i było równie nacechowane frustracją, rezygnacją i beznadzieją.

Nikt nie wiedział, kiedy właściwie w miarę znośne warunki wędrówki przez obrzeża Parku Narodowego El Malpaìs zamieniły się w wyczerpujące, wypruwające żyły i wysysające wraz z wilgocią wszelkie siły życiowe powolne brodzenie przez gigantyczną, smaganą podmuchami i podgrzewaną jak wnętrze hutniczego pieca piaskownicę. Każdy wiedział za to, jak te warunki wyglądają. Doświadczał ich na własnej skórze, siekanej drobinami niesionego wiatrem piasku, wysuszanej promieniami palącego słońca i chłostanej suchym, nieznośnym wiatrem, który prócz gorąca i pyłu nie niósł ze sobą nic. Czuł ból w nogach, co chwila grzęznących w sypkim, miękkim piasku, przelewającym się pod stopami jak jakaś lepka maź, albo boleśnie atakowanych twardymi jak skała odłamkami piaskowców, których wojna i dwa stulecia ekspozycji na surowe pustynne warunki nie pozbawiły twardości i ostrych jak brzytwy krawędzi. Słyszał przejmującą ciszę, przerywaną tylko skrzypieniem kroków, chrzęstem piasku pod butami wędrowców - jedynych żywych istot w zasięgu wzroku - i potępieńczym pogwizdywaniem kolejnych podmuchów wiatru, niosących kolejne garście piachu i pyłu sypane w oczy wygnańców... oczy, które już dawno przestały łzawić, bo nie miały już czym.

W całym tym szaleństwie MJ starał się pilnować dwóch fundamentalnych spraw.

Po pierwsze, by karawana szła mniej więcej w jednym kierunku.

Gdyby zgubili kierunek i zaczęli się kręcić po tej pustyni w kółko, ich los byłby przesądzony. Zanim znaleźliby jakiś nadający się na długoterminowe schronienie zakątek tej wielkiej, pieprzonej kuwety z piachem, zapadliby się w tym piachu po same głowy, a ich wyczyszczone z resztek organicznej materii albo walały by się gdzieś w tym piasku jak zapomniane zabawki, albo leżałyby na widoku, jak makabryczny punkt orientacyjny wskazując drogę innym, równie głupim, by pchać się w to piekło na ziemi.

Po drugie, by nawet na tej pustyni mieć co jeść i co pić.

Mimo ograniczenia racji do niezbędnego minimum, zapasy malały w zastraszającym tempie. MJ błogosławił w duchu przezorność, która parę dni wcześniej kazała mu uzupełnić wszystkie manierki w obozie w wodę znalezioną między wulkanicznymi skałami. Teraz, na absolutnej pustyni, szanse jej znalezienia gwałtownie spadły. Obaj z Utangiem robili co mogli, by wydrzeć pustyni nawet te nędzne resztki, które - zwłaszcza wieczorem, gdy temperatura zaczynała spadać, lub rano, gdy jeszcze nie zdążyła zanadto wzrosnąć i wypić nagromadzonej nocą wilgoci - gdzieniegdzie udawało się znaleźć. Max na boku montował jakieś przedziwne urządzenie, które miało w tym pomóc. Na razie niezbyt pomagało... z prostego powodu: było niekompletne. Tym niemniej, MJ widział, że podejmowany przez barczystego kolegę wysiłek idzie w dobrym kierunku. Szkoda, że na tej niegościnnej pustyni nie szło znaleźć ani kawałka patyka, a co dopiero czegokolwiek, co nadałoby się do tajemniczej maszynerii Mandersona.

Z jedzeniem było o tyle dobrze, że Igła co rano i co wieczór wyczarowywała z puszek i wszystkiego, co jeszcze zostało z polowań, jedzenie na tyle smaczne, że nikt jakoś nie grymasił. Bóg jeden wie, co ta dziewczyna przeszła w życiu - MJ widział, że wiele razy zamyślała się i patrzyła w pustkę spojrzeniem długim na tysiąc jardów. Ale gdy brała w ręce kocioł i patelnię, to potrafiła czynić cuda równie zręcznie, jak wtedy, gdy miała w ręce skalpel lub bandaże. MJ postanowił jej pomóc przy przygotowywaniu kolacji, co zaowocowało całkiem miłą rozmową i poczuciem, że nieważne co jeszcze spotka wędrowców, mają siebie nawzajem i to jest najważniejsze. Tej nocy MJ spał nieco lepiej - na wyjałowionej pustyni szanse spotkania kogoś były tak małe, że jeden wartownik w zupełności wystarczył do zapewnienia bezpieczeństwa, więc poza godzinną wachtą można się było wyspać, o ile wszędobylski piach i dojmujące zimno nie przeszkadzało zasnąć.

* Obrzeża Albuquerque, Wspólnota Czterech Stanów USA, teraz *

MJ przyłożył dłoń do daszka ocienionego kapelusza, po raz kolejny dziękując przezorności, która kazała mu wybrać takie akurat wyposażenie. Dzięki temu przetrwał trudy marszu po pustyni trochę lepiej niż inni - kapelusz chronił głowę przed utratą wilgoci, twarz przed piaskiem, a szyję przed paskudnym wiatrem. Sięgnął po lornetkę, wycelował ją w odległe o półtorej godziny brnięcia przez piach zarysy budowli, wyregulował ostrość i omiótł wzrokiem wystające z piasku budowle.

Albuquerque. Tak przynajmniej mówiła mapa... i tak w pierwszej chwili wyglądało to, co MJ widział przez szkła lornetki.

Ale bliższe spojrzenie ujawniało to, czego nie ujawniała ani mapa, ani pierwsze nieregularne kształty widziane z oddali.

Albuquerque było niemal całkowicie zatopione w piasku. Pustynia wdarła się między wieżowce, rozgościła się na ulicach, panoszyła w oknach wyższych i na dachach niższych budowli. Czuła się tam jak u siebie. To było jej miasto, wzięła je sobie na własność i gospodarzyła w nim, radośnie sypiąc wokół piachem jak rozwydrzony bachor w piaskownicy.

Wygnańcom pozostało tylko jedno wyjście, jeśli chcieli sprawdzić, w jakim stanie Albuquerque przetrwało rządy pustyni.

Wejść do miasta.
 
Loucipher jest offline