Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2007, 20:45   #139
Markus
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany



Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”


Saenna

Dwa wprawne cięcia elfiego wojownika i Sae spadła na wijącą się, ale miękką masę białych roślin. Niziołka z podziwem patrzyła na niesamowity taniec ostrzy Almiritha. Białe pnącza atakowały zawzięcie, ale żadne z nich nie mogło się przebić przez stalową barierę, jednak skrzypaczka wiedziała, że prędzej, czy później, jej towarzysz opadnie z sił.

Nie zwlekając już dłużej, Sae dobyła swojej magicznej kuszy, napięła cięciwę i posłała bełt wprost w kierunku powykrzywianej istoty. Pocisk śmignął pomiędzy wirującymi ostrzami Almiritha i pognał w kierunku celu. Druid wrzasnął z bólu, zupełnie zapominając o kolejnym zaklęciu, które szykował i z niedowierzaniem patrząc na swoje przebite ramie, zaczął ciskać przekleństwa pod adresem „wstrętnej” niziołki.

Sae lekko się uśmiechnęła słysząc całą litanie przekleństw, ale zupełnie nie zwracając uwagi na groźby, kolejny raz napięła kuszę, wymierzyła i wystrzeliła pocisk, w kierunku wroga. Bełt mknął bezbłędnie do celu i niziołka już była pewna, że trafiła, gdy nagle, tuż przed pociskiem, w górę wystrzeliło jedno z białych pnączy, zasłaniając swojego „tatusia”. W jednej chwili, kolejne splatające się ze sobą rośliny, utworzyły żywy mur, który całkowicie odgrodził „druida” od Saenny i Almiritha.

Skrzypaczka zarzuciła kuszę na plecy, od razu dobywając skrzypiec. Bez trudu, Sae przemknęła pomiędzy ostrzami Almiritha i ruszyła w kierunku muru roślin. Uniosła skrzypce do podbródka i drugą ręką zaczęła szukać smyczka. Dopiero, gdy jej dłoń nie natknęła się na ukochany przedmiot, Sae przypomniała sobie, jak smyczek wyślizgnął się z jej dłoni.

Niziołka ze strachem patrzyła, jak jedno białe pnącze, zakończone kwiatem-paszczą unosi się na wysokość jej twarzy. Kolejny raz tego dnia, skrzypaczka patrzyła na setki drobnych igiełek, gotowych wbić się w jej ciało. Roślina uderzyła błyskawicznie, celując w twarz kobiety, jednak ta pomimo strach błyskawicznie rzuciła się w bok. Kolejne białe pnącza wystrzeliwały w jej kierunku, ale mała i szybka Sae na razie pozostawała nieuchwytna.

Niziołka przemykała pomiędzy zabójczymi roślinami, to pod nimi, to przeskakują ponad, jednak cały czas pozostawała w ruchu, wiedząc, że jeżeli zatrzyma się choćby na sekundę, zostanie pożarta, albo zmiażdżona. W biegu rozglądała się za swoim smyczkiem w nadziei, że gdzieś zdoła go wypatrzyć. Szczęście wciąż uśmiechało się do kobiety i zaledwie dwa metry od skrzypaczki, po jej lewej stronie, do połowy zatopiony w morzu białych pnączy, tkwił jej smyczek. Sae rzuciła się w jego kierunku, przemykając pod rośliną, która właśnie próbowała ją pochwycić. W biegu złapała przedmiot i silnym szarpnięciem zdołała wyrwać go z żywego podłoża. Triumfalnie krzycząc „Mam!”, rozpędzona niziołka nie zdołała wyhamować i wpadła na pnącze, które gwałtownie wyrosło tuż przed nią. Skrzypaczka odbiła się od twardej powierzchni i upadła na ziemie, jednak niemal od razu, wiedząc co jej grozi, podniosła się na równe nogi. Niestety chwila nieuwagi, wystarczyła, żeby rośliny otoczyły ją ze wszystkich stron nie pozostawiając szans na ucieczkę. Ale Sae nie miała zamiaru uciekać.

Skrzypaczka uniosła swój instrument do podbródka, zupełnie nie zważając na zacieśniający się wokoło niej krąg. Zamknęła oczy i pozwoliła się ponieść wspomnieniom. Przypomniała sobie te noc, kiedy wraz z Daeronem ukradli parę koni pewnego zamożnego hodowcy.

”Przed jej oczami pojawił się obraz ukochanego, z tym jego zawadiackim błyskiem w oku, który tak bardzo podobał się Sae. Przypomniała sobie jego uśmiech, uśmiech kawalarza, który właśnie planował świetny dowcip. Dotyk jego ciepłych dłoni, gdy podawał jej lejce najlepszego z ogierów hodowcy. Było to tylko delikatne, przypadkowe muśnięcie, ale dla Sae trwało całą wieczność. Później ona wyszła na podwórze, z trudem prowadząc wielkiego rumaka, a on otwierał pozostałym koniom drogę na wolność. Przez sekundę Sae stała sama w ciemnościach nocy, a później pokazał się Daeron, mrugnął do niej, wskoczył na konia i pomógł jej wejść. Razem ruszyli na wzgórza i stamtąd oglądali chaos jaki powstał. Jakiś parobek, który próbował powstrzymać konie od ucieczki, przypadkiem upuścił lampę na stóg siana, który zajął się w jednej chwili. Parę sekund później, cała stajnia stała w płomieniach, a Sae i Daeron z bezpiecznej odległości obserwowali, zarozumiałego i nadętego hodowcę, który wcześniej odmówił im schronienia przed deszczem i zimnem, a teraz bezskutecznie starał się ratować swój majątek.”

Wspomnienie ukochanego poruszyło czułą strunę w duszy Saenny. Bardzo odległe zdarzenia na nowo znikły we mgle zapomnienia, ale ten krótki moment, kiedy niziołka pamiętała wystarczył. Jedna, pojedyncza łza spłynęła po delikatnym policzku Sae, jak zwykle, gdy wspomnienia ukochanego wracały... wspomnienia ukochanego i miłości nigdy nieodwzajemnionej... miłości, która nawet teraz płonęła nieugaszonym ogniem w sercu małej, zagubionej we własnych uczuciach istotki.

Sae pozwoliła by uczucie, którego nigdy nie potrafiła rozbudzić w Daeronie, teraz wydostało się na zewnątrz. Delikatna dłoń skrzypaczki, szybkim ruchem przesunęła smyczek po strunach i kolejny raz kobieta zatraciła się w Muzyce... Muzyce Ognia.

Smyczek i palce Sae poruszały się po skrzypcach, zupełnie bez udziału świadomości. W świat popłynęła muzyka, szybka, dzika i nieokiełznana, niczym ten pożar, który wiele lat temu spalił stajnie. Wydawało się, że z miejsca, gdzie smyczek spotykał się ze strunami, nie wydobywały się dźwięki, lecz iskry.

W jednej chwili wszystkie białe pnącza, które otaczały Sae, rzuciły się na samotną i bezbronną figurkę, by rozszarpać ją na strzępy. Jednak nie miały żadnych szans... nie gdy Muzyka przejęła władzę nad drobnym, niepozornym ciałkiem. Muzyki nie da się uciszyć, nie da się jej zagłuszyć... ona istniała od zawszę i ucichnie dopiero, gdy świat dobiegnie końca.

Mała figurka, ze wszystkich stron otoczona burzą płomieni, bez trudu szła w kierunku, gdzie ostatnio widziała druida. Rośliny wokoło niej wiły się w ogniu, rzucając się na wszystkie strony, zupełnie jak żywe istoty. Płomienie bezlitośnie niszczyły wszystko, co stanęło na drodze skrzypaczki, wciąż pogrążonej w Muzyce. W końcu Sae zatrzymała dłoń i powoli uniosła powieki, rozglądając się dookoła. Mała figurka stała pośrodku sporego obszaru, wypełnionego jedynie przez popiół i dopalające się rośliny.

Na nos Sae spadła pojedyncza kropla. Zaskoczona niziołka spojrzała w górę i dostrzegła samotną sylwetkę druida. Zdeformowany mężczyzna stał na jednej z gałęzi olbrzymiego drzewa. Ręce trzymał wzniesione wysoko, zupełnie jakby chciał dosięgnąć chmur... chmur? Dopiero teraz Sae dostrzegła, że tuż pod sklepieniem magicznej szkatuły zbierały się ciemne, burzowe obłoki, już prawię gotowe, by spuścić deszcz na pogorzelisko, które uczyniła niziołka.

Nagle potężna fala kinetycznej siły, prawie powaliła niziołke na ziemie. Sae spojrzała w dół, na małą sylwetkę szczura, który otoczony psioniczną barierą nic sobie nie zrobił z pożaru wywołanego przez skrzypaczkę. Sae z błyskiem wściekłości widocznym w oku, ruszyła na gryzonia, jednak ten przeciwstawił jej swój własny talent. Włosy i ubranie Sae zaczęło falować, targane kinetyczną siłą, generowaną przez umysł szczura. kobieta uniosła dłoń do oczu, zasłaniając je przed popiołem i pyłem, jaki wzbił się w powietrze. Każdy kolejny krok wymagał coraz większego wysiłku. Przy trzech metrach Sae zachwiała się i omal nie upadła, ale jednak pomimo wszystko wciąż podążała naprzód... odważna i wyrwała. Dwa metry, opór kinetycznej siły stał się tak wielki, że skrzypaczka nie mogła postąpić nawet o krok. Czuła, że szczur marszczy swój pokryty bliznami pyszczek, w czymś co musiało być szczurzym uśmiechem. Teraz cała jego umysłowa siła skupiła się tylko na małej figurce. Stopy Sae oderwały się od podłoża, gdy szczur powoli unosił ją w powietrze. Tumany popiołu i kurzu wirowały wokoło skrzypaczki nie pozwalając jej niczego dojrzeć, jednak wciąż mogła słyszeć... skrzypce zaczęły niespokojnie trzeszczeć w jej ręku, jakby w proteście na takie traktowanie. Sae wiedziała, że musi coś zrobić, albo jej instrument zamieni się w kupę drzazg. Pomimo kinetycznego oporu, przystawiła smyczek do skrzypiec i pociągnęła. Okropny zgrzyt przeszył powietrze i sprawił, że zaskoczona kobieta, boleśnie upadła na ziemie, w otoczeniu opadającego pyłu. Gdzieś nad głową Sae rozległ się grzmot, ale niziołka nie zwróciła na to uwagi. Błyskawicznie przerzuciła smyczek do dłoni ze skrzypcami i już wolną dłonią dobyła dziwnego sztyletu, który jakiś czas temu znalazła w rupieciarni. Nie czekając aż szczur dojdzie do siebie, niziołka rzuciła się na niego, zamachując pazurem. Gryzoń, jednak należał do grupy celów szybkich i małych, co skrupulatnie wykorzystując, skoczył pomiędzy nogami kobiety i rozpoczął kolejną tego dnia ucieczkę. Tym razem, jednak nie sprzyjało mu szczęście, pazur trzymany przez Sae przejechał po jego grzbiecie, pozostawiając za sobą krwawy ślad.

Szczur umknął pomiędzy masę białych roślin, które były poza zasięgiem zaklęcia Sae i jakimś cudem nie zapłonęły. Niziołka nie miała zamiaru uganiać się za stworzeniem, doskonale wiedząc, że trucizna dokona reszty. Teraz Sae musiała zając się druidem. Skrzypaczka spojrzała na czarne chmury nad głową i zdeformowaną istotę, która stała już spokojnie, z mściwym uśmiechem patrząc na kobietę. Deszcz lunął z niebios, wygaszając ostatnie płomyki i w jednej chwili przemaczając Sae. Nie na żarty wnerwiona kobieta dobyła kuszy, naciągając cięciwę i wycelowała w powyginaną postać. W tym czasie mężczyzna wzniósł jedną rękę i z niebios odpowiedział mu grom. Sae od razu pojęła, co oznaczał ten gest i rzuciła się do ucieczki. W ostatniej chwili, ponieważ w miejsce, gdzie jeszcze chwile temu stała, uderzył piorun, dodając kolejny wypalony ślad do innych i na nowo wzbijając w powietrze popiół. Skrzypaczka stojąca już trochę dalej, doskonale wiedząc, że nie ma czasu na celowanie, strzeliła na oślep. Tym razem nie sprzyjało jej szczęście i pocisk przeleciał daleko od celu, który skomentował to głośnym śmiechem, ponownie wznosząc przy tym rękę do nieba. Sae nie miała czasu, by oddać ponowny strzał i zamiast tego, rzuciła się do ucieczki. Kolejna błyskawica trafiła w ziemie, jednak tym razem o wiele bliżej kobiety.

Niziołka zatrzymała się parę metrów dalej. Zdała sobie sprawę, że tak nie wygra i albo może próbować uciec, ale jej szanse były bardzo niewielkie, albo zdać się na los. Ostatni raz napięła kuszę i wycelowała, modląc się do wszystkich wyższych sił, które mogły akurat słuchać . Dopiero teraz Sae zauważyła, że czerwone „żyły” na powierzchni drzewa, coraz mocniej pulsują, a samo drzewo rośnie. Powiększanie rośliny było widać gołym okiem i to już od pewnego czasu, jednak niziołka dostrzegła to dopiero teraz, wcześniej zbyt zajęta walką. Skrzypaczka uniosła nieco wyżej swoją kuszę, biorąc poprawkę na niewiarygodnie szybki rozrost rośliny i wystrzeliła.

Zdeformowany druid wzniósł dłoń do nieba. Na jego twarzy malował się wstrętny uśmiech, gdy dostrzegł, że mała figurka w dole, zatrzymała się i ani drgnie. Czyżby zdała sobie sprawę, że przegrała, a jedyne co ją czeka to śmierć? Długi czarny język, oblizał wysuszone wargi. Nareszcie nadeszła pora, żeby kogoś przysmażyć i wydostać się z tego przeklętego miejsca. Skoncentrował się przywołując kolejną błyskawice i szykując się do uśmiercenia „wstrętnego kurdupla”. Ciemne niebo przeszył grom, na moment rozświetlając ciemność. Druid zbyt skoncentrowany na zaklęciu nie dostrzegł, że coś bardzo szybko zmierza w jego stronę. Dopiero, gdy bełt przebił jego uniesioną rękę, mężczyzna wrzasnął. Ból był tak silny, że zdeformowany mężczyzna stracił kontrole nad swoim zaklęciem. Błyskawica rozcięła niebo i uderzyła w druida, który nawet nie zdążył zrozumieć swojej pomyłki... a przecież, pewne stare przysłowie ostrzegało- „Kto z babą wojuje, pewno pożałuje”.

Nie było krzyku cierpienia, ani niczego w tym rodzaju. Tylko tlące się ciało zdeformowanej istoty spadło z olbrzymiej gałęzi i wraz z kroplami deszczu, runęło w dół. Martwy druid z głośnym pluskiem wpadł do jeziorka krwi, a czerwona toń pochłonęła go na zawsze.

Almirith

Almirith bez większego trudu, dwoma szybkim ciosami, uwolnił Sae, jednak rośliny nie miały zamiar pozwolić, żeby ofiara tak łatwo umknęła im z paszcz. W jednej chwili, cała masa roślin uderzyła na elfiego wojownika i Sae, jednak dwa wirujące ostrza były dla nich osłoną nie do przebicia. Srebrny Lew ze spokojem wirował w śmiercionośnym tańcu, jednak wiedział, że nie potrwa to długo- gdzieś między białymi pnączami mignęła mu sylwetka opętańca.

Kontem oko Almirith widział, jak Sae strzela ze swojej kuszy, a po chwili rzuca się w masę białych pnączy. Przez świst uderzających pnączy, do uszu elfa dobiegł jeszcze krzyk niziołki- „Osłaniaj mnie!”. Almirith, który na początku tej szalonej wędrówki, przyrzekł towarzyszom, że będzie ich chronił, już miał zamiar ruszyć za skrzypaczką, gdy w ostatnim momencie dostrzegł rozmazaną sylwetkę, biegnącą w jego kierunku.

Opętaniec bez większego trudu wyminął białe pnącza, uniknął wirujących ostrzy elfiego wojownika i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, zadał błyskawiczny cios w brzuch przeciwnika. Almirith przygotowany na atak, odskoczył, nastawiając przy tym miecze, żeby bez problemu móc wykonać zamach mieczami. Szalenie uśmiechnął się, odsłaniając zniszczone, ostro zakończone zęby i ponownie rzucił się do ataku. Srebrny Lew ledwo nadążał z parowaniem i unikaniem połączonych ataków opętanego i białych roślin. Wszystkie manewry, które czynił Almirith, by znaleźć lepszą pozycję i chwilę na wyprowadzenie ataku, nie dochodziły do skutku. Elfi wojownik nie miał najmniejszej chwili spokoju, ani czasu na cokolwiek, podczas, gdy opętaniec bez trudu unikając ataków roślin, zadawał cios za ciosem, nie zwalniając ani na chwilę.

Almirith i szaleniec trwali w starciu, które nie przynosiło żadnego rozwiązania. Opętaniec ciągle atakował, ale każdy jego cios był odpierany w ten, czy inny sposób. Jednak stopniowo Almirith tracił siły, podczas gdy jego wróg, napełniony demoniczną potęgą, nie odczuwał zmęczenia, albo w ogóle go nie okazywał. Wyglądało na to, że śmierć byłego Srebrnego Lwa zbliża się nieodwołalnie i jest już tylko kwestią czasu. Sae znikła gdzieś pośród białych pnączy i Almirith nawet nie wiedział, czy skrzypaczka jeszcze żyje, choć miał nadzieję, że tak.

Na lewo od wycofującego się elfa, białe pnącza wygięły się, zupełnie jakby coś uwięzione pod nimi, chciało się wydostać. Przez chwile Almirith widział niewyraźny kształt, jakby pazur, jednak nie mógł mieć żadnej pewności. W tej krótkiej chwili nieuwagi, opętaniec doskoczył kolejny raz do wroga i zadał szybkie, zamaszyste cięcie swoimi pazurami. Srebrny Lew w ostatniej chwili odchylił się, jednak unik nie do końca doszedł do skutku. Pazury otarły się o ramię wojownika, pozostawiając na nim dwie niewielkie rany. Almirith już miał odpowiedzieć zdradliwym pchnięciem, gdy do jego uszu dotarł znajomy okrzyk.

- Juupi!!!

Trykk z zawrotną prędkością pikował z nieba lecąc wprost na opętańca, jednak tym razem wydał swój okrzyk za wcześnie i szaleniec zdążył uskoczyć w tył, tak, że Trykk przeleciał pomiędzy nim, a Almirithem. Srebrny Lew natychmiast wykorzystał okazje, doskakując do przeciwnika i zadając dwa równoczesne ciosy. Dłuższe ostrze wbiło się głęboko w bok przeciwnika, a krótsze, z całą pewnością, przebiło lewe płuco potwora. Ten jednak nie miał zamiaru umierać, kopniakiem odrzucił przeciwnika w tył, wraz z oboma mieczami, po czym z wolna się wyprostował. Przez chwilę w jego oczach widać było ból, ale trwało to tylko sekundę, a później obie rany zasklepiły się, jak wszystkie pozostałe. Opętaniec uśmiechnął się, odchylając się przy tym w lewo i unikając ataku jednej z roślin, próbującej pochwycić go za gardło, poczym wypluł odrobinę krwi i ruszył do ataku.

Obaj walczący byli zbyt pochłonięci starciem, żeby zwrócić uwagę na Trykka, który został pochwycony przez pokrytą łuskami, czerwoną łapę. Druga identyczna, uzbrojona w pokaźnej wielkości pazury wypłynęła z białego morza roślin i z uciechą wbiła się w ruchliwą powierzchnię. Potężne muskuły napięły się, gdy istota wyciągała się z pod roślin. Przekrwione oczy półczarta, płonęły furią i rządzą mordu. Stojąc już na powierzchni, barbarzyńca wydał bojowy okrzyk i ruszył w kierunku opętańca. Białe rośliny na nowo próbowały pochwycić swoją ofiarę, ale wściekły wojownik zupełnie na nie nie zważał.

Almirith poczuł ulgę na widok rozwścieczonego przyjaciela, który niósł nadzieję, że Srebrny Lew nie jest jeszcze zgubiony. Do ciała wojownika napłynęły nowe siły i elf szybkimi atakami zmuszał przeciwnika do cofania się w kierunku półczarta.

Opętaniec, flankowany przez dwójkę wrogów, musiał przejść do obrony, ale nawet jego nadzwyczajna szybkość nie pozwalała mu uniknąć wszystkich ataków. Bronie jego wrogów coraz częściej zatapiały się i uderzały w jego ciało i choć sam demon nie czuł tego, to jego nosiciel, wrzeszczał z bólu, choć nadnaturalne zdolności do regenerowania ran nie pozwalały mu umrzeć. Już parokrotnie szaleniec otrzymywał ciosy, które zabiłyby zwyczajną osobę, ale on niewzruszenie walczył i wciąż nie okazując zmęczenia, starał się zwyciężyć.

Dźwięki muzyki dotarły do walczących, stłumione przez gęstą zasłonę roślin. Nagle w okolicy zrobiło się bardzo gorącą, a z pomiędzy pnączy zaczęły dochodzić dziwne rozbłyski. Ogień, jednak rozprzestrzeniał się tak szybko, że wkrótce walczący dostrzegli pierwsze płonące rośliny. Almirith widząc w tym okazje, dla siebie i półczarta, robił wszystko, żeby zepchnąć opętańca na ogarnięty pożogą obszar. Szaleniec, jednak miał inne plany. Wpierw stopniowo cofał się pod naporem ataków dwójki towarzyszy, coraz bardziej zbliżając się do płomienie, jednak, gdy jego plecy już prawię były przysmażane przez ogień, mężczyzna gwałtownie rzucił się pomiędzy walczących, przemykając pomiędzy nimi. W czasie tego ryzykowanego manewru, ostrza Almiritha dosięgły go parokrotnie, jednak jak zwykle, rany błyskawicznie się zasklepiły.

Nadzieje ponownie opuściła serce elfa, który nie miał żadnego pojęcia, jak można zabić coś, co jest w zasadzie niezniszczalne. Nagle pomiędzy białymi pnączami, mignęła sylwetka jednego z Utharów. Ciarki przeszły po plecach elfa, gdy tylko pomyślał, że zaraz całą chmara tych stworzeń, zaleje wszystkich wrogów zdeformowanego druida. Srebrny Lew zdziwił się, gdy zaledwie parę metrów od niego przebiegło parę kolejnych potworów i całkowicie ignorując walczących, wciąż kontynuowało bieg w kierunku olbrzymiego drzewa.

Wspomnienie pierwszego widoku, jaki ukazał się oczom elfa, gdy ten wkroczył do serca tego ponurego, białego lasu uderzyło Almiritha niczym młot kowalski. Na krótką chwile, przed oczami Srebrnego Lwa stanął widok Utharów, z których każdy tylko czekał, żeby zostać zmiażdżonym, zupełnie jakby dla tych istot była to największa nagroda. Przez krótki moment, elf widział wielkie gałęzie chwytające ofiary, unoszące je w górę i miażdżące, aż do czasu, gdy ostatnia kropla cennej krwi, nie spadała do jeziorka pełnego posoki.

Pomył, który przyszedł do głowy elfiego wojownika, był szalony, ale mógł być także ostatnią szansą na zabicie opętanego. Almirith przemknął pod jednym z białych pnączy, które próbowało go pochwycić, odbił cios szaleńca i w końcu znalazł dogodną pozycje, tak, by móc stopniowo spychać przeciwnika w kierunku drzewa. Nowa nadzieja dodała sił ciosom wojownika, który z prawdziwą furią rzucił się na przeciwnika. Jego ciosy, szybkie i precyzyjne, były obliczone tak, żeby opętanie musiał się cofać, by móc dalej bronić się przed atakami.

Kolejny cios, jeden po drugim, spadały na szaleńca, który zapewne myślał, że Almirith jest coraz słabszy i przez to jego ciosy są coraz mniej celne, a ten nagły atak furii to tylko ostatni śmiertelny zryw. Demon ogarnięty ekstazą zbliżającego się szaleństwa i już nadchodzącą okazją przejęcia ciała, nie zauważył, że każdy kolejny krok przybliża go do śmierci.

Olbrzymie drzewo rosło coraz większe, po części z powodu nowej dostawy krwi, ale także dlatego, że walczący stopniowo zbliżali się do niego. Almirith ma własne oczy widział pulsujące żyły dziwacznego, wypaczonego drzewa, a także całe gromady Utharów, porywane w górę i miażdżone, by potworna roślina, mogła zaspokoić swój głód krwi. W końcu i szaleniec zorientował się jaki jest plan Almiritha, jednak zrobił to stanowczo za późno. Srebrny Lew i jego towarzysz nie dawali mu ani chwili wytchnienia, ani żadnej okazji do ucieczki.

Gałąź o pokaźnych rozmiarach, wygięła się w niemożliwy sposób i jej najcieńsza część sięgnęła po trójkę walczących. Almirith zadał błyskawiczne pchnięcie, przebijając opętanego, poczym kopniakiem zepchnął go z ostrza i zmusił do pokonania ostatnich kroków, prowadzących do zabójczego uścisku. Sam Srebrny Lew i jego półczarci towarzysz, nie mieli zamiary ryzykować, widząc jak drzewo chwyta wyrywającego się i wrzeszczącego opętańca, rzucili się do tyłu, byle jak najdalej od okropnego potwora i groźby zmiażdżenia.

Dwaj wojownicy stojąc w bezpiecznej odległości przyglądali się, jak olbrzymie drzewo unosi wrzeszczącą i wyrywającą się zdobycz ponad sadzawkę z krwią. Olbrzymia gałąź zacisnęła się bez trudu na chuderlawym ciele. Okropny krzyk całkowicie zagłuszył trzask łamanych kości i zgniatanej tkanki. Na oczach zwycięzców, krew i sprasowane fragmenty ciała, wyślizgiwały się z powoli rozwijającej gałęzi i spadały wprost do krwawej sadzawki.

Zupełnie nikt nie dostrzegł, jak niewielki srebrny okrąg, pozbawiony swojego blasku, wpada do czerwonego bajorka. Nikt nie widział potwornej twarzy demona, odbijającej się w gładkiej powierzchni dysku i w końcu, nikt nie usłyszał krzyku, który wydobywał się ze srebrnego więzienia, gdy to opadało na samo dno krwawej sadzawki, by tam pozostać na zawsze.

***


Harpo


W olbrzymiej jaskini, w świetle dnia wzmacnianym przez tysiące fałszywych klejnotów, Harpo Longwayfromhome wzniósł dłonie ku niebu, a właściwie ku ginącemu w ciemnościach sklepieniu. Gdyby nie groźne groty bełtów wymierzone wprost w niego, roześmiałby się na wspomnienie tych chwil, kiedy to napadnięci przez niego ludzie stali, jak on teraz.


Kuo-toa otoczyli przybyszy ciasnym kręgiem. Wyłupiaste oczy przyglądały się wędrowcom z mieszaniną zainteresowania i niepokoju, jednak to pierwsze uczucie było wyraźnie silniejsze. Jeden ze strażników, przy zachęcie pozostałych- która swoją drogą, brzmiała dla Harpo, jak bezsensowny bulgot- zbliżył się do nieruchomego gnoma. W czasie, gdy jedna dłoń wciąż trzymała kuszę, druga powoli sięgnęła do pasa więźnia. Długie palce przez moment grzebały przy metalowej sprzączce, by po chwili odebrać przedmiot, wraz ze wszystkim, co było do niego przyczepione. Harpo nie zareagował, nie chcąc prowokować niebezpiecznych istot.

Kuo-toa wyraźnie zadowolony ze swojej zdobyczy, cofnął się do kręgu i tam zaczął uważnie przyglądać się swojej nowej własności. Inny humanoid zbliżył się do więźnia od tyłu. Gnom wyraźnie słyszał klapnięcia dużych, płaskich i mokrych stóp uderzających o kamienną podłogę. Coś o ostrym końcu wbiło się w plecy, pomiędzy łopatkami Harpo. Na razie grot włóczni nie przebił skóry, ale przytknięto go na tyle mocno, żeby zasugerować więźniowi, że jeżeli wykona jakikolwiek fałszywy ruch, źle się to dla niego skończy.

- Na ziemie sucha pokrako!- rozkaz wydany nieco łamanym wspólnym, w dodatku głosem nie znoszącym sprzeciwu, nie pozostawił Harpo żadnych wątpliwości, co do skutków niewykonania polecenia.

Gnom posłusznie położył się na ziemi. Niemal natychmiast cała grupa Kuo-toa rzuciła się na niego. Dwójka strażników złapała za nadgarstki i rozciągnęła ręce na boki, następnie przyciskając do ziemi. Jedna mokra, płetwiasta stopa oparła się o głowę Harpo z siłą sugerującą, że jej właściciel, chciałby wgnieść więźnia w zimny kamień podłogi. Oślizgłe dłonie o długich palcach zaczęły wodzić po ciele gnoma, w poszukiwaniu ukrytej broni i kosztowności.

Chwile potem, gnom na nowo stał na nogach. Ręce miał skrępowane za plecami, strój cały ubabrany drobnymi kamykami i piaskiem, a także śluzem wytwarzanym przez skórę Kuo-toa. Nawet ruda czupryna więźnia posklejana była przez tę ohydną substancje. Dwa oślizgłe potwory ustawiły się po bokach gnoma, pozostałe za jego plecami zajmowały się nieprzytomnym Vinnim.

Przed Harpo ustawił się kolejny Kuo-toa, ten jednak wyróżniał się spośród swoich towarzyszy. Był znacznie wyższy od nich, jego skóra o ciemnoczerwonym zabarwieniu nadawała mu groźny wygląd kogoś kto nie lubi niezapowiedzianych gości. W dłoni trzymał dziwny przedmiot, przypominający drąg zakończony szczypcami. U podstawy broń ozdobiona była starannie wyrzeźbionymi podobiznami niedojrzałych Kuo-toa. Im wyżej wzrok więźnia przesuwał się po egzotycznym przedmiocie, stopniowo dostrzegał kolejne zdobienia przedstawiające coraz bardziej dojrzałe formy tych istot.

Żaboludź pochylił się nad więźniem, a jego srebrnoczarne oczy, pozbawione choćby odrobiny współczucia, czy litości, uważnie badały twarz gnoma. Po chwili oględzin, wysoki Kuo-toa otworzył paszczę pełną drobnych, igiełkowatych zębów, w czymś, co zapewne miało być złowieszczym uśmiechem. Jego oddech, który owiał twarz gnoma, wyraźnie pachniał zgniłymi rybami.

- Głupiec, że tu przyszedł. Ale może posłużyć jako ofiara dla wielki Blibdooloolp.

Chuda ręka wystrzeliła do przodu i Kuo-toa chwycił Harpo za policzki. Gnom szarpnął się, ale dwaj strażnicy stojący po jego bokach, chwycili go za ręce i przytrzymali w miejscu. Przestraszony więzień wpatrywał się w oczy stojącego na wprost niego potwora. Stwór wypowiedział parę słów w swoim dziwnym języku, poczym puścił twarz ofiary, prostując się na swoją pełną, imponującą wysokość. Jeszcze chwile z mściwym błyskiem w oku, patrzył na bezradnego więźnia, poczym odwrócił się do niego plecami i ruszył w kierunku wody.

Harpo na pół niesiony, a na pół o własnych siłach, zmierzał w kierunku wodnego jeziora. Jego stopy coraz częściej natrafiały na drobne kamyczki, aż w końcu gnom szedł już nie po twardym kamieniu, lecz po przyjemnie miękkim piasku. Jednak w jego sytuacji nie robiło to już różnicy. Kuo-toa stojący po bokach Harpo stopniowo wchodzili coraz głębiej w wodę, ciągnąc za sobą bezsilnego więźnia. Zimna toń wpierw ogarnęła buty gnoma, później spodnie, które w krótkiej chwili przemokły i przylgnęły do ciała. Wkrótce Harpo tkwił w lodowatej wodzie po szyje, jednak dzięki czarciemu dziedzictwu nie odczuwał zimna. Strażnicy gnoma skoczyli wprost w otchłań jeziora, Harpo złapał ostatni, głęboki oddech i zniknął pod zmąconą taflą.

Dwójka strażników skutecznie ciągnęła swojego więźnia w dół, zupełnie ignorując dziwne i nowe dla gnoma widoki. Harpo rozglądał się dookoła, zaskoczony bogactwem życia, jakie wypełniało z pozoru martwe jezioro. Wszędzie pływały ryby, mniejsze i większe, z bardziej, lub mniej niesamowitym ubarwieniem. Różne kształty i kolory, razem tworzyły niesamowite przedstawienie, które bez przerwy przesuwało się przed oczami gnoma. Jedna drobna rybka, o ciemnej barwie łusek, przepłynęła tuż przed twarzą więźnia, po drodze chwytając jakieś mniejsze od siebie stworzonko, unoszące się wodzie. Harpo powędrował wzrokiem za stworzeniem. Rybka zatrzymała się na chwile w miejscu i jakby ze smutkiem wpatrywała się w oddalającego gnoma. Zanim stworzenie znikło mu z oczu, więzień zobaczył jeszcze jak większa i ładniejsza ryba bardzo szybko płynie w kierunku swojej mniejszej koleżanki. Harpo mógł się tylko domyślać co stało się dalej.

W końcu z ciemności wyłoniło się przejście do podwodnej jaskini Kuo-toa. Największy osobnik, ten sam, który jakiś czas temu uważnie oglądał więźnia, teraz wpłynął pierwszy. Zaraz za nim popłynęli strażnicy Harpo, ciągnąc gnoma za sobą. Jeszcze tylko chwile grupa płynęła ciasnym korytarzem, który w pewnym momencie gwałtownie zakręcał do góry i już Harpo mógł dostrzec falującą powierzchnie wody.

Ledwo gnom wynurzył się na powierzchnie, silne ramiona strażników rzuciły go na posadzkę, pierwszej jaskini. Harpo złapał gwałtowny oddech, pozwalając by zimne powietrze jaskini ożywiło jego płuca. Ten jeden haust sprawił, że gnomowi pojaśniały myśli. Spróbował przewrócić się na plecy i przyjrzeć komnacie, w której się znalazł, ale jakieś silne ręce podniosły go na kolanach. Przez moment Harpo widział jaskinie, ale trwało to tylko sekundę. Zaraz potem, jedne z jego strażników zarzucił mu na oczy przepaskę i dokładnie upewnił się, że gnom niczego przez nią nie zobaczy.

Kuo-toa strażnicy prowadzili ślepego, potykającego się więźnia przez korytarze ich podziemnej siedziby. Harpo nie mógł widzieć, ale nawet bez tego wyczuwał ciekawskie spojrzenia innych potworów. Drogą zdawała się trwać całą wieczność, wypełnioną kuksańcami i uderzeniami jakie więzień otrzymywał od swoich przewodników. Gdzieś z tyłu, do uszu Harpo dotarł jęk Vinniego, co świadczyło, że towarzysz żyje.

W końcu droga dobiegła końca. Do uszu Harpo doszedł dźwięk cichych rozmów Kuo-toa... a może to nie były rozmowy? Ich rytmiczne powtarzania świadczyło, że jest to raczej coś w rodzaju modlitwy. Jakiś strażnik powalił gnoma na kolana i jednym, szybkim ruchem zerwał mu z oczu opaskę.

Sala w której znalazł się gnom, robiła bardzo dziwne wrażenie. Wpierw Harpo spojrzał w górę, chcąc ocenić odległość jaka dzieliła go od sufitu komnaty, ale niestety sklepienie nikło gdzieś w ciemnościach. Powoli spojrzenie gnoma opadało w dół, przesuwając się po płaskorzeźbach zdobiących okrągłą ścianę komnaty, aż zatrzymało się na lekko pochyłej powierzchni, parę metrów poniżej występu na którym stal Harpo. Przypominało to wypiętrzenie w ścianie, jednak jego szerokość i fakt, że ciągnął się wzdłuż całej okrągłej ściany, świadczył, że jest to coś w rodzaju tarasu. Aktualnie stały tam, zebrane w małe grupki, Kuo-toa, pogrążone w cichej modlitwie ku czci jakiegoś plugawego boga. O dziwo wzdłuż brzegu tarasu ustawiono barierkę, odgradzające modlących się od spokojnej tafli wody, która znajdowała się jakieś trzy metry poniżej poziomu wypiętrzenia.

Komnata nie mogła być niczym innym jak świątynią. Harpo stał na kamiennym pomoście, wystającym ze ściany znajdującej się za jego plecami, i urywającym się mniej więcej na środku komnaty. Skalny występ na którym stał gnom, umieszczony jakieś trzy metry nad głowami modlących, zapewniał całkiem ładny widok. Niestety Harpo nie miał czasu na jego podziwianie.

Ośmiu strażników otaczało więźniów. Sześciu stało za ich plecami, skutecznie odcinając jedyną możliwą drogę ucieczki, a dwójka stała po bokach. Tylko jeden Kuo-toa znajdował się przed klęczącymi więźniami, aktualnie odwrócony do nich plecami. Przez moment jedynym dźwiękiem, był monotonny, chór wiernych korzących się przed wszechmocną potęgą Blibdooloolpa, boga Kuo-toa. Harpo i Vinni coraz bardziej denerwowali się przedłużającym milczeniem, gdy nagle, jakby w odpowiedzi na ich rosnący strach, kapłan Kuo-toa odwrócił się w ich stronę.

Istota nie wyglądała inaczej od swoich pobratymców, właściwie tylko bogatszy i mniej praktyczny przy pływaniu strój, odróżniał go od strażników. Tylko strój i oczy... albo raczej ich brak. Harpo z mieszaniną strachu i obrzydzenia, wpatrywał się w puste, okaleczone oczodoły kapłana, a co gorsza gnom miał wrażenie, że istota w jakiś niesamowity, magiczny sposób patrzy wprost na niego. Z gardła potwora wydobył się cichy bulgot, który stopniowo nabierał na sile. Wpierw cichy, ledwo słyszalny, a później z każdą chwilą głośniejszy. Harpo mógł się tylko domyślać, co takiego mówić kapłan, albo jakie rozkazy wydaję. Długi palec wskazał na Vinniego.

- Wolą Wszechwładnego Władcy Oceanu jest pożarcie tego człowieka. Natychmiast zajmę się zaspokojeniem głodu naszego Pana. Ściągnijcie mu pęta i poprowadźcie na skraj przepaści, a tego drugiego zabierzcie do maga. Niech wie, że dotrzymamy umowy.

Gdy istota powiedziała, to co miała do powiedzenia ponownie odwróciła się plecami do więźniów. Dwoje strażników chwyciło Harpo, który nawet nie próbował się szamotać, podniośli go na nogi i odciągnęli do tyłu. W tym samym czasie, inni strażnicy pochwycili Vinniego, który ze wszystkich sił starał się wyswobodzić, i popchnęli go w przód, na krawędź pomostu. Błysnęło ostrze sztyletu i sznury krępujące dłonie mężczyzny opadły. Strażnicy cofnęli się, zostawiając „wolnego” więźnia sam na sam z kapłanem. Ślepy Kuo-toa wzniósł ręce do góry i rozpoczął głośną modlitwę do swojego bóstwa. W czasie, gdy kolejne słowa, były powtarzane przez tłum potworów zebrany parę metrów niżej, Vinni rozpaczliwie szukał drogi ucieczki. Strach odebrał mu resztki zdrowego rozsądku, nie pozwalając na wymyślenie czegokolwiek.

Do uszu Harpo dotarł zaskakujący dźwięk, gnom wyjrzał lekko poza krawędź. Woda stała się niespokojna. Coraz większe fale uderzały o kamienne ściany, zupełnie jakby chciały dosięgnąć ofiary. Gnom był pewien, że poza szumem wody słyszy potępieńcze wołania domagające się krwi. Niektóre z fal wyglądały niczym dłonie utopców, sięgające wysoko ponad powierzchnie i próbujące sięgnąć do ofiary. Harpo ze strachem w oczach spojrzał na Vinniego. Przyjaciel odpowiedział mu spojrzeniem pustych, pozbawionych emocji oczu osoby, której umysł dostał się pod magiczną kontrole.

Kapłan wypowiedział ostatnie słowa modlitwy, a wierni powtórzyli je po nim chórem potępieńczych głosów. Ślepiec dobył ofiarnego noża i odwrócił się w kierunku bezmyślnej ofiary. Srebrne ostrze o pięknym kształcie zatoczyło łuk, płynnie zmierzając w kierunku serca Vinniego. Przez krótką chwile, krótszą nawet od mruknięcia okiem, Harpo wydawało się, że zdarzy się jakiś cud... był tego pewien...

Ofiarny sztylet zagłębił się w ciało ofiary, bez trudu docierając do serca. Zabójcze ostrze tylko chwile karmiło się krwią... Vinni runął do tyłu wprost w odmęty wzburzonej wody. Harpo sparaliżowany wpatrywał się, jak ciało przyjaciela spada parę metrów w dół, ciągnąc za sobą czerwoną smugę krwi.

Zimna, czarna toń zamknęła się przed niewidzącymi oczyma, które już wpatrzone były w inny świat.

Harpo nawet nie czuł, jak dwójka strażników wyprowadza go ze świątyni. Ostatnim widokiem, który utkwił przed oczami gnoma, była twarz towarzysza. Puste oczy zdawały się oskarżycielsko wpatrywać w twarz gnoma, zupełnie jakby to on zadał śmiertelny cios.

Ale przecież to nie był prawdziwy Vinni... nie da się cofnąć czasu... nie da się zmienić przeszłości... Vinniego powiesili ludzie barona. Ale czy na pewno? Czy w świecie wypełnionym magią, czas jest barierą nie do przebicia? Większą nawet niż śmierć?

***


Dwójka Kuo-toa wraz z więźniem zatrzymała się na rozdrożu dróg. Harpo z wciąż zasłoniętymi oczami, nie miał pojęcia dokąd wędrowali. Co gorsza już dawno stracił rachubę czasu i nie wiedział nawet, jak długo jest w niewoli Kuo-toa. Jednak gnom nie poddawał się. Teraz był już daleko od siedziby żaboludzi, a w dodatku pilnowało go tylko dwóch strażników. Już od długiego czasu, gnom pracował nad poluzowaniem liny, którą związano mu ręce. Po długich godzinach wędrówki, efekty jego pracy były bardzo udane. Harpo udało się do takiego stopnia, że bez problemu mógł uwolnić ręce. Teraz czekał tylko na właściwy moment, żeby uciec tym oślizgłym istotą.

Wyglądało, że ktoś z góry, wciąż przychylnie patrzy na rudego gnoma. Strażnicy puścili swojego więźnia i rozpoczęli między sobą kłótnie.

- …w lewo.
- Ty przeklęta, pusta kijanko, w lewo jest taras, a my mamy iść w prawo.
- W lewo! Chodziłem tędy, gdy ty byłeś jeszcze w bezpiecznym bajorku!


Nie zważając na sprzeczających się strażników, Harpo gwałtownym szarpnięciem zerwał krępujące go więzy. Szybkim ruchem poderwał się na nogi i zerwał opaskę z oczu. W tym czasie Kuo-toa zdążyli zorientować się w sytuacji i z włóczniami rzucili się na gnoma. Harpo doskonale wiedział, że jest zbyt zmęczony, żeby walczyć, ale miał zupełnie inny plan. Wykonał szybki ruch ręki, wymawiając słowa zaklęcia. Szczęście wciąż sprzyjało gnomowi i drzwi znajdujące się za jego plecami, okazały się otwarte.

Z cichym skrzypnięciem wrota prowadzące na taras otwarły się, a jasne promienie zachodzącego słońca wdarły się do jaskini. Oba Kuo-toa wrzasnęły, gdy jasne światło poraziło ich niezwykle czułe oczy. Całkowicie odruchowo odrzuciły broń i dłońmi starały się zasłonić ślepia. Harpo nie czekał aż dojdą do siebie, tylko od razu ruszył na taras.

Gnom wypadł na kamienny balkon, olśniony promieniami słońca. W biegu rzucił kolejny czar i teraz stał już przed ścianą, a właściwie, prawię pionowym zboczem góry, w środku której wiły się korytarze Kuo-toa. Gdyby Harpo miał więcej czasu na zastanowienie, z pewnością zauważyłby, że niesamowicie oddalił się od miejsca, gdzie ludzie barona zastawili swoją zasadzkę. Jednak teraz gnom nie miał czasu na zastanawianie. Dzięki „Pajęczej Wspinaczce” dostał się pod taras i czekał.

Po chwili do nasłuchującego gnoma, dotarły odgłosy człapiących, wielkich stóp Kuo-toa, a zaraz potem głosy dwójki byłych strażników Harpo.

- Spadł w przepaść.
- Musimy się upewnić...
- Jak? Chcesz skoczyć za nim w dół?
- Arcykapłan będzie wściekły, kiedy się dowie, że pozwoliliśmy mu uciec.
- Uciec? On jest martwy! Nic nie mogło przeżyć upadku z takiej wysokości.
- Ponoć był magiem...


Głosy Kuo-toa zaczęły cichnąć, gdy oba stworzenia zaczęły się oddalać od miejsca „wypadku” Harpo. Dla pewności, gnom odczekał jeszcze chwile po tym jak głos całkiem ustały i dopiero zaczął rozważać swoją obecną sytuacje. Całkiem nie daleko nad nim wznosiła się majestatyczna cytadela, zdawałoby się wykuta wprost w samej górze. Natomiast daleko w dole, była w miarę bezpieczna ziemia. W końcu Harpo podjął decyzje i rozpoczął powolne schodzenie do podnóża masywu górskiego, którego częścią była góra zwieńczona cytadelą.

Gnom nie zdołał zajść daleko. Nagły wstrząs sprawił, że serce Harpo prawie wyskoczyło mu z piersi. Góra zdawała się ożywać. Wpierw cała zaczęła trząść się w posadach, co sprawiło, że ze szczytu posypała się lawina kamieni. Gnom, któremu strach dodał skrzydeł, ponownie wspiął się pod balkon, mając nadzieje, że on zapewni mu bezpieczeństwo. Nadzieja byłego więźnia pękła, jak mydlana bańka, gdy spory głaz uderzył o taras i porwał go ze sobą, w ługi lot w dół. Harpo patrzył, jak jego osłona leci na spotkanie ziemi, jednak nie to go najbardziej przeraziło. Lawina zaczynała dobiegać końca, a trzęsienie ustawało, jednak to nie był koniec kłopotów.

Spory kawałek szczytu, wraz z cytadelą i Harpo oderwał się od góry i teraz wbrew wszelkim zasadą natury, powoli wznosił się w powietrze. Gnom zamrugał niepewny, czy to nie jest złudzenie jego przemęczonego umysłu, jednak niestety- spory kawał góry postanowił dołączyć do ptaków i razem z nim zostać władcą przestworzy.

Gnom głośno przełknął ślinę i spojrzał w górę. Wysoko nad nim, wciąż majestatycznie wznosiła się cytadela, zupełnie nienaruszona trzęsieniem ziemi. Teraz wysoko w powietrzu, zdawała się rzucać całemu światu wyzwanie.

***

Harpo stał w kamiennym korytarzu, plecami odwrócony do okna przez które przed chwilą przelazł. Korytarz był całkowicie pusty, pozbawiony jakichkolwiek ozdób, a co najważniejsze strażników. Gnom uśmiechnął się sam do siebie, wyglądało na to, że znalazł w miarę bezpieczną kryjówkę, bynajmniej do czasu. Teraz problemem było pozostanie niezauważonym i znalezienie jakiegoś miejsca do odpoczynku. Korytarz nie nadawał się do żadnego z tych celów, wiec Harpo ruszył w jednym z możliwych kierunków.

Przez dłuższy czas, gnom spacerował po korytarzach. Wydawało się, że cytadela jest zupełnie pusta i niezamieszkana. Ani jednej pułapki, ani jednej żywej duszy. Zupełnie nic. Wszystkie komnaty do których zajrzał gnom, był pełne najrozmaitszych mebli i ozdób, ale wszystko pokryte było kurzem, jakby nikt od dawna tego nie wykorzystywał.

Właśnie, gdy Harpo miał zamiar zajrzeć od kolejnego pomieszczenia, do jego uszu doszły ciężkie kroki... nawet nie jednej, ale paru istot. Gnom ruszył biegiem, nie chcąc napraszać się gospodarzą tego uroczego miejsca. Skręcił parę razy, zupełnie nie orientując się dokąd biegnie, aż w końcu zatrzymał i oparł o kamienną ścianę. Ku przerażeniu gnoma, kroki nie ustały, a co gorsza, teraz dochodziły z obu kierunków. Harpo nie miał już dokąd usiekać, wiec zrobił jedyną rzecz, którą mógł. Złapał pierwsze z brzegu drzwi, zupełnie nie zauważając, że te są lekko uchylone, wpadł do jakiegoś pomieszczenia, zatrzasnął wrota i oparł się o nie całym ciałem.

Dopiero teraz gnom rozejrzał się w po pomieszczeniu. „Są takie dni, kiedy nie warto wstawać z łóżka”- myśl wróciła z odmętów przeszłości. Tym razem Harpo znajdował się w skarbcu cytadeli. Błysk złota, klejnotów, mebli, ozdób, obrazów, rzeźb i wszystkich innych skarbów olśniłby go, gdyby tylko gnom miał czas na jego podziwianie. Miał jednak ważniejsze sprawy na głowie- nie był sam.

Parę metrów przed nim, jakiś elf pochylał się nad leżącym człowiekiem. W dłoni długouchego lśnił miecz, którego ostrze aktualnie przytknięte było do szyi mężczyzny. Metr, lub dwa dalej, pośród szczątków czegoś co wcześniej pewnie było wazą, leżała niewielka, bogato zdobiona szkatułka. Wzrok Harpo utkwiony był w dziwnym zamku, który uniemożliwiał otwarcie skrzynki. Dwa z trzech pierścieni, pokrytych runami, były nieruchome.

Minęła tylko chwila, tak krótka, że gnom nawet nie wyrwał się z osłupienia, a na jednej ze ścian ukazał się owalny, świetlisty portal. Wprost z jego czeluści wypadł kolejny mały osobnik, trzymający na rękach czarnego kota. Zaraz za nimi wyskoczyła kobieta... zszokowany gnom nawet nie miał czasu dostrzec jej powalającej urody, ponieważ komnatę wypełnił dziwny dźwięk... oklaski?

Learion


- Zatem, Pocieszycielko, ruszamy dalej?
- Tak, ruszajmy.


W głosie Vilmorgan wyraźnie słychać było wzruszenie. Widać zachowanie Leariona wywarło na niej olbrzymie wrażenie. Gnom, idąc za głosem „Pocieszycielki”, podszedł do swoich towarzyszy. Ciepła dłoń Vilmorgan spoczęła na ramieniu Leariona.

- Dziękuje ci... Nigdy nie zapomnę tego, co uczyniłeś dla Fristusa.

Głos kobiety na pozór spokojny, dla wyczulonych uszu gnoma, aż tętnił całą paletą uczuć. Od radości, aż po wdzięczność. Learion poczuł, jak dłoń jego nowej przewodniczki zsunęła się z jego ramienia. Szelest sukni i delikatne drgnięcie powietrza uświadomiły gnomowi, że jego nowa przewodniczka odwróciła się w kierunku tablicy znaków, przez którą niedawno umarł Fristus.

Znowu usłyszał jej głos, ale tym razem słowa skierowane były w pustkę. Szept niewiele głośniejszy od najlżejszego podmuchu wiatru, melodyjna recytacja i wyczuwalne działanie magii, to wszystko uświadomiło Learionwoi, że jego towarzyszka rzuca zaklęcie. Dźwięk dzwoneczków całkowicie zagłuszył głos Vilmorgan. Odgłos powtórzył się parokrotnie, zupełnie jakby ktoś przyciskał kolejne płyty, a jednak Learion wyraźnie czuł, że kobieta stoi tuż przed nim. Jego zmysłu wyczuwały delikatny, ulotny zapach jej perfum, przynoszący na myśl zapach wiosny.

Nagle, gdy gnom spodziewał się usłyszeć kolejne delikatne dzwonienie, rozległ się dźwięk odległych dzwonów. Twarz Leariona owiał silny wietrzyk, w tej samej chwili, gdy włosy Vilmorgan, unoszone tym samym zjawiskiem, delikatnie musnęły twarz gnoma.

- Learionie otworzyłam portal, który zaprowadzi nas tuż przed centrum labiryntu. Jeszcze tylko jeden krok i odzyskasz swoją pamięć.

Learion przywołał na twarz swój najradośniejszy uśmiech, choć po stracie towarzysza było to bardzo trudne i w ślad swojej przewodniczki, wszedł w świetlisty owal portalu.

Magiczne wrota powoli zmniejszył się do rozmiarów niewielkiego punktu, a później, z towarzyszącym temu cichym pyknięciem, całkowicie zniknął. Oczy maga obserwowały to z widocznym smutkiem. „Zdrada ukochanej osoby zawsze boli po stokroć...„- mężczyzna uniósł dłoń i jakby w odpowiedzi na ten niepozorny gest, labirynt zatrząsł się w posadach. „...jednak zemsta smakuje wtedy po tysiąckroć lepiej.”

Po policzku mężczyzny spłynęła jednak, pojedyncza łza.

***

Przez moment wszystkie zmysły Leariona wariowały, nie pozwalając mu na rozróżnienie czegokolwiek. Wydawało mu się, że w uszach gra mu orkiestra, nos atakuje na przemian smród godny najgorszego ścieku i cudowny zapach świeżo upieczonego chleba, a o całe ciało ocierają cię najrozmaitsze przedmioty. Od szorstkich i twardych, aż po delikatne i miękkie. I nagle wszystko się skończyło... albo może zaczęło.

W jednej chwili, Learion wylądował na czymś twardym, a równocześnie ukazała mu się wizja przesłana przez Fialara. Gnom stał na szczycie niewiarygodnie wysokiego słupa, zdawałoby się, że wyciosanego z kamienia. Parę metrów dalej znajdował się kolejny słup, trochę niższy od poprzedniego, a dalej kolejny i kolejny, tak, że całość tworzyła jakiś dziwaczny rodzaj schodów. U stóp olbrzymich kolumn widać było czerwoną poświatę, której źródłem było morze lawy.

Oszołomiony i ogłupiony ilością bodźców Learion zachwiał się na szczycie swojego słupa. Odrobina kruchej kolumny oderwała się od reszty i spadła w przepaść. Na nieszczęście był to ten fragment na którym opierała się noga gnoma. Całkowicie zaskoczony Learion stracił równowagę i rozpoczął długi lot w dół. Wizja przesyłana przez Fialara natychmiast się urwała i gnom był skazany tylko na swoje zmysły. Słyszał świst powietrza, czuł jak przelatuje ono koło niego. Jego ubranie i włosy falowały szarpane podmuchami. Learion wyczuwał, że robi mu się coraz goręcej i że zbliża się do morza lawy. Z jego suchego gardła wydobył się jeden krzyk:

- FIALAR!

Coś czarnego śmignęło pod Learionem porywając go ze sobą. Dłonie gnoma kurczowo chwyciły szyje stworzenia, które swobodnie biegło w powietrzu. Ponownie przed powieki Leariona napłynął obraz- jego samego, pędzącego na grzbiecie czarnego rumaka. Bujna grzywa konia uformowana była z płomieni, takich samych jakie otaczały jego żelazne kopyta i płonęły w oczach. Stworzenie zarżało jakby na powitanie, wydmuchując przy tym kłęby czarnego, gęstego dymu i ku kolejnemu szokowi pasażera, zniżyło lot.

Learion galopował na czarnym rumaku, który bez trudu biegł po niewiarygodnie gorącej lawie. Pęd ciepłego powietrza podrywał włosy i ubranie gnoma, który w końcu odważył się puścić szyje swojego wierzchowca, świadom, że Fialar nie pozwoli mu spaść.

***

Learion z ulgą powitał twardy grunt pod nogami, choć wspomnienie jazdy po lawie na zawsze miało pozostać w pamięci gnoma. Aktualnie jego myśli zaprzątała Vilmorgan. Czy możliwe, że ta cudowna kobieta okazała się podłą zdrajczynią? Learion jakoś nie potrafił sobie wyobrazić „Pocieszycielki” z zimnym spojrzeniem i złośliwym uśmiechem, gotową zabić dla własnej uciechy. Nie, Vilmorgan nie mogła być taka. Jednak z podobnych rozważań gnom nie miał żadnych korzyści, musiał ruszyć się z miejsca i działać.

Komnata w której znalazł się Learion była bardzo dziwna. Przez moment gnomowi wydawało się, że jego zmysły znowu nie funkcjonują normalnie. W sali panowała nienaturalna cisza i bezruch. Żaden najdrobniejszy dźwięk nie docierał do uszu Leariona. Tylko jego własny oddech, przyśpieszone bicie serca i niespokojne rżenie Fialara. Gnom pogładził swojego przyjaciela po masywnym karku, wyczuwając przy tym napięte mięśnie istoty. Na początku Learion chciał coś powiedzieć i spróbować uspokoić towarzysza, ale nagle ukazała się kolejna wizja... albo raczej nie ukazała się. Gnom poczuł to przyjemne ciepło, które odczuwał zawsze, gdy Fialar przekazywał mu informację, ale teraz nie nadszedł żaden obraz.

Po chwili zastanowienia, Learion wyobraził sobie aktualną postać Fialara- czarnego ogiera o ognistej grzywie- a następnie jego zmianę w niewielkiego nietoperza. Ciemną sale wypełnił dziwny, trudny do zidentyfikowania dźwięk, jednak Learion doskonale go znał. Ten sam odgłos towarzyszył każdej przemianie Fialara.

O policzek gnoma otarło się coś miękkiego i błoniastego, gdy nietoperz wzbijał się wyżej w powietrze. Przez moment Learion słyszał trzepot skrzydeł nietoperza, ale nawet one stopniowo się oddalały, aż w końcu całkiem ucichły. Gnom pozostał sam w całkowitej, nienaturalnej ciszy, wraz ze swoimi ponurymi myślami.

Minęła długa chwila nim Fialar powrócił do swojego przyjaciela. Gdy do uszu Leariona doszedł dźwięk skrzydeł towarzysza, od razu lżej zrobiło mu się na sercu. Po części, ponieważ bał się, że Fialarowi mogło stać się coś złego, ale także, dlatego, że samotne stanie w nieznanym pomieszczeniu, być może pełnym niebezpieczeństw, nie należało do najprzyjemniejszych rozrywek.

Jednak w końcu Fialar powrócił i powoli zataczał kręgi ponad głową swojego pana, równocześnie przesyłając mu obraz tego, co sam zdołał „zobaczyć”. Przed oczami Leariona ukazał się dziwny widok, jakiego jeszcze nigdy nie widział w swoim życiu. Daleko przed nim, w kamiennej ścianie, lśnił owal kolejnego magicznego portalu, być może prowadzącego do centrum labiryntu. Bynajmniej taką nadzieje miał gnom, jednak jedyną możliwością sprawdzenia tego, było przejście przez niego i ponowne zdanie się na los. Wyglądało na to, że Learion nie ma innego wyjścia, poza powrotem do komnaty z filarami i lawą.

Jednak samo przejście komnaty i wejście w portal byłoby zbyt łatwym zadaniem i gnom doskonale to wiedział, dlatego nie ruszył się z miejsca, czekając na dalszy ciąg wizji. Następny obraz jaki otrzymał od Fialara zaniepokoił Leariona. Klepsydra, stanowczo za mała, jak na gust gnoma, wypełniona niewielką ilością piasku, który aktualnie w całości wypełniał górną część urządzenia i tam pozostawał. Przebiegnięcie komnaty i dotarcie do portalu w ściśle ograniczonym czasie, też wydawało się za proste, w szczególności w porównaniu do poprzedniej próby. I właśnie w tej chwili „przed oczyma” Leariona ukazała się ostatnia i najgorsza część wizji. Cała komnata usiana była metalowymi, obracającymi się słupami, które wyrastały z podłogi i sięgały do sufitu komnaty. Same kolumny nie byłyby niczym strasznym, gdyby nie fakt, co było do nich przyczepione. Większe i mniejsze ostrza mieczy i toporów, łańcuchy zakończone hakami, albo dużymi, metalowymi kulami i długie szpikulce, specjalnie zaostrzone, żeby bez trudu można było się na nie nadziać. Do niektórych słupów doczepiono bicze, często „przyozdobione” kawałkami szkła, żeby zadawały dotkliwszy ból.

Wszystkie te cudowne niespodzianki czekały by pociąć Leariona na plasterki i zmiażdżyć mu wszystkie kości, a co gorsza wszystkie „cacka” magicznie wyciszono, żeby gnom nie mógł usłyszeć choćby najcichszego zgrzytu, wydawanego przez zbliżającą się śmierć. Jakby złego było mało, wszystko wskazywało, że Learion musiał pokonać te pułapki w ograniczonym czasie, którego stanowczo nie wystarczyłoby na spokojne unieszkodliwianie mechanizmów. Przez chwile gnom miał nadzieje, że z użyciem magii zdoła przelecieć ponad tym bajzlem, ale słupy sięgały aż do sufitu komnaty.

Learion skoncentrował się i spróbował wyobrazić, jak wszystkie kolumny zaczynają obracać się coraz wolniej i wolniej, aż w końcu całkowicie się zatrzymują, jednak coś było nie tak. Gdy gnom próbował przywołać obraz filarów, jego myśli natychmiast popadały w całkowity bezład i Learion za nic w świecie, nie potrafił skupić się na rozmywającym się obrazie. Jakaś obca siła uniemożliwiała gnomowi wykorzystanie jego mocy.

Mężczyzna opadł na podłogę, powoli pogrążając się w beznadziei. Ostrza wirowały zbyt szybko, by gnom mógł przez nie przejść, a jego magia nie działała. Gnom czuł się jak w potrzasku, uwięziony w miejscu z którego nie było wyjścia. To właśnie była sytuacja beznadziejna, a Learion był całkowicie bezradny w jej obliczu. Zupełnie, jak małe dziecko. Przez, krótką chwile wątpliwości i poczucie beznadziei sprawiło, że gnom miał ochotę wykrzyknąć, że się poddaje, ale właśnie wtedy, jakby w odpowiedzi na ponure myśli, przed jego oczyma ukazała się twarz Fristusa i napis- „ Nie poddawaj się do końca. Fristus Przewodnik.”.

Gnom podniósł się na nogi. Gdyby ktoś popatrzył na niego teraz, z całą pewnością doznałby szoku, widząc zmianę jaka w nim zaszła. Learion oczami Fialara obserwował ruch ostrzy, czekając na odpowiedni moment. Wirująca, na metalowych prętach, broń nie wydawała się już taka groźna. Wręcz przeciwnie, wydawała się dziecinną zabawką w porównaniu do walki jaką musiał stoczyć gnom, w ostoi własnych myśli i uczuć. Mag nie mógł spodziewać się, że próba, która miała złamać Leariona, dodała mu sił, żeby zmierzyć się z przeciwnościami losu.

Learion w końcu dostrzegł wzór w ruchu wirujących ostrzy i odważnie ruszył przed siebie. Ledwo zszedł z bezpiecznego terytorium, gdzie nie groziło mu nic i wszedł w obszar zabójczego mechanizmu, usłyszał dziwny zgrzyt i odgłos przesypującego się piasku. Klepsydra bezlitośnie odmierzała kolejne sekundy, dzielące gnoma od zamknięcia portalu.

Pierwszy słup okazał się zadziwiająco łatwy. Learion przykucnął unikając ostrza, które miało ściąć mu głowę, a następnie przeturlał się w lewo. Ledwo zdołał podnieść się na nogi, natychmiast musiał podskoczyć unikając ostrza topora, zdradziecko umieszczonego na wysokości kolan gnoma, jednak to nie był koniec jego kłopotu. Lądując na ziemi, natychmiast zgiął się w parodii ukłonu, unikając kuli wirującej na wysokości łokci, by ułamek sekundy później znowu podskoczyć i przepuścić sztylet, który miał wbić się w uda ofiary. Po raz kolejny lądując na ziemi, skoczył w lewo, w kierunku kolejnej, zabójczej maszyny.

Drugi filar okazał się większym wyzwanie. Trzy ostrza umieszczone na różnych wysokościach, błyskawicznie zmierzały w kierunku Leariona, który rzucił się na płasko na ziemie. Niestety reakcja gnoma była zbyt wolna i najniżej umieszczone ostrze rozcięło ramię ślepca. Learion ignorując ból płynący z lewego ramienia przetoczył się w kierunku kolejnej maszyny do zabijania.

Początkowo gnom poderwał się na nogi i pozwolił, by ostrze topora przemknęło pod jego nogami. W sekundę później musiał lekko pochylić się do przodu, unikając bicza wirującego na poziomie swojej szyi, a na konie znowu rzucił się na ziemie, okazując respekt toporowi o szerokim ostrzu, który wyraźnie miał przeciąć ofiarę na pół. Manewr okazał się nie do końca udany, bo choć Learion uniknął lśniącego ostrza, to jeden z krótszych szpikulców zahaczył o jego udo i pozostawił na nim długą, czerwoną szramę.

Sycząc z bólu, Learion został ponownie zmuszony do przeturlania się w bok. Tym razem, jednak nie było to aż tak proste. Gnom toczył się po ziemi, pomiędzy najrozmaitszymi, wirującymi broniami, co jakiś czas zatrzymując się, a nawet w ostatnim momencie turlając do tyłu, by uniknąć rozpłatanie przez, co niżej położone ostrza. Jednak w końcu i ten etap akrobatycznych popisów zakończył się i Learion znowu wrócił do standardowego zestawu, upadków, powstań, przewrotów i ukłonów, które póki, co pozwalały mu zachować życie.

Fialar latający nad głową swojego pana i na bieżąco przekazujący mu obraz, miał o wiele większe problemy. Jak szalony latał we wszystkich kierunkach, starając się nie stracić z oczu ani swojego pana, ani wirujących broni. Już parokrotnie udało mu się wyjść z życiem, tylko dzięki niesamowitemu refleksowi. Parę drobnych ranek i rozdarcie na skórzastym skrzydle wyraźnie świadczyły o ciężkim życiu stworzenia.

W czasie kiedy Fialar walczył o własne i Learionowe życie, na dole gnom prawię dotarł do portalu. Jeszcze tylko jeden słup i spokojne bezpieczeństwo, a może wcale nie? Kto wie, co skrywa świetlista tafla magicznych wrót?

Learion rzucił się do przodu, przemykając pod wirującym, kolczastym łańcuchem, przeskoczył ponad, zakończonym hakiem, metalowym drągiem i wpadł na bezpieczny od zabójczej maszynerii obszar. Przystanął łapiąc oddech i pozwalając uspokoić się szaleńczo bijącemu sercu. Poza niezbyt głęboką raną uda i trochę głębszą ramienia, gnom nie odniósł szczególnie poważnych ran. Parę zadrapań, trochę otarć i jeden, czy dwa siniaki, stanowiły całość pamiątek, jakie wyniósł z przygody Learion.

Ledwo gnom zdołał złapać oddech, „obejrzał się” na Fialara, który już krążył wokoło swojego pana, poczym wszedł w jaśniejący portal.

***

Parę sekund zabrało Learionowi przyswojenie się do nowego otoczenia. Zimne, nieruchome powietrze wyraźnie wskazywało, że gnom znowu trafił do jakiejś zamkniętej przestrzeni. Ciekaw jakie tym razem zagrożenie na niego czeka, Learion spróbował nawiązać kontakt z Fialarem, jednak ku jego zdumieniu nie nadeszła żadna odpowiedź. Zaniepokojony gnom próbował wyczuć znajomy zapach towarzysza, ale nos wskazywał, że przyjaciel nie znajdował się w komnacie.

Jeszcze bardziej zdenerwowany Learion już miał zacząć nawoływać towarzysza, ale w ostatnim momencie zamknął dłonią usta. Był w nowym, nieznanym miejscu i zupełnie nie wiedział, co mogło się czaić w pobliżu, jednak z drugiej strony nic go jeszcze nie zaatakowało. Może nic tu nie żyje, a może coś tylko czeka i obserwuje. Nie chcąc ryzykować, ale z drugiej strony nie mogąc czekać w miejscu na towarzysza, Learion wyciągnął ręce przed siebie i zaczął powoli się obracać, w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby zorientować się w otoczeniu.

W pewnym momencie, jego dłonie natrafiły na idealnie gładką powierzchnie. Po bliższym zbadaniu, okazało się, że jest to jedna ze ścian komnaty. W tej właśnie chwili Learion poczuł przyjemne ciepło, jakie zawsze towarzyszyło nadchodzącej wizji wysyłanej przez Fialara. Gnom pozwolił sobie na odprężenie w oczekiwaniu na obraz i... ten, rzeczywiście ukazał się przed oczyma Leariona, jednak nie przedstawiał widoku widzianego przez Fialara, a co gorsza wcale nie pochodził od przyjaciela.

Gnom widział wszystko z góry, tak jakby tkwił zawieszony, gdzieś pod sufitem komnaty. W rzeczywistości natomiast, stał w połowie długiego korytarza. Na jednym końcu, jakieś cztery metry od Leariona jarzył się kolejny portal. Po drugiej, na piedestale ustawiony był sporej wielkości kryształ. W jego wnętrzu widać było niewielki czarny kształt. To coś, czego oczami widział gnom, zgrabnie sfrunęło na dół i usiadło na przezroczystym kamieniu. Teraz Learion nie miał już wątpliwości, w krysztale wyraźnie widać było uśpioną, kocią sylwetkę Fialara.

Obraz widziany przez gnoma zniknął i Learion znów nic nie widział. Teraz, jednak rozumiał na czym miała polegać trudność tej komnaty. Wybór pomiędzy wolnością i odzyskaniem wspomnień, a najlepszym przyjacielem, jedynym, który zawsze był oddany i lojalny, niezależnie od sytuacji. Learion nawet się nie zawahał, ani przez moment nie zastanawiając się, ruszył wzdłuż ściany w kierunku klejnotu więżącego Fialara. Z każdym kolejnym krokiem, wspomnienia chwil spędzonych z przyjacielem powracały z przeszłości... wspomnienia chwil dobrych i radosnych, ale także tych smutnych i złych. Jakakolwiek nie byłaby przeszłoś, Learion zawsze miał u boku oddanego towarzysza i opiekuna.

W końcu jedna z dłoni gnoma natrafiła na nieoszlifowaną powierzchnie kryształu. Learion oderwał się od ściany, wspiął na podwyższenie i obiema dłońmi chwycił kamień. Do jego uszu dotarł dźwięk zamykającego się portalu... być może jedynej drogi wyjścia. Pod dotykiem Leariona, na powierzchni klejnotu zaczęły się ukazywać coraz większe szczeliny, aż w końcu całość pękła na połowy i w wyciągnięte dłonie gnoma, wpadła mały, czarny kłębek futra, słodko śpiący, nieświadomy wszystkiego, co przed chwilą miało miejsce.

Potężny wstrząs zrzucił Leariona z postumentu. Gnom upadł na plecy, a wciąż śpiący Fialar, wylądował na brzuchu swojego pana. Większe i mniejsze kamienie odpadały od sufitu i ścian rozbijając się o podłogę. Learion doskonale wiedział, że zaraz zostanie przysypany żywcem, wraz ze swoim towarzyszem. Mylił się... nie mógł przecież zobaczyć, jak tuż nad nim, spory kawałek sufitu odrywa się i leci wprost na dwójkę leżących towarzyszy.

Czasem jedno słowo i jeden najdrobniejszy gest mogą zmienić przeznaczenie. W tym przypadku uratowały życie dwójce przyjaciół. Lekki wietrzyk i cichy szelest całkowicie zagłuszone przez spadający kamienie, oznajmiły przybycie nowej osoby. Jeden gest i jedno słowo, oba nacechowane niepohamowaną furią, sprawiły, że spadający fragment sufitu rozpadł się na masę drobnych kamyczków, z których każdy poleciał w inną stronę.

Vilmorgan błyskawicznie znalazła się tuż przy Learionie i bez zbytnich ceregieli związanych z powitaniem, postawiła go na nogi. Jej ciepłe dłonie, szelest sukni i zapach perfum, uspokajająco zadziałały na zmysły gnoma. Sama obecność sprawiła, że Learion prawię zapomniał o walącej się komnacie i całej reszcie. Chciałby ją zobaczyć, ale niestety nie było na to czasu, a zresztą Fialar wciąż spał magicznym snem. Vilmorgan chwyciła jedną dłoń gnoma i ruszyła wprost na ścianę, zupełnie jakby ta wcale nie istniała.

- Za mną.

Głos „Pocieszycielki” brzmiał pewnością siebie, której nic nie mogło zniszczyć, ale także wyraźnie słychać było wściekłość. Vilmorgan piękna i groźna, niczym burza, bez zastanowienia przekroczyła na nowo otwarty portal, ciągnąc za sobą Leariona.

***

Learion zgrabnie wylądował na kamiennej podłodze, zastanawiając się dokąd tym razem trafił. Po chwili nos gnoma wyczuł zapach Vilmorgan, która właśnie wynurzyła się z portalu, a sekundę później magiczne wrota zamknęły się za jego plecami z cichym trzaskiem.

To, co nastąpiło później, stało się tak szybko, że Learion ledwo nadążył za wydarzeniami. W pierwszej kolejności, Fialar uwolniony od działania złowrogiego zaklęcia, zeskoczył z rąk gnoma, lądując tuż przed nim. Learion od razu wyczuł jego zdenerwowanie, nawet nie widząc zachowania towarzysza. Zaraz później Vilmorgan wystąpiła do przodu i do uszu gnoma dotarły pierwsze sylaby, właśnie rodzącego się zdania, gdy kobiecie przerwał dziwny dźwięk... oklaski, zupełnie, jakby widzowie nagradzali aktorów za dobre przedstawienie.

Dokładnie w momencie, gdy „Pocieszycielka” wystąpiła do przodu, Learionowi ukazał się obraz dziwnej sytuacji, która właśnie miała miejsce. Pierwszym, co rzuciło się w oczy, był kształt i wystrój pomieszczenia. Gnom nie miał wątpliwości, że trafił do okrągłego pomieszczenia, pełniącego funkcję skarbca- liczne cenne przedmioty wyraźnie o tym świadczyły. W komnacie poza Learionem, Vilmorgan i Fialarem była jeszcze trójka innych osób. Dwie osoby, człowiek i elf, stali naprzeciw siebie, uzbrojeni i gotowi do walki. Parę metrów od nich, o wejście do pomieszczenia opierał się rudy gnom, na którego twarzy malował się ten sam wyraz zdziwienia, jaki musiał znajdować się na twarzy Leariona.

Foncroyss


Foncroyss z krzykiem wyrwał się z nocnego koszmaru, jednak przed oczami wciąż miał twarz swojego brata, zimną i okrutną. Mężczyzna przetarł drżącymi dłońmi oczy, z nadzieją, że w ten sposób pozbędzie się obrazu płonącego miasta, choć doskonale wiedział, że ta noc na długo pozostanie w jego pamięci.

Przez chwile człowiek siedział na swoim posłaniu, starając się wyrównać oddech i uspokoić rozszalałe serce. To ostatnie waliło, zupełnie jakby chciało wyskoczyć z piersi mężczyzny i uciec tak daleko, jak tylko się da. Gdy nerwy Foncroyssa na nowo się uspokoiły, mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie, spodziewając się dostrzec zaniepokojone twarze merkantów. Gdzieś, za załomem skalnej ściany, tliło się jakieś światło. Mężczyzna podniósł się na nogi i ostrożnie ruszył w tamtą stronę.

Gdy tylko dotarł do skalnego załomu i delikatnie wychylił się zza niego, widok, który zobaczył sprawił, że serce człowieka znowu zaczęło szybciej bić. Tylko trupio blada twarz Hawriło była widoczna, podczas gdy resztę, osłaniała cała grupa merkantów otaczająca ciasnym kręgiem leżącego. Na Foncroyssa padł cień strachu, gdy do głowy wpadła mu myśl, że ci przyjaźni kupcy, wcale nie muszą być tacy dobrzy i pomocni. A co jeśli szukali niewolników, albo tragarzy do noszenia tych wszystkich skarbów?

Foncroyss już miał się rzucić na pomoc towarzyszowi, gdy zdał sobie sprawę z głupoty własnych domysłów. Całkowicie idiotyczne myśli, jakie jeszcze chwile temu zaprzątały jego głowę, zrzucił na barki zmęczenia i niewyspania i lekko uspokojony myślą, że merkanci na pewno nie mają złych zamiarów, ruszył w ich kierunku.

- Panowie, co się dzieje?

Najbliższy z kupców odwrócił się w kierunku Foncroyssa i wyszedł mu naprzeciw. Z tego co zorientował się mężczyzna, był to ten sam, który wczoraj (a może zaledwie parę godzin temu) pomógł mu dojść do siebie i podarował nowy strój. Wysoka, błękitno skóra istota, pochyliła się nad człowiekiem, równocześnie kładąc mu na ramiona, swoje szczupłe dłonie. Foncroyss uniósł głowę w górę, by spojrzeć swojemu dobroczyńcy w twarz i spróbować cokolwiek z niej wyczytać. Smutek był tak widoczny na obliczu istoty, że tylko ślepiec mógłby go nie dostrzec.

- Twój przyjaciel umiera.

Oczy Foncroyssa patrzyły na rozmówce z niedowierzaniem. Nie mógł uwierzyć, że stan przyjaciela pogorszy się w przeciągu zaledwie paru godzin. Wpierw cały i prawie zdrowy, a teraz umierający? To musiała być jakaś idiotyczna pomyłka. Foncroyss wyszarpał się z uchwytu merkanty i ruszył w kierunku rannego towarzysza.

Stojąc pośród merkantów i przyglądając się towarzyszowi, Foncroyss czuł się, jakby oderwany od prawdziwego, realnego świata. Blada, nieruchoma twarz Hawriły, sine wargi, ledwo wyczuwalny puls i oddech, wszystko to razem składało się na obraz, którego Foncroyss nie chciał oglądać.

- Nie możecie mu pomóc?- w głosie człowieka słychać było prośbę, wręcz błaganie, żeby merkanta powiedział, że jest jakiś ratunek.
- Przykro mi. Dzięki naszej magii możemy utrzymać go w tym stanie przez parę tygodni, ale nie jesteśmy w stanie go uleczyć...
- Musi być jakiś sposób! On nie może, tak po prostu umrzeć! Proszę, musicie mieć coś, co mu pomoże...


Merkanci wymienili spojrzenia. Przez chwile w komnacie trwała całkowita cisza, podczas, gdy miedzy planarni kupcy bezgłośnie porozumiewali się ze sobą. W końcu wszyscy równocześnie skinęli głową, a ten, który przed chwilą rozmawiał z Foncroyssem znowu stanął przed nim i odezwał się swoim głębokim, czystym głosem.

- Jest pewien sposób. Na północ stąd, żyje mag, który z całą pewnością ma rzecz zdolną pomóc twojemu towarzyszowi. Zanim nas odwiedziliście, to właśnie do niego zmierzaliśmy, dokonać pewnej transakcji, ale w tej sytuacji... wszyscy zgodziliśmy się, że to ty wyruszysz jako nasz posłaniec i zaniesiesz temu magowi pewien przedmiot na wymianę. W zamian poprosisz o fiolkę z łzami feniksa, której moc pozwoli uratować twojego towarzysza. Gdy ty będziesz w podróży, my zajmiemy się rannym i utrzymamy go przy życiu do czasu twojego powrotu z lekarstwem. Zgadzasz się na to?

Foncroyss jeszcze raz spojrzał na twarz umierającego towarzysza. Nie mógł go teraz zawieść, spojrzał więc ponownie na merkante i przytaknął.

Kupiec uśmiechnął się słabo, poczym ruszył w kierunku dużego stosu dobytku grupy. Przez jakiś czas grzebał wśród najrozmaitszych rzeczy, aż w końcu wyciągnął, najzwyczajniejszą na świecie wazę. Z olbrzymią ostrożnością, zupełnie jakby przedmiot był tak kruchy, że najlżejszy podmuch powietrza mógłby go zniszczyć, zawinął ją w niebieski materiał, poczym wręczył Foncroyssowi.

- To właśnie tą rzecz musisz dostarczyć do maga. Tylko pamiętaj, żeby być bardzo ostrożnym i nie zaglądać do środka. Obiecaliśmy naszemu klientowi, że nikt nie pozna zawartości wazy. No i oczywiście, pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie wolno jej zniszczyć. A tu masz mapę, która zaprowadzi cię do siedziby tego człowieka. Oczywiście zaopatrzymy cię także w prowiant na drogę.

***





Foncroyss zaopatrzony we wszystko, co tylko mogło mu się przydać w trakcie podróży, z mapą w jednej ręce, a wazą w drugiej, opuścił grupę merkantów i wyruszył jednym z tunelów jaskini, prowadzącym w kierunku powierzchni.

Droga kamiennymi korytarzami była długa i nieprzyjemna. Ubranie Foncroyssa bardzo szybko przemokło i zaczęło nieprzyjemnie lepić się do ciała. Oczywiście miał coś na zmianę, ale nie chciał wykorzystywać tego już na początku długiej wędrówki, tak więc podążał dalej, pomimo niezbyt przyjemnego początku.

Korytarz, którym szedł nieznacznie tylko wznosił się do góry, przez co wyjście na powierzchnie było jeszcze odległe. Na całe szczęśnie, Foncroyss mijał bardzo niewiele odnóg, co w połączeniu z mapą, nie pozostawiało szans na przypadkowe zgubienie i pozwalało mężczyźnie pewnie iść przed siebie. Przed długi czas, żadne nawet najmniejsze niebezpieczeństwo nie zakłóciło spokoju człowieka i tylko myśl o umierającym towarzyszu, nie pozwalała mu się rozluźnić.
W końcu jednak wędrówka strudziła Foncroyssa i pomimo sporego zapału, człowiek musiał znaleźć miejsce odpowiednie do odpoczynku, gdzieś, gdzie byłby osłonięty przed ewentualnymi atakami. Z pomocą mapy Foncroyysowi udało się odnaleźć przytulną, niewielką jaskinie, niedaleko ścieżki, którą podążał.

Rozgościwszy się w bezpiecznym miejscu, człowiek pozwolił sobie na parogodzinny odpoczynek, jednak nawet teraz pozostał czujny. Merkanci zapewniali go, że w tej części jaskini nie ma drapieżników gotowych zaatakować dorosłego mężczyznę, ale pomimo to, człowiek wolał nie ryzykować.

Po paro godzinnym postoju i niewielkim posiłku, Foncroyys odzyskał dość sił, by ruszyć w dalszą podróż. Upływały kolejne minuty, w czasie których mężczyzna przemierzał kamienne korytarze. Chciałby pozwolić sobie, dać się ponieść myślą, ale doskonale wiedział, że każda chwila nieuwagi może drogo go kosztować. Dobrze chociaż, że merkanci, zaopatrzyli go w magiczny pierścień, emitujący dość światła, by człowiek widział gdzie stawia stopy.

W końcu, po długiej wędrówce, Foncroyss dotarł do jaskini, która jednak została rozdzielona na dwie części przez solidne trzęsienie ziemi. Zdarzyło się to już wiele lat temu, bynajmniej tak twierdzili merkanci, ale pamiątka po tym wydarzeniu, w postaci olbrzymiej szczeliny przecinającej jaskinie, wciąż pozostała.

Mężczyzna zmierzył rozpadlinę wzrokiem, oceniając jej szerokość. Później dokładniej przyjrzał się jaskini, szczególnie stropowi. Przeskoczenie przepaści nie powinno stanowić szczególnego problemu, ale pomimo to, Foncroyss nie zamierzał ryzykować. Dokładnie sprawdził, czy waza jest zabezpieczona i nie wypadnie w czasie skoku, następnie schował mapę do plecaka i na koniec rozwinął bicz. Tak przygotowany, cofnął się parę kroków, żeby mieć odpowiednie pole do skoku, wziął głęboki oddech i skoczył.

Ciemna otchłań przemknęła pod stopami Foncroyssa, albo raczej, to on przemknął ponad nią, by zręcznie wylądować po drugiej stronie. Całość okazała się tak łatwa, jak splunięcie. Paroma szybkimi ruchami, mężczyzna zwinął bicz, na nowo przyczepiając go sobie do pasa, poczym upewniwszy się, że wazie nic się nie stało, ruszył w dalszą drogę.

Kolejne godziny i kolejne widoki, które już obrzydły podróżnikowi. Ileż w końcu można wpatrywać się w kamienne ściany? Pocieszająca była myśl, że zgodnie z mapą, już całkiem blisko znajdowało się wyjście na powierzchnie. Nareszcie znowu nadarzy się okazja pooddychać świeżym powietrzem i poczuć przyjemny, zimny wiaterek na twarzy. Foncroyss miał tylko nadzieje, że nie natrafi na burze, czy inną czarcią pogodę.

W końcu oczom człowieka ukazała się cudowny widok. Wpierw malutka plamka dziennego światła, gdzieś w oddali, która z każdym kolejnym metrem robiła się coraz większa. Foncroyss niemal czuł radość na myśl, że opuszcza zimne ściany jaskini i zaraz poczuje ciepłe promienie słońca. Tylko myśl o pozostawionym, gdzieś tam z tyłu, oddanego przyjaciela, mąciła radość mężczyzny.

Drobne kropelki wody, jedna po drugiej spadały z sufitu korytarza i z cichutkim dźwiękiem rozbijały się o kamienną podłogę. Foncroyss nigdy w życiu nie pomyślałby, że w ten sposób żegna się z nim jaskinia, której już nigdy miał nie zobaczyć w swoim życiu.

***

Świeże, orzeźwiające powietrze i zapach lasu, właśnie te dwie wspaniałe rzeczy, powitały Foncroyssa w świecie powierzchni. Z początku, mężczyzna stanął u wejścia do jaskini, próbując przystosować wzrok do jasnego światła. Cudownie ciepłe promienie zachodzącego słońca oświetlały zmęczoną twarz mężczyzny, który pierwszy raz od wielu dni widział tak piękny widok.

Przebycie jaskini zajęło Foncroyssowi o wiele mniej czasu, niż się spodziewał, wiec teraz mógł zasiąść na jednym z głazów u wejścia do grot i podziwiać majestat i piękno zachodzącego słońca. Człowiek, plecami oparł się o kamienną ścianę, ze spokojem zajadając kolację i nasłuchując odgłosów lasu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo zmęczyła go długa i mało wygodna podróż. Powieki mężczyzny robiły się niezwykle ciężkie, wiec człowiek postanowił znaleźć jakieś miejsce na nocleg.

***

Foncroyss obudził się tuż przed świtem. Z wielką chęcią obejrzałby wschód słońca, ale wiedział, że nie ma na to czasu. Szybko zjadł lekkie śniadanie, popijając je sporą porcją swojego lekarstwa, poczym ruszył w dalszą drogę.

Las okazał się niezwykle spokojny i cichy. Czasem mężczyzna dostrzegał przemykające pośród drzew zwierze. Podążając za wskazaniami mapy, Foncroyss wędrował przez uśpiony las. W miarę prosta i płaska ścieżka, którą podążał zaczęła wspinać się pod górę, coraz bardziej utrudniając podróż, jednak człowiek był na to przygotowany. Na mapie wyraźnie zaznaczono, że przyjdzie mu przeprawiać się przez góry, ale na szczęśnie wskazano też bezpieczną, górską ścieżkę.

Długa droga okropnie dłużyła się mężczyźnie. Zupełnie nic się nie działo, żadnych przejezdnych, bandytów, dzikich zwierząt. Nic, tylko szlag prowadzący wciąż pod górę, zupełnie jakby miał zamiar zaprowadzić wędrującą nim osobę prosto do nieba. Jednak każda, nawet najdłuższa i najtrudniejsza droga, kiedyś się kończy.

Foncroyss stanął na szczycie jednej z mniejszych gór w okolicy. Wspiął się tu, mając nadzieje, że zdoła już dojrzeć siedzibę maga i nie zawiódł się. Gdzieś całkiem niedaleko, na tle sporych wzgórz, wyraźnie widać było potężną, majestatyczną cytadele. Dla człowieka przypominała ona bardziej siedzibę jakiegoś feudalnego pana, niż siedzibę maga. Mężczyzna ruszył ścieżką, która miała doprowadzić go na miejsce.

***

Po paru godzinach drogi, Foncroyss wdrapał się na ostatnie wzgórze, które dzieliło go od cytadeli. Teraz ścieżka rozdzielała się na dwie, jedną prowadzącą w górę na szczyt wznoszący się ponad siedzibą maga i drugą prowadzącą w dół, wprost do warowni. Foncroyss z westchnieniem ulgi wybrał tą drugą i ruszył w dół ku warowni.

Jednak zanim człowiek przeszedł więcej niż trzy kroki, ziemia zadrżała pod jego nogami. Potężny wstrząs tak zaskoczył mężczyznę, że ten nie zdołał zachować równowagi i padł płasko na ziemie. Jednak upadek na ścieżkę był dopiero początkiem nieszczęścia. Kolejny wstrząs, jeszcze silniejszy od poprzedniego, wyrzucił Foncroyssa poza drogę i mężczyzna rozpoczął błyskawiczne i bolesne staczanie w dół zbocza. Trzasnął bicz i poobijany człowiek zatrzymał się, obiema dłońmi trzymając się swojej ulubionej broni, która owinęła się wokoło jednego z wystających głazów.

Mężczyzna spróbował się podnieść, ale kolejne wstrząsy skutecznie mu to uniemożliwiały. Wydawało się, że sama ziemia próbowała przeszkodzić Foncroyssowi w uratowaniu przyjaciela. Jednak furia żywiołu nie miała ograniczyć się tylko do wstrząsów. Olbrzymi hałas zaalarmował mężczyznę, który nawet bez podnoszenia głowy, doskonale wiedział, co się dzieje... olbrzymia lawina głazów spadała wprost na Foncroyssa.

Człowiek nie mógł czekać, szybkim szarpnięciem uwolnił bicz i spadając w dół, uderzył ponownie. Bicz kolejny raz owinął się wokoło jednego z głazów, które pomimo trzęsienia ziemi, wciąż tkwiły w miejscu, jednak tym razem oddalonego o parę metrów w bok. Odpychając się nogami, Foncroyss przeleciał pod kamienie, o który zaczepiony był jego bicz i ponownie szarpnięciem uwolnił broń, by kolejnym ciosem owinąć ją o następny kamień.

Pierwsze, na razie niewielkie kamyki spadły na człowieka, jednak tuż za nimi nadchodziły kolejne znacznie większe. Foncroyss w przypływie rozpaczy, zrobił jedyną rzecz, która mogła go uratować, albo zabić, zależnie od aktualnego humoru bogów. Widząc zbliżającą się lawinę i to, że nie zdąży dotrzeć do bezpiecznej pułki skalnej, z całych sił starał się rozbujać. Pierwszy olbrzymi głaz przeleciał tuż obok człowieka, mijając go zaledwie o metr. Kolejne kamienie przysypały zboczę, a tumany kurzu i dymu przesłoniły całą okolice. Nikt nie mógł przeżyć czegoś takiego i gdyby ktokolwiek obserwował niedawne wydarzenia, nie miałby żadnych wątpliwości, co do losów Foncroyssa

***

Kurz i dym opadł odsłaniając zmienione przez lawinę zboczę. Odsłoniły również niewielką półkę skalną, na którą chciał się dostać Foncroyss. Prawię mu się udało- zabrakło tylko jakiś trzech metrów. Zwisający na biczu, parę metrów pod półką, mężczyzna przeklinał siarczyście, wspinając się na górę. Już kolejny raz ledwo uszedł z życiem i powoli zaczynał mieć tego dość.

Po krótkiej wspinaczce, człowiek stał już na twardym gruncie i wpatrywał się w drogę, którą chciał podążać, albo raczej to co z niej zostało, czyli całą masę kamieni blokującą przejście. Spojrzenie podróżnika przesunęło się w górę, na wyższej położoną ścieżkę. Tamta też nie uchowała się bez szkód, ale wyglądało na to, że można przez nią przejść i przy tym nie połamać sobie wszystkich kończyn. Z westchnieniem, mężczyzna uszył pod górę, jednak ledwo postawił stopę na ścieżce, ziemia kolejny raz zatrzęsła się pod jego nogami.

Foncroyss głośno i donośnie przeklął swoje psie szczęście, jednak tym razem nie było takiej potrzeby. Krótki i słaby wstrząs nie stanowił żadnego zagrożenia, jednak to co nastąpiło później, wywarło olbrzymie wrażenie na zwyczajnym człowieku, który z magią miał bardzo niewielki kontakt, a z tak spektakularną kompletnie żaden.

Fragment góry, na którym stała cytadela, oderwał się od reszty górskiego łańcucha i kompletnie zaprzeczając wszelakim prawą natury, powoli wznosił się nad ziemie. Foncroyss z osłupieniem patrzył, jak fragment z cytadelą, jego ostatnia nadzieja, zaczyna się unosić i ani chybi, zaraz odleci.

Wspomnienie zadania wyrwało mężczyznę z osłupienia. Człowiek sprawdził, czy waza dobrze się trzyma, poczym ruszył biegiem, po skalnej ścieżce, prowadzącej na jeden ze szczytów. Szybkości z jaką pędził Foncroyss, a także nierówne, kamieniste podłoże, sprawiało, że wyścig z czasem zdawał się szaleństwem. Kamienie uciekały z pod butów i osuwały się w przepaść. Chyba tylko opieka opatrzności sprawiała, że mężczyzna nie złamał sobie jeszcze karku, upadkiem ze zbocza, albo nie roztrzaskał głowy o jakiś kamień.

W szaleńczym biegu, który sprawił, że serce Foncroyssa waliło, jak kościelne dzwony wybijające południe, mężczyzna z przerażeniem obiecywał sobie i całemu światu, że jeżeli przeżyje, to już nigdy, ale to nigdy nie zrobi czegoś równie głupiego. W końcu Foncroyss dotarł na jakiś występ skalny, który wznosił się ponad cytadelą. Bynajmniej na razie, ponieważ kawał góry, wciąż nie przejmując się grawitacją, wznosił się coraz wyżej, a co gorsza oddalał od masywu gór, czyli również od człowieka.

Foncroyss nawet się nie zastanawiał, wiedząc, że od jego decyzji zależy życie Hawriły. Wziął rozpęd i głośnym krzykiem, kolejny raz tego dnia, postawił swoje życie na szali.

Lot w dół, był zadziwiającą krótki, ale i tak, pomimo swojej odwagi, Foncroyss przez cały czas spadania, z całej siły zaciskał powieki, jakby od tej czynności miało zależeć jego życie. Później nastąpił głośny trzask pękających spróchniałych belek, jeszcze później kolejny trzask tym razem bicza uderzającego na oślep. Broń owinęła się wokoło jakiejś ruchomej powierzchni, siła szarpnięcia prawie wyrwała człowiekowi rękę, jednak mężczyzna jakoś zdołał się utrzymać.

***

Po krótkiej chwili Foncroyss stał już na podłodze pomieszczenia i z niedowierzaniem wpatrywał się w sporą dziurę, którą zrobił w suficie. Po uspokojeniu emocji i krótkim odpoczynku, spędzonym na przyglądaniu się bibliotece w jakiej się znalazł, Foncroyss postanowił, że musi odnaleźć właściciela tego miejsca. Już miał wyjść, gdy jego uwagę przyciągnęła nadpalony fragment pergaminu, który zauważył na stole. Zabawne, ale wcześniej go nie dostrzegł, choć mógłby dać głowę, że uważnie przyjrzał się komnacie. Z zaciekawieniem Foncroyss zbliżył się do pergaminu, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

Na górze karty wymalowana była prosta, schematyczna mapa, ze strzałką oznaczającą kierunek ruchu i wieloma pokojami, z których tylko dwa były podpisane. Jeden napis brzmiał „Bibliotek”, a drugi „Skarbiec”. Zaskoczony człowiek zamrugał spodziewając się, że rysunek to wytwór jego wyobraźni, jednak nadpalony pergamin był równie prawdziwy, jak wszystko inne. Sprawdziwszy, że nie ma do czynienia ze złudzenie, Foncroyss obejrzał reszt karty, albo raczej napis, jakim była zapełniona.
”Witam szanowny gościu. Trzeba Ci przyznać, że masz fantazje. Wiele osób mnie odwiedziło, ale nikt nie wpadł na pomysł wejścia przez dach. Moje szczere gratulacje. Na przyszłość, radzę jednak korzystać z drzwi, są o wiele wygodniejsze. Zapraszam do mojego skarbca, z powyższą mapą powinieneś trafić bez problemu. Tylko nie próbuj nic ukraść, albo demony z koszmarów, uganiające się za Tobą po całym świecie, będą najmniejszym z twoich problemów. Łzy feniksa znajdują się w niewielkiej gablotce, nie sposób je przegapić, wiec ufam, że nie będą ci potrzebne szczegółowe instrukcje, żeby je znaleźć.”

I tyle, żadnego podpisu, czy pieczęci, tylko parę zdań i gróźb. Foncroyss nie miał większego wyboru, jak ruszyć przez mroczne, puste korytarze cytadeli. Idąc za wskazówkami zawartymi na mapie, bez trudu odnalazł drzwi, podobne do wszystkich innych, które mijał po drodze. Delikatnie pchnął wrota, przed wejściem wyjmując wazę i niosąc ją przed sobą, niczym tarczę, wkroczył do środka.

Najcudowniejsze skarby, nie wywarły większego wrażenia na człowieku, który widział już wiele podobnych. Foncroyss rozejrzał się dookoła, mając nadzieje zobaczyć coś szczególnego i udało mu się... niestety za późno. Jakaś sylwetka doskoczyła do człowieka i szybkim, wprawnym ruchem powaliła go na ziemie. Mężczyzna padając na podłogę, z przerażeniem poczuł, jak waza wyślizguje mu się z palców. Foncroyss nie mógł już zobaczyć, jak ostatni ratunek, dla Hawriły, zatacza piękny łuk i z głośnym trzaskiem, roztrzaskuje się o podłogę, ponieważ jakieś silne ręce przewróciły go na plecy. W jednej chwili, przy gardle Foncroyssa znalazł się długi miecz. Elf trzymający broń, z nienawiścią wpatrując się w człowieka, zadał jedno szybkie pytanie.

- Gdzie klucze?

Zanim Foncroyss zdołał pojąć sens pytania, drzwi do skarbca zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Elf popełnił błąd, starając się rzucić szybkie spojrzenie za plecy, a człowiek nie miał zamiaru darować, tak jawnej ignorancji. Silnym i szybkim kopniakiem, odepchnął przeciwnika od siebie i poderwał się na nogi, dobywając przy tym swojego bicza. Spojrzenie mężczyzny skierowało się na rudego gnoma, który stał oniemiały i przyciśnięty plecami do drzwi skarbca. Zanim jednak, ktokolwiek zdołał zareagować, zza plecami Foncroyssa coś rozbłysło, a zaraz potem rozległy się kroki. Mężczyzna już miał zamiar się przesunąć tak, żeby widzieć wszystkich obecnych w komnacie, gdy do jego uszu dotarł dziwny dźwięk... oklaski.




Rozdział III
”Długa droga do prawdy”


Czy można ufać samemu sobie? Czy wspomnienia... marzenia... myśli... wygląd... czy to wszystko mówi kim jesteś? A co jeśli to tylko złuda? A co jeśli to tylko głupi żart bogów?... Nie wszystko jest tak proste jak się wydaje... Czasem prawda jest ukryta pod zasłoną obłudy... Czasem prawda boli... Czasem... czasem sprowadza szaleństwo...



Latająca Cytadela
„Skarbiec”

Oklaski wypełniły komnatę, sprawiając, że wszystko poza nimi ucichło. W wielkim skarbcu cytadeli, aktualnie znajdowała się spora grupa osób. Zimne kamienne ściany pierwszy raz gościły taką liczbę różnorodnych istot. Przy wejściu do skarbca stał rudy gnom, trochę przed nim szary elf, a parę kroków dalej, człowiek ubrany w dziwaczne szaty. Do tego w komnacie była jeszcze ludzka kobieta o cudownej urodzie nimfy, kolejny gnom, który niczym ślepiec próbował odnaleźć dłonią swojego kociego pupila, stojącego metr od swojego pana.

Wzdłuż ścian, w równych odstępach rozstawiono pięć tronów. Cztery z nich wykonane ze szczerego złota, bogato zdobione diamentami, brylantami i szafirami. Każdy z nich prezentował wielki kunszt z jakim zostały wykonane, jednak to piąty był najwspanialszy ze wszystkich. Stworzony z platyn, w której zatopiono cienkie nici mithrilu i adamantytu, tak by tworzyły fantazyjne wzory, przyozdobiony cudownymi klejnotami, z których każdy mienił się wszystkimi barwami tęczy.

Zadziwiające, że nikt wcześniej nie dostrzegł wspaniałych tronów, ani siedzących na nich postaci. Bynajmniej nikt ich nie zauważył, choć zdawali się obserwować całą scenę od paru dobrych minut, ale teraz gdy czwórka mężczyzn zaczęła klaskać, ich obecność stała się oczywista. Dopiero teraz bohaterowie dostrzegli otaczające ich znajome i nieznajome twarze, a wszystkie tak niewiarygodnie podobne do siebie... te same oczy, te same twarze, różniące się tylko ilością zmarszczek... cztery prawie identyczne osoby. Niemal równocześnie, z ust grupy stojącej po środku komnaty wyrwały się cztery imiona.

***

- Fristus?!

Learion w osłupieniu, dzięki oczom Fialara, przyglądał się żywemu i całkowicie zdrowemu Fristusowi. Mężczyzna z lekkim uśmiechem, wpatrywał się w zaskoczoną twarz dawnego „podopiecznego”. Na jego ciele nie było śladu oparzeń, a jego ubranie było w idealnym stanie. Jednak coś się zmieniło w Przewodniku. Jego oczy były zimne i w obojętne na widok krwi, która ubrudziła ubranie gnoma. Twarz Fristusa wyglądał, jakby wyciosano ją z kamienia i tylko lekki, drwiący uśmiech, który się na niej pokazał, udowadniał, że mężczyzna nie jest posągiem.

***

- Vinni?!

Harpo patrzył na dawnego towarzysza, wciąż myśląc, że ma przed sobą tylko iluzje. Przecież prawdziwy Vinni zginął powieszony na szubienicy, a to wszystko jest tylko jakąś sztuczką. A jednak mężczyzna siedzący na złotym tronie, patrzył na gnoma oczami Vinniego. Miał ten sam strój, te samą twarz, te same dłonie. to był on, niezależnie, czy Harpo w to wierzył, czy nie.

***

- Hawriło?!

Foncroyss z zaskoczeniem, ale także ulgą wymówił imię żywego przyjaciela. Na ten krótki moment zapomniał o elfie i jego mieczu, teraz liczyło się, że stary towarzysz wyzdrowiał. Dopiero, gdy spojrzenie beznamiętnych, zimnych oczu padło na Foncroyssa ten zrozumiał, że mężczyzna siedzący na tronie nie może być prawdziwy. Hawriło nigdy nie zachowywałby się tak obojętnie wobec swojego pana i towarzysza, ale skoro to nie był on, to kto?

***

- Sunimos?!

Człowiek nie poruszył się, nie wykonał żadnego najdrobniejszego gestu, ani nie odpowiedział na pytanie. Po prostu patrzył na elfa, jakby ten był czymś mało znaczącym, albo nawet w ogóle nie istniejącym.

***

Pięciu ludzi siedzących na tronie rozpoczęła mówić, równocześnie w idealnej harmonii. Wypowiadane słowa zlały się w jeden, władczy głos.

- Witajcie w mojej cytadeli! Nareszcie jesteście i możemy zakończyć to przedstawienie. Dostarczyliście mi wiele odpowiedzi, jednak... wasze wspomnienia były o wiele bardziej pouczające. Szkoda, że muszę zakończyć swój eksperyment i tym samym was zabić, ale mogę was pocieszyć, że to będzie szybka śmierć.

Wszystkich pięciu ludzi, dokładnie w tym samym momencie uśmiechnęło się złowieszczo. Wyglądało to, jakby czytali sobie nawzajem w myślach, albo... byli jedną osobą.

- Oczywiście nie zrobię tego osobiście- to byłoby zbyt proste. Ostatnim etapem tego przedstawienia będzie sprawdzian, czy wy możecie zginąć z rąk istot tak bardzo różnych od was, że wręcz całkowicie innych. Ale nawet nie próbujcie tego zrozumieć, niestety, ale nie będzie wam dane pojęcie moich planów. To wy przyszliście do mnie, żeby zwierzyć się ze swoich problemów, a nie na odwrót, a ja obiecałem wam pomóc. I zrobię to... ostatecznie kończąc wasze nieistotne egzystencje.

- Nie pozwolę, żebyś zrobił mi cokolwiek. Ukochany już dość zła wyrządziłeś, nie widzisz tego? Czym oni sobie na to zasłużyli? Czy rzeczywiście twoje badania są ważniejsze od nich... i ode mnie?

Jedyna kobieta w całej grupie postąpił w kierunku człowieka siedzącego na platynowym tronie. Jej piękne oczy utkwione były w jego, zimnych i obojętnych. W jej głosie słychać było miłość i szczere uczucie.

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy ze swoich słów. Myślisz, że kiedykolwiek łączyła nas miłość? Przykro mi moja droga, ale jesteś kolejną ofiarą, którą muszę złożyć na ołtarzu nauki. Właściwie już to zrobiłem, odbierając ci twoje wspomnienia, zupełnie jak pozostałym. Jednak w twoim przypadku, zrobiłem coś gorszego... dałem ci nowe, fałszywe życie. Dałem ci przeszłość wymyśloną przez samego siebie. Myślisz, że naprawdę jesteś moją żoną? Myślisz, że naprawdę nazywasz się Vilmorgan? Nie moja droga... Nie... a ja ci zaraz to udowodnię. Czy ktokolwiek z was myślał, że żyje własnym życiem? Czy myśleliście, że wasz przeszłość należy do was? Czy wierzycie, że Fristus, Hawriło, Sunimos, Vinni i ten przeklęty Deanlath, kiedykolwiek istnieli? Nie! Ponieważ oni wszyscy...

Cztery sylwetki zasiadające na złotych tronach znikły. Nie było żadnych rozbłysków, żadnych głośnych eksplozji, czy innych efektownych zjawisk. Po prostu w jednej chwili byli, a w drugiej już nie.

-... są mną!

***


Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”

Saenna, Almirith, Maygar, Trykk i żywa zbroja, stali na wypalonym skrawku ziemi. Zdeformowany druid i jego wspólnik opętany przez demona, już nie żyli, jednak zwycięstwo było niepełne. Bohaterowie bezsilnie przyglądali się, jak kolejne Uthary giną zgniatane przez olbrzymie drzewo. Już całe gromady, zostały wyciśnięte i odrzucone, a niewiarygodnie wielka roślina, wciąż nie miała dość. Jednak najgorsza była myśl, że cały obóz został zniszczony, a jego mieszkańcy byli martwi. Być może niektórzy zasłużyli sobie na to, ale na pewno nie wszyscy.

Najwyższe gałęzie drzewa, powoli zaczęły wciskać się w szpary pomiędzy wiekiem szkatuły, a resztą jej drewnianej konstrukcji. Drzewo przestało się już mieścić na wysokość, a jeziorko krwi, wciąż i wciąż było uzupełniane do pełna, zupełnie jakby ten potok krwi nie miał końca.

Trzask pękającego drewna oświadczył trójce towarzyszy, że drzewo zabrało się za rozsadzanie wieczka szkatuły. Kawałki drewna zaczęły sypać się z góry, z głośnym łomotem spadając na ziemie. Kolosalna roślina przebiła się na zewnątrz, a niektóre z jej gałęzi musiały już wystawać na zewnątrz szkatuły. Do środka magicznej skrzynki wdarło się jasne światło i rozjaśniło straszliwe pobojowisko. Ślady ogniowego zaklęcia Sae, Uthary ze skrzekiem uciekające przed jasnym światłem, a także białe pnącza, które bez magii swojego „tatusia”, błyskawicznie więdły i obumierały. A nad tym wszystkim, majestatycznie wznosiło się wielkie drzewo, teraz już zupełnie nieruchome, tak jakby spełniło swoje zadanie i teraz mogło odpocząć.

Sae, Almirith i Maygar ruszyli w kierunku olbrzymiej rośliny, wiedząc, że już nic im nie grozi, no może poza upadkiem z bardzo dużej wysokości. Przekroczyli krwawą fosę i rozpoczęli długą wspinaczkę, ku światłu.

***


Latająca Cytadela
„Skarbiec”

-... są mną!

Trzask pękającego drewna rozbrzmiał tuż po tym, jak mężczyzna skończył mówić. Wszyscy spojrzeli w kierunku dziwnej skrzynki, która do tej pory leżała spokojnie wśród szczątków wazy. Cała szkatułka zaczęła się trząść i nagle fragment jej wieczko pękło, a niektóre z jego fragmentów wpadły do środka. Przez moment wszyscy wpatrywali się w nią w napięciu, ale nic więcej się nie stało.

Dopiero po chwili, z wnętrza szkatuły zaczęła wylewać się czarna, gęsta mgła. Opary całkiem zakryły szkatułkę i wirując wzniosły się ponad nią. Przez moment wiły się i kotłowały, zupełnie jakby szarpane jakimś niewidzialnym wiatrem, aż w końcu, mgła rozwiała się w nicość.

Cztery zaskoczone sylwetki, wszystkie mokre od krwi i wyraźnie zmęczone rozglądały się po komnacie. Jedna niziołka trzymała skrzypce i smyczek zupełnie jak broń. Tuż obok niej stał elf, spięty i gotowy do walki, w dłoniach trzymając dwa miecze. Nad obiema istotami, wyraźnie górowała masywna sylwetka dziwnej, pokrytej łuskami i niewielkimi rogami istoty, dzierżącej w obu dłoniach coś, co dawniej było przenośnym taranem. Tuż plecami wielkiej istoty, kryło się kolejne stworzenie, które wyglądało jak... skórznia swobodnie wisząca w powietrzu, tak jakby nałożona była na niewidzialną istotę.

- Ty!

Krzyknęła niziołka, oskarżycielsko wskazując smyczkiem na mężczyznę zasiadającego na platynowym tronie.

- To ty nas uwięziłeś w tej dziwacznej komnacie, pełnej flakonów i dziwnych maszyn! Oddawaj nasze wspomnienia łajdaku!

Jak na tak małą osóbkę niziołka miała całą masę energii, która nie skończyła się nawet po okrutnych walkach jakich świadkiem musiała być, biorąc pod uwagę krew, która oblepiała ją od stóp do czubka głowy.

- Ohh. Moi uciekinierzy. Jak miło was znowu widzieć, ale wydaje mi się, że było was trochę więcej. Może ty coś o tym wiesz Vilmorgan? A może wolisz żebym nazywał cię Sidero?

Cisza jaka zapadła po tych słowach była niesamowita. Trójka nowo przybyłych, ze zdumieniem i niedowierzaniem wpatrywała się w piękną kobietę, wyglądającą całkowicie inaczej od ich zmarłej przyjaciółki. W końcu niziołka przerwała ciszę, ale tym razem jej głos nie był już tak pewny.

- Nie oszukasz nas. Sidero nie żyje. Sami widzieliśmy, jak ginie w płomieniach.
- Doprawdy? A czy zawsze wierzysz swoim oczom? Uratowałem waszą towarzyszkę i zmieniłem jej pamięć i wygląd, a ta piękna kobieta, która przed wami stoi, to efekt moich prac. Ale dość tej czczej gadaniny. Skoro już tu jesteście, zginiecie wraz z pozostałymi.


Sylwetka Sominusa znikła, zupełnie jak wcześniej pozostałe z osób zasiadających na tronach. Jednak tym razem stało się coś jeszcze. Bogato wykonane siedziska zaczęły się zmieniać, wyginać i prostować. Starannie zamaskowane szczeliny, teraz zaczęły się poszerzać, gdy piątka golemów stanęła na nogach. Ich puste oczy skierowały się w kierunku całej tej zbieraniny, jeszcze żywych bohaterów.

Harpo szarpnął drzwi, nie mając zamiaru zostać w tym przeklętym miejscu, jednak nie przyniosło to żadnego efektu. Wrota wciąż niewzruszone, nie miały najmniejszego zamiaru, ani nikogo wpuścić, ani wypuszczać.

Bohaterowie zbili się po środku komnaty w ciasną grupę. Tymczasowo nie ważne było kto jest kim, ani co tu robi. O wiele istotniejsza była piątka golemów, nieubłaganie zbliżająca się do upatrzonych celów. Konstrukty masywne i twarde, z całą pewnością były odporne na magię i zbyt słabą broń mniejszych od siebie przeciwników. Wyglądało na to, że historia wielu istot dobiegnie w tej chwili końca. Jednak to nie była prawda... historia dopiero się zaczynała.

Wszystko dookoła, dźwięki, światło, istoty, podłoga, sufit, ściany, wszystko wydawało się załamywać i pękać z donośnym odgłosem roztrzaskiwanego lustra. Niczym kawałki witrażu, cały świat opadał w bezdenną czerń, niknąc na zawsze. Nie było już nic... tylko pustka... pustka i głos, znany i odległy. Zagadki, kolejne bezsensowne słowa, pozbawione znaczenia i sensu, a jednak ważne. Ważne, ponieważ to one mają przynieść rozwiązanie. Trzeba tylko znaleźć znaczenie... znaczenie czegoś co nie ma sensu. Czy to jest możliwe? Musi być, inaczej wszystko stanie się bezwartościowe i nieważne.

Kula jest wzrokiem, oko jest drogą, pozostaję ścieżka.

Mosty rzucone na wiatr... Światło walczące o blask... Kształty bez formy... i Znak


***


I znowu to uczucie. Niektórym znane, a dla innych całkowicie obce. Świat powraca, jednak znowu inny. Na nowo ukształtowany z chaosu myśli i pragnień. Każdy potrzebuje odpoczynku, chwile dla siebie. Każdy ma swoje sanktuarium... swój azyl.

Mrok wypełniają barwy. Tańczą, wirują i przelewają się, tworząc wzory, których nikt nie potrafiłby pojąć. Świat powraca, a wraz z nim wzrok. Oczy z niedowierzaniem wpatrzone w nowe, zwyczajne otoczenie. Szeregi domów ustawione wzdłuż przecinających się ulic. Szare twarze ludzi pędzących za sobie tylko znanymi sprawami. Kolorowe ubrania szlachty, stare zniszczone łachmany żebraków, wspaniałe karoce ozdobione piórami i herbami. Później wraca słuch, a wędrowców zalew fala dźwięków. Krzyki ludzi, uderzenia podkutych kopyt o wybrukowane ulice, ciche rozmowy, szelest ubrań i odgłosy kroków. A później, na samym końcu nadchodzi zapach... zapach miasta, wraz ze wszystkimi jego cudami i okropieństwami. Pot, zgniłe jedzenie i smród rynsztoków, miesza się z cudownym zapachem drogich perfum, świeżego pieczywa i niedawno zerwanych kwiatów.

Miasto, będące największym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Niczym kot, zdolne wpierw podrapać właściciela, by chwile potem łasić się do niego, jakby nic się nie stało.

Saenna, Sidero, Almirith, Magyar, Harpo, Learion, Foncroyss, Valquar wszyscy oni stali na tej samej ulicy. Jeszcze się nie znając, choć połączeni przez wspólnego wroga, który odebrał im wspomnienia, marzenia i sny. Człowieka, który wydaje się mieć moc przynależną bogom. Czy ktokolwiek może go pokonać?

Młoda dziewczyna, o długich jasnych włosach zaplecionych w warkocz, ubrana w prosty, ale zadbany strój, zbliżyła się do Almiritha. W dłoni niosła niewielki koszyk wypełniony najrozmaitszymi kwiatami, prawdopodobnie zebranymi całkiem niedawno.

- Szlachetny Panie twoja ukochana z całą pewnością ucieszyłaby się z bukietu kwiatów. Mam najładniejsze w całym Azylu. Zechcesz na nie spojrzeć. Zaręczam, że dama twojego serca będzie nimi zachwycona.

Młoda kobieta uśmiechnęła się czarująco do elfa, mając nadzieje, że wojownik rzeczywiście ma jakąś ukochaną i zechce kupić dla niej kwiaty.

Almirith był zaskoczony. Zresztą nie tylko on. Wszyscy bohaterowie stali na jednej z ulicy miasta, nazwanego przez kwiaciarkę Azylem i przyglądali się sobie z niedowierzaniem. Wygląd każdego z nich lekko się zmienił. Wszyscy są odziani w czyste ubranie, jednak nie własne, lecz przypominające te noszone prze tutejszych mieszkańców. Mężczyźni ubrani w buty o twardych podeszwach, luźne spodnie utrzymane w ciemnych barwach, białe koszule i lekkie, jasne kamizelki, wyglądają niezwykle elegancko. To wrażenie jeszcze bardziej potęgują lazurowe płaszcze, podpięte niebieskimi klejnotami, zatopionym w srebrnych oprawach.

Kobiety natomiast, ubrane są w długie suknie, ozdobione stanowczo zbyt dużą ilością falbanek i drobnych klejnocików mieniących się najrozmaitszymi barwami. Delikatny, złoty haft wije się wokoło, stanowczo zbyt dużego dekoltu, podkreślając naturalny wdzięk pań. Obie kobiety miały też przy sobie cały zestaw biżuterii, od pięknych kolczyków z błękitnymi klejnotami, przez perłowe naszyjniki, a na pierścionkach z niebieskimi kamieniami kończąc.

Na dodatek wszyscy podróżnicy na wskazujących palcach prawych dłoni, mają srebrne sygnety, na których powierzchni widać dwa skrzyżowane miecze na tle trójkątnej tarczy.

Nikt nie zwrócił specjalnie uwagi na przybycie nowych mieszkańców. Nikt nawet nie zauważył, że pokazali się znikąd. A teraz cała grupa, połączona przez wspólnego wroga i wspólne problemy, stoi na ulicy nieznanego miasta. Wszyscy nieufnie patrzą po sobie, zupełnie jakby ktoś miał zaraz dobyć miecza i rzucić się na pozostałych. Pytanie brzmi, co wyniknie z tej nowej, zawartej w nietypowy sposób znajomości?
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 06-08-2008 o 22:05.
Markus jest offline