Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-03-2019, 01:19   #221
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Drużyna B (a raczej grupa wędrowców Pustkowi, byłych jeńców wojennych z armii NCR, byłych niewolników Legionu Cezara, banitów z tegoż Legionu oraz para ocaleńców z Morza Wydm) nie miała wiele czasu. Kiedy MJ udał się na przeszpiegi, reszta ekipy zajęła się opatrywaniem ran i dywagowaniem nad tym, co zrobić. Padło sporo pomysłów i wszyscy zgadzali się co do tego, że tą drużynę legionowych asasynów należało złapać w jakiś potrzask i wyeliminować - inaczej uparte skurwysyny będą ich tropić po kres dawnej Ameryki. Nie wiadomo było, czy śmierć tej drużyny definitywnie załatwiłaby problem, ale na pewno ocaliłaby ich teraz i dała dużo czasu nim Legion ogarnie temat i pośle kolejnych.

Sprawą drugorzędną wydawała się kwestia pustynnych nomadów. Harris, Baxter i Brufford wiedzieli o nich coś więcej. Była to grupa na wpół zdziczałych ludzi, którzy albo z konieczności, albo z preferencji, żyła na Morzu Wydm. Jakimś cudem potrafiła przetrwać na tej piaskownicy i uniknąć śmierci z powodu warunków i lokalnej fauny. Mijające dekady zmian środowiskowych po Wielkiej Wojnie musiały jedynie dać im czas aby się przyzwyczaić. W ostatnich latach szeregi pustyniarzy zasiliły resztki dzikusów, rajdersów i bardziej niepokornych pustkowiaków czy osadników, pobitych i ściganych przez Legion. Ci, którzy nie zdechli (czy to z powodu pościgu, Morza Wydm czy samych nomadów) dołączyli do band tych "piaskowych duchów". Legion w pewnym momencie prawie sobie połamał na nich zęby (zresztą tak samo jak na Dog Town). Warunki, odległości i zmęczenie mocno dały się we znaki armii Caesara, co szybkie, lotne związki wydmowych gerylasów potrafiły wykorzystać. Plotki i legendy głosiły, że byli w stanie funkcjonować nawet podczas burz piaskowych, byli szalonymi fanatykami jakiegoś prymitywnego kultu pustyni czy Pustkowi, a także byli kanibalami. Dominowali nad Morzem Wydm, okolicznym pasem "suchszych" Pustkowi (ziemi niczyjej, na której była między innymi tamta stacja paliw) i położonymi nań ruinami. Do perfekcji opanowali sztukę znikania w tych klimatach, byli też samowystarczalni pod kątem zaopatrzenia (w tym w broń i amunicję). Legionowe próby pobicia ich w walnym boju spełzły na niczym - wróg rozpraszał się przy każdej ofensywie i stosował taktykę wojny szarpanej. Niestety, nie byli to "dobrzy ludzie" - robili też za zwykłych bandytów, rajdersów i - jak wspomniano wcześniej - kanibali. Jeśli nie tornada trwające w tym rejonie większość roku, potwory, widzimisię pograniczników z Legionu czy okazyjne burze piaskowe, to właśnie oni stanowili jeden z głównych powodów dla których ruch wschód-zachód był praktycznie niemożliwy.

Co do asasynów Legionu mógł wypowiedzieć się Utangisila - który miał okazję co nieco zasłyszeć na szkoleniu i w obozach - oraz, o dziwo, Harris (acz nie powiedział, skąd o nich wiedział). Niektórzy zwiadowcy, odkrywcy i rekruci przejawiali wyjątkową kombinację predyspozycji do walki w zwarciu i na dystans, podchodów, tropienia i wtapiania się w teren. Tych separowano od reszty, szkolono pod okiem speculatores i frumentarii i tworzono z nich death squads z własnymi decanusami i vexillariusami do ścigania określonych "wrogów Legionu", nawet poza granicami "imperium". Cały efekt psuł fakt, że nawet na obczyźnie potrafili paradować w swoich zwyczajowych ciuchach i barwach - co było szczególnie głupie w przypadku vexilariusów z ich durnymi sztandarami na plecach. Nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego szkolona grupa skrytobójców miała tak operować (pomijając tzw. taktykę terroru), ale na pewno pomogło to Drużynie B w szybkiej identyfikacji problemu. Tak czy inaczej: byli elitarni i w ich skład potrafili wchodzić nawet triarii i centurioni (acz ci tutaj w ABQ wyglądali na najniższe szarże), wyposażeni w lepszy sprzęt niż zazwyczaj i umiejący go używać w znacznie lepszym stopniu niż szeregowa hołota.

Po operacjach i zbudowaniu skraplaczy, ekipa zabrała się do roboty, tworząc parę prowizorycznych pułapek. Część była przenośna, inna niekoniecznie. Harris nalegał na coś takiego, jednocześnie pozostając tak jak niektórzy sceptyczny co do dalszego bytowania w Super Duper Mart. Trzeba było czym prędzej się ewakuować i gdzieś ukryć. Utangisila poszedł na zwiad i zlokalizował jakiś na wpół przysypany - a przede wszystkim nie do końca zrujnowany - dom blisko zrujnowanych estakad przed zawalonym mostem na Rio Grande. Były też inne domy, ale nie byłyby w stanie pomieścić całości ekipy razem ze sprzętem, albo były zbyt dziurawe. Okolica była ponadto wysprzątana z radskorpionów, a radkaraluchów czy innego cholerstwa widać nie było. Przed wieczorem, kiedy MJ wrócił z przeszpiegów, zdążyli się zebrać i przenieść. Wiedzieli natomiast, że byli obserwowani z drugiej strony rzeki. Nomadzi wiedzieli gdzie są, ilu ich jest i co robią. Na razie ograniczali się do patrzenia, ostentacyjnie dając Drużynie B do zrozumienia, że oni wiedzieli o tym, że ci wiedzieli o tym, że oni wiedzieli o nich. Czy jakoś tak.

Wkrótce po zapadnięciu zmroku okazało się, że dyskomfort i nalegania Harrisa na pośpiech były uzasadnione. Ledwo legioniści wysprzątali "podziemia" Nusendis z przerośniętych mrówek, a wcale nie skupiali się na robieniu tam jakiegoś przytulnego domu czy twierdzy, ani nie myśleli o odpoczynku. Poszli na przepatrywanie. W szybkim tempie ogarnęli praktycznie całą okolicę Laurelwoods i na zachód od tego. Próbowali zapuścić się do Los Volcanes, ale tam natknęli się na grasujące radskorpiony i czym prędzej się wycofali, nie wszczynając walki. W Super Duper Marcie jednak chyba dopadło ich zmęczenie, bo narobili szumu z pułapkami. Ktoś chyba został zabity albo chociaż ranny, sądząc po krzykach i miotanych klątwach. Ale jeszcze tej samej nocy wysprzątali dawną sadybę banitów z "niespodzianek" i... zajęli ją, zostawiając stadion w cholerę. Oczywiście z całym dobrodziejstwem już przygotowanej (acz ogołoconej) "twierdzy".

Nastał czwarty dzień. O poranku zebrali skraplacze, które ustawili w ruinach blisko chaty. Dzięki Bogu robactwo nie przylazło tej nocy (skupiło się na przeszkadzaniu asasynom we śnie), więc mogli zachować ciszę. Czym prędzej znów się ukryli w ruinie. Harris zabronił hałasowania, wyściubiania nosa nieogarniętym w sztuce skradania się poza ruderę, czy krzątania się wewnątrz i w obejściu. Skraplacze były jedyną rzeczą, którą zaryzykowali - i na razie chyba skrytobójcy byli zbyt zmożeni wydarzeniami ostatniej doby, by zauważyć ich zgarnianie. Co innego nomadzi, którzy nadal gapili się zza wyschniętej miedzy.

Były kapral Armii NCR wspomniał, że teraz byli już na celowniku. Zabójcy ogarnęli okolicę, wiedzieli, że ktoś tu jest (jeśli niekoniecznie B-owcy, to nomadzi czy kto inny - wrogowie Legionu, tak czy inaczej) i wiedzieli, gdzie mają nie łazić. Od teraz na pewno mieli już baczenie na cały rewir. Zwiad ze strony Utanga i MJa porównany z mapą kazał stwierdzić, że jedyne miejsce na zasadzkę taktyczną opisaną przez Jinxa mogło być w dawnej starej dzielnicy ABQ - po drugiej stronie suchej rzeki. Tam też pewnie znalazłyby się materiały do zrobienia większej ilości pułapek - rudera była ogołocona ze wszystkiego.

Pytań było sporo. Co teraz? Zasadzka według taktyki Jinxa plus pułapki, czy zwabienie pożarem albo bombą według Brufforda i innych? Napuszczenie asasynów na nomadów (wszak obie strony były wrogami)? Harris bąknął też coś że można tą bombę lub pożar połączyć ze zwabieniem obu stron do Los Volcanes - jakoś. Jeśli oponenci Drużyny B byli głupi. I właśnie... co z nomadami? Dobra lokalizacja na starówce wiązała się z wtargnięciem na ich terytorium, co jasno dawali do zrozumienia.

Pewne było jedno. Nikt nie wyjdzie z Albuquerque bez rozlewu ludzkiej krwi.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline