Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2019, 14:49   #226
Loucipher
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
MJ spędzał większość czasu łażąc po okolicy, obserwując ją i wypatrując zagrożeń w postaci zwiadowców Legionu, tubylców zza wyschniętego łożyska Rio Grande lub miejscowej fauny. Nowa miejscówa niespecjalnie mu się podobała, ale desperackie próby znalezienia czegoś lepszego spełzły na niczym. Przynajmniej robił się coraz lepszy w skrytym podchodzeniu i obserwowaniu wszystkiego przez swoją lornetkę, dzięki czemu pod koniec trzeciego dnia już dość dobrze orientował się w zwyczajach dzikusów. problem w tym, że poza upartym obserwowaniem nowego legowiska drużyny B i manifestowaniem swojej obecności po drugiej stronie wyschniętej rzeki dzikusy wydawały się nie mieć innych zwyczajów. Mogli je zdradzić dopiero podczas bardziej bliskiego spotkania, a na to MJ nie miał na razie najmniejszej ochoty.

Składając drużynie meldunek z obserwacji, jakie poczynił, gdy legionowy zabójcy wleźli do opuszczonego przez nich i naszpikowanego zasadzkami Super-Dupermarketu, MJ cieszył się niemal jak mały dzieciak w sklepie z zabawkami. Eksplozje, metaliczne grzechoty, jęki rannych i steki przekleństw miotanych zarówno po oficjalnie używanej przez Legion łacinie, jak i w potocznej mowie Pustkowi, wykrzywiły oblicze słuchającego tych odgłosów MJa w zimnym uśmiechu satysfakcji. Muzyka... lube dźwięki, myślał słysząc jęki i charczenie dobiegające z wnętrza marketu. Przynajmniej jeden z tych pieprzonych legionistów nie będzie miał dość siły, by zrobić im krzywdę. Jeśli w ogóle będzie w stanie iść po tym, co miny, potykacze i ukryte ostrza bez wątpienia zrobiły z jego nogami.

Ale to było kilka dni temu. A teraz siedzieli tutaj, zdani jedynie na łaskę Pustkowi, i dywagowali, w jaki sposób wyślizgnąć się z coraz ciaśniej zaciskającej się wokół nich pętli.
Legioniści, poharatani pułapkami z marketu, dyszeli żądzą odwetu, poza tym ponad wszelką wątpliwość ich misją było dopilnowanie, by wszyscy uciekinierzy z Malpais dokonali żywota w piaskach pustyni. Pertraktacje z nimi nie wchodziły w rachubę. Trzeba było ich wybić.
Dzicy z Albuquerque, widoczni po drugiej stronie, byli równie niebezpieczni, acz między nimi i drużyną wygnańców nie było do tej pory zatargu. W sposób ostentacyjny pokazywali jednak, że teren po drugiej stronie wyschniętego koryta Rio Grande to ich ziemia, i każdy, kto na nią wkroczy, zostanie uznany za wroga... lub zwierzynę, jeśli faktycznie jedli ludzi. Tego MJ wolał się na razie nie dowiadywać.
No i pozostawały wałęsające się wszędzie po Los Volcanes radskorpiony, których liczba, rozmiar i gęstość występowania sugerowały, że gdzieś w pobliżu również muszą mieć coś w rodzaju legowiska lub gniazda. Jeśli tak było, MJ wiedział, że w gnieździe musi siedzieć królowa, rozmiarami większa od solidnego budynku, a broniące jej radskorpiony będą walczyć zaciekle i nie dawać pardonu... a każdy, kto zapuści się zbyt blisko wejścia do gniazda, zostanie rozniesiony na ostrych jak brzytwy chitynowych szczypcach gigantycznych stawonogów.

Póki byli dobrze zagrzebani w tej prowizorycznej, acz nieźle zamaskowanej ruderze, byli względnie bezpieczni. Z drugiej strony MJ wiedział, że za długo czekać nie mogą. Dzięki skraplaczom na szczęście nie kończyła im się na razie woda, ale wkrótce może się skończyć jedzenie, lekarstwa, amunicja... Nie mogli pozostawać tu długo. Poza tym legioniści uparcie patrolowali teren, zbliżając się coraz bardziej do Los Volcanes. Prawie jakby przeczuwali, że obok radskorpionów na tym terenie ukrył się ktoś jeszcze.

Na naradzie MJ zaoferował, że dokona zwiadu w kierunku rzeki, by zorientować się w zamiarach nomadów. Może nie mieli zamiaru atakować drużyny - gdyby mieli wobec nich złe zamiary, z pewnością sami przekroczyliby rzekę. Gdyby udało się z nimi porozumieć i w jakiś sposób poprosić o pomoc w walce z legionem, byłoby to rozwiązanie... no, jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych problemów drużyny. Gdyby okazało się, że nomadzi mają złe zamiary, zyskaliby przynajmniej pewność, że z tamtej strony nie czeka ich nic dobrego. Pozostałoby pryskać z miasta bezpośrednio na pustkowie... i próbować obejść je pod południa. Jeśli mapa nie kłamała, za Albuquerque przedwojenne drogi prowadziły w kierunku Teksasu, szerokiego, równinnego stanu, który, jak MJ słyszał, przed wojną był bardzo przyjemnym miejscem do życia, pełnym bydła, zagród i rancherów. Wyglądało to na niezłe miejsce, by obrać je za cel wędrowki.
 
Loucipher jest offline