Limhandil podszedł do kupca, chcąc zapytać o elfa mieszkającego wśród brodaczy. Pech chciał, że tuż obok znajdował się Helm Jorgunsonn. Nim Ewald odpowiedział, krasnolud zrobił minę, jakby zbierało mu się na wymioty, po czym przewrócił oczami i parsknął śmiechem. Tak gwałtownie, że drobinki śliny i ostatniego posiłku wylądowały na ubraniu Limhandila. –
Hirn to róg, baranie! Karak HIRN! Rogata Góra! Hornberg! Ro-zu-miesz?
-
Uspokójcie się – kupiec swoją osobą odgrodził elfa od krasnoluda. – Jest taki, słyszałem o nim. Ellasir to jego miano. Prowadzi sklepik z książkami. Ponoć to dziwak, ale który z… - w ostatnie chwili powstrzymał się od wypowiedzenia swojej uwagi na temat elfów i starał się wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji. –
Ehem… Który z nas nim nie jest? *
Pogoda utrzymywała się. Nie zaczęło sypać, a temperatura przestała spadać. Dalej wiało. I w takich warunkach pod wieczór dotarli do Khazid-Nauk, krasnoludzkiego miasteczka przyklejonego do zbocza góry. Zamieszkane było w dużej części przez Dawikoni, ludzi, którzy osiedlili się w górach pod jurysdykcją krasnoludzkich władców. W gospodzie było tłoczno, gdyż w osadzie zatrzymały się na popas aż cztery karawany. Piwa jednak było pod dostatkiem i nikomu nie brakowało ani strawy, ani miejsca do spania.
Ewald Schwartz wdał się w rozmowę ze znajomymi kupcami. Dwóch zbrojnych, którzy towarzyszyli karawanie również odnalazło wśród członków eskort, swoich znajomków. I tylko awanturnicy zostali pozostawieni samym sobie. Potem, późnym wieczorem dowiedzieli się, że drogi są przejezdne, ale nic nie wskazuje na zmianę pogody. Patrole ponoć chodziły jak zwykle, ale mówiło się o trollu, który ponoć grasował w okolicach przełęczy. A jak troll, to i z pewnością mogli się w okolicy pojawić okryci równie złą sławą co drapieżnik, polujący na niego czubaci zabójcy…
*
Droga ku przełęczy, poza kilkoma odcinkami wiodła cały czas w górę. A przełęcz w pełni zasługiwała na swoją nazwę. Wiało nieustannie i tylko zaradności krasnoludów, można było zawdzięczać to, że na drodze nie zamarzało się w pół kroku. Otóż co jakiś czas przy szlaku wznosił się prostokątny barak, wzniesiony z kamienia i drewna, na tyle obszerny, że mógł się w nim zmieścić liczący dziesięciu członków patrol. Pewnym utrudnieniem było to, że schronienia miały tylko trzy ściany, będąc otwartymi od strony drogi, a w pozostałych ścianach ziały otwory strzelnicze. W każdym schronie zgromadzony był spory zapas opału i koce, którymi można się było opatulić podczas odpoczynku.
I pech chciał, a może szczęśliwym trafem, w pobliżu jednej z takich stanic zwierzęta stały się wyjątkowo niespokojne. Jakby wyczuły drapieżnika. Niepokój udzielił się także ludziom.
-
Troll – warknął przewodnik, ale tak naprawdę nikt nie miał pewności, że chodzi o tego złowieszczego stwora.