Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2019, 03:57   #77
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Murzyn wziął ołówek i pokazał na właściwe fragmenty kartki, gdzie nabazgrał dwie liczby pod mniej więcej literami bloków. Po złożeniu wszystkiego do kupy wychodziło B-3-38 i C-4-56. Mazzi raz jeszcze podziękowała mu za fatygę, pomoc, przeprosiła za kłopot. Życzyła mu też dobrego dnia, smacznego i na koniec poinformowała że dziś nie wróci na noc, a potem zebrała manatki żeby wejść na górę, tam gdzie jeszcze miała swój kojec.

Droga po schodach gdy człowiek nie był pijany i naćpany byłaby całkiem przyjemna… gdyby nie zakwasy. Saper dziękowała opatrzności za to, że mieszka na pierwszym piętrze, a nie na siódmym czy wyższym. W końcu, sapiąc i dysząc, doczłapała pod C-1-69, jak gdyby nigdy nic ładując się do środka.

W środku powitała ją cisza i bezruch. W każdym razie we wspólnej, widocznej części. Któryś z chłopaków musiał być bo słyszała ciche pochrapywanie. Z innych dobiegała cisza więc albo ich nie było albo udawali, że ich nie było. W każdym razie miała swój kojec znów do wyłącznej dyspozycji.

Rzuciła torbę z ciuchami, po czym sama padła na łóżko, twarzą do materaca i jęknęła cicho w poduszkę. Przespałaby się, a najlepiej umarła do wieczora. Niestety życie nie było takie proste. Uniosła obolały kark na tyle, żeby przekręcić głowę na bok.
- Eh kurwa - zaklęła, potem wstała równie powoli co boleśnie, wytaczając się z kojca i idąc tam, gdzie chrapanie, aby obudzić delikwenta. Miała tylko nadzieję że to Rich. Tego drugiego chyba by dziś nie strawiła bez szkody na zdrowiu.

Przy którymś pukaniu w drzwi ze sklejki chrapanie ustało a w zamian dało się słyszeć zgrzyt łóżka, kroki, otwieranie zamka drzwi i w końcu w drzwiach pojawił się zaspany Rich. W samych szortach i podkoszulce.
- A, to ty. Wróciłaś? Nie wróciłaś w terminie więc Fred cię szukał. Miał to zgłosić jako zaginięcie. Stało się coś? - zapytał przecierając twarz dłonią i próbując jakoś się skoncentrować na tym co widzi.

Zaczęło się w porządku, niestety szybko czar prysł, sprawiając że Lamii zjeżyły się ze złości wszystkie włosy na karku i nabrała ochoty aby pluć kwasem.
- No niestety ja. Wróciłam, nie wróciłam, na chuj drążysz temat? Szukasz okazji do wylania kolejnego bólu dupy, czy poczekasz na Carol i tego drugiego? - spytała, ściągając usta w niewinny dzióbek i wachlując rzęsami do kompletu. Wyciągnęła rękę - Moja blacha. Od ciasta. Liczę że przynajmniej ją umyliście.

- I po to mnie budzisz? - Rich prychnął z niedowierzaniem. - Jest we wspólnej szafie. Umyta. - parsknął i zamknął z powrotem drzwi do swojej komórki. Słyszała jego kroki jak wraca i kładzie się z powrotem na łóżko.

- Nie jestem od was i nie będę grzebać. Jeszcze coś zginie i powiecie że zajebałam - prychnęła, otwierając odpowiedni mebel. Wzięła naczynie do rąk i pokręciła głową - No proszę, to jednak macie w sobie jakąś przyzwoitość.

Rich pewnie usłyszał co powiedziała ale nie zareagował.

- Nie dziwie się już że wam przez tyle czasu nikogo na czwartego nie dali - Mazzi jak gdyby nigdy nic wróciła do kojca, zaczynając przepakowywać manele - Do każdego się przypierdalacie na wstępie czy tylko ja się nie spodobałam, co Rich? Z ciekawości ilu już się przez ciebie i tamtych powiesiło, albo walnęło samobója? Może to wasz sposób, prowadzenie rankingu. Przynajmniej przez chwile czujecie się ważni - prychnęła, ładując na samo dno torby blachę. - I jest się do czego brandzlować przez tydzień.

- Co ty pieprzysz? To ty ledwo przyszłaś przypieprzasz się i panoszysz po wszystkim co się da. Nie podoba ci się nasze towarzystwo to zmień sobie pokój. A od nas się odwal. Nie chcemy cię tu. - doszło do niej zza ścianki. Wydawało się, że żywią do siebie ambiwalentne uczucia i w tym jednym są zgodni: nie chcieli ze sobą przebywać.

- Kurwa geniusz - pokręciła głową i zamarła, żeby zaraz roześmiać się głośno. Wciąż się śmiejąc otworzyła okno i odpaliła papierosa, wracając do pakowania.
- Przyszłam do was jak do ludzi, bez podchodów i zgrywania. Chciałam być miła, skołowałam ciasto, wódkę. Próbowałam grać w tę durną grę… no tak. Szczególne tą wódką się przypieprzałam i panoszyłam. Racja - pokręciła głową, wyjmując torbę prochów i chwilę patrzyła na nią pod słońce - Zapomniałam że tu zawsze wszyscy niewinni, bez skazy i to świat jest zły… uciska bidulków aż im dupska trzeszczą. Mam ci przypomnieć od czego się zaczęło? Nie ja na was wsiadłam tylko wy na mnie. Wtedy, w sobotę rano. Kazaliście wypierdalać, bo nie pasuję… a dlaczego? Bo powiedziałam co robiłam w piątek i z kim? No ale… sami pytaliście, potem mieliście pretensje i pierdolnęliście takiego focha, że wolę już spać pod mostem niż z wami. Dzięki, nie ma to jak braterstwo broni i inne takie - zaśmiała się tym razem podejrzanie wesoło, pstrykając dopalonym papierosem za okno.
- I proszę, od soboty się nie pokazuję, teraz gadam tylko z tobą i już wiem że wszyscy mnie tu nie chcecie. Panoszę się - pokręciła głową z politowaniem - Oczywiście nikt z was nie wpadł na to jak ja się poczułam, nie? Nie moja wina że umiem się zakręcić i nie zamierzam tu gnić i zazdrościć innym czegoś czego nie mam. Wzięłabym was tam wczoraj, na balet, gdybyście chcieli. Żaden problem, bo mówiłam, podeszłam do was jak do ludzi. Ale woleliście próbować mnie zgnoić. Dzięki mordo, wiem że nigdzie nie pasuję, ale dobrze jak co krok mi się to wypomina. Żebym przypadkiem nie zapomniała.

- No to fajnie, żeśmy to sobie wyjaśnili. Zabieraj sobie ze sobą te swoje podchodzenie jak do ludzi. Od nas się odczep. Nie chcemy nic od ciebie, tak ci zależy na tej wódce i cieście to ci odkupimy. A teraz skoro ani ty nie chcesz tu zostać ani my nie chcemy byś została no to nara. - facet za przepierzeniem jakoś nie zamierzał jej zatrzymywać, przepraszać czy coś wyjaśniać. Raczej jej odejście wyglądało jako najrozsądniejsze wyjście dla wszystkich.

- A wyszczać chodzisz sam, czy dopiero jak Carol powie ci że tak trzeba? Nie zauważyłeś kto rozkręcił ten burdel? Komu najbardziej wadzę, bo na pierwszym spotkaniu w stołówce za szybko złapałam z wami dwoma kontakt? Ja pierdolę. Zazdrość główną przywarą małych i zakompleksionych - zarzuciła torbę na ramię, poprawiając pasek aby nie wrzynał się w skórę. Zerknęła w przelocie na okno chcąc je zamknąć i zobaczyła swoją twarz, a raczej uśmiechniętą cynicznie maskę. Zamarła, a potem powolnym ruchem zdjęła okulary, patrząc sobie prosto w oczy. Stała tak przez dłuższą chwilę, aż w pewnej chwili opadły jej ramiona. Torba z brzękiem wylądowała na podłodze, a saper obok niej. Tym się stawała? Tym chciała być? Żmiją plującą jadem na wszystko co jej nie pasowało? Nie pasowało… czy po prostu się tego bała? Łatwiej strzyknąć jadem, niż przyznać przed samym sobą jakie jest prawdziwe źródło problemu. Przy okazji krzywdziło się i zrażało postronnych oraz tych mniej obojętnych.

- Przepraszam Rich, naprawdę jest bardzo mi przykro i potwornie głupio że na ciebie naskoczyłam… akurat na ciebie - oparła plecy o ścianę, wyciągając papierosa. Odpaliła go ze złością zauważając jak bardzo trzęsą się jej ręce. - Jedynego który mnie w sobotę bronił, próbował przynajmniej. Głos rozsądku. W sumie to chciałam ci za to podziękować, ale spierdoliłam jak ostatnio mam w zwyczaju. Szczególnie jeśli dotyczy kogoś, kogo polubię… nad wyrost. To akurat moja bolączka. - parsknęła, pociągając nosem i papierosa. - Swoim “przepraszam” mogę się podetrzeć zapewne, ale chcę żebyś wiedział, że jest szczere. Tak samo jak fakt dla którego tu wróciłam. Nie po tę denną blachę. Chciałam się z tobą pożegnać, ale jak już mówiłam, spierdoliłam. - pokręciła głową, podciągając kolana pod brodę i po chwili memlania pod nosem, dokończyła zrezygnowana - Szkoda że nie widziałeś się wtedy na tej durnej stołówce. Słodziak, jeszcze z sosem na policzku i tym uśmiechem poprzedzonym rozbrajającą gadką. Byłeś tak uroczy, że miałam ochotę cię wyściskać. Normalny… a dziś… przestraszyłam się. Ciebie. Tego, że polubiłam kogoś kto zaraz wbije mi nóż w plecy. Widziałam to ledwo się wytoczyłeś z kojca. Więc zaatakowałam, zanim ty to zrobiłeś, w teorii miało mniej boleć - wzruszyła ramionami, chociaż on tego nie mógł zobaczyć - Gówno prawda. Niestety póki gra muzyka, wszyscy tańczymy. Wystarczy zignorować dym i się uśmiechnąć. Wtedy na krótki moment prawie da się poczuć radość i chęć do robienia planów. Nowego życia… trzeba się uśmiechać i nie przestawać - zapatrzyła się na punkt na przeciwnej ścianie, obejmując kolana ramionami.

- Wydaje mi się, że uwielbiałam Platona… Platon brzmi spoko, ale nie ten generał. Grecki filozof, twórca systemu filozoficznego zwanego obecnie idealizmem platońskim. Kiedyś go lubiłam, dziś wiem, że kłamał. W rzeczach ziemskich nie odbija się ideał, ale leży ciężka, krwawa praca człowieka. To myśmy budowali piramidy, rwali marmur na świątynie i kamienie na drogi imperialne, to myśmy wiosłowali na galerach i ciągnęli sochy, mordowali się nawzajem i krwawili w szary pył, a oni pisali dialogi i dramaty, usprawiedliwiali ojczyznami swoje intrygi, walczyli o granice i demokracje. Myśmy byli brudni i umierali naprawdę. Oni byli estetyczni i dyskutowali na niby. Nie ma piękna, jeśli leży w nim krzywda człowieka. Nie ma prawdy, która tę krzywdę pomija. Nie ma dobra, które na nią pozwala. - pokręciła głową, zaciągając się porządnie i dmuchnęła dymem do góry.

- Nie chcę od was niczego, żadnego alko ani pieprzonych ciast. Przyniosłam je, żebyście się uśmiechnęli, poczuli jak w domu. Żeby sprawić trochę radości kolesiowi od dużych kalibrów. Wiesz czego naprawdę chcę? Umrzeć, ale nie mogę, bo złożyłam bzdurną obietnicę nad wyrost i żałuję. Wreszcie trafiłabym tam, gdzie powinnam być już dawno… lecz zamiast mnie są tam dobrzy ludzie, którzy nie zasłużyli na cierpienie i śmierć. Moi ludzie… mój oddział. A ja nie mam jaj żeby zebrać do kupy te parę krwawych rozbłysków które zostały mi z pamięci. Seria obrazów z piekła, nic więcej. Jestem słaba, żałosna, przerażona, zagubiona i pędzę na oślep bo jeśli się zatrzymam dopadną mnie koszmary. Nie żartowałam z tym, że nie umiem sama spać. Dopamina, serotonina, endorfiny pomagają… albo bierze się je w formie tabletek, albo samemu wytwarza. Seks, bliskość drugiego człowieka, pomagają co noc nie wracać na Front. Nie przeżywać od nowa palenia żywcem braci i sióstr, miażdżenia ich twarzy żelaznymi szczękami. Niewiele pamiętam i nic dobrego prócz… - głos jej się załamał, nabrała parę razy powietrza aby się uspokoić i przełknęła gorzką ślinę - Przeraża mnie to, że którejś nocy zobaczę śmierć… kogoś, kto był mi bardzo bliski. Nie dam rady patrzeć jak umiera, nie on. Dlaczego to ja tam nie zginęłam? Powinnam… tak byłoby lepiej. Wszystko jest lepsze niż… bycie tutaj, szukanie i coraz dobitniejsze znaki, że już go nie ma. To niesprawiedliwe… kurewsko niesprawiedliwe - przetarła policzki wierzchem dłoni, ścierającej lejące się z oczu łzy. Dawno powinna się zamknąć, jednak ciągle gadała, wyrzucając z siebie kolejne wiadra trucizny zalegającej od dawna gdzieś na dnie serca. Toksyny jakiej nie wolno było wylać na Betty, ani tym bardziej Amy. Bezosobowy człowiek za ścianą był trochę jak ksiądz. Bez twarzy, bez powiązań i pozytywnych emocji z saper związanych. Nie był cywilem, ani kimś o kogo należało się troszczyć. Pomagać, przecież powinna pomagać swoim, nie żądać od nich pomocy, gdy sami mieli stada własnych demonów.

- Tak się niestety chujowo złożyło, że tkwię tutaj i wypada ogarnąć. Łatwiej będąc cynikiem, lekkoduchem… nie depresyjną, płaczliwą pizdą. Mechanizm obronny przed tym aby jakaś kurwa jeszcze bardziej nie dojechała. Nie ma sensu się odsłaniać, ludzie tego nie lubią - negatywnych emocji oraz smutków innych niż własne. Srają na nie, zmieniają temat i udają że nic się nie dzieje i nie działo. Zresztą na bank uczyli cię głównej zasady w woju - nie pokazuj wrogowi że jesteś słaby. Przekuj słabość w siłę, albo sprawiaj wrażenie, że defekt nie występuje. Nie cofaj, tylko ciągnij do przodu. Kto się zatrzymuje przegrywa. Sprawdziło się i tym razem. Tutaj, z wami. Z małą, zawistną Carol, rzucającą szpilami i przytykami… chyba od początku. Od chwili gdy wyszło, że mam dziewczynę na mieście i u niej nocowałam. Ta dziewczyna jest pielęgniarką ze szpitala… jednym z niewielu powodów dla których nie zaczęłam ćpać jak kumpel z sali obok. Sytuacji nie poprawiło, gdy się dowiedziała o drinkach z kolesiem z Hecy, a ich lubi. O Honolulu gdzie chciałaby iść bo nie była. O Stevie, zajebistym gościu któremu wisiałam podziękowania za uratowanie dupy przed sępami z MP po tym jak rozkręciłam małą awanturę. Debile chlapnęli browara i przyjebali się do paru szeregowych w lodziarni… swoich się nie zostawia. Ponoć - pociągnęła nosem, wyrzucając dopalonego fajka przez okno - Tak go poznałam, kapitana Bolców… po całej awanturze usiedliśmy wszyscy przy stole: Bolci, ja, tamci szeregowcy. Steve fundnął nam lody i kawę... fakt, bujam się jedynie z oficerką. Reszta mi zwisa. Wożę się, rządzę, kurwa oddycham. Teraz będzie przeszkadzało że beknę i już ktoś się poczuje urażony. Na Carol kładę lachę, Chrisa trochę szkoda… najbardziej mi żal że nie wyskoczę z tobą na browara, ani sprayować murów ratusza. Przykro mi Rich, mam nadzieję że ci się ułoży. Jakoś. Byle pozytywnie i… mam nadzieję że poszedłeś w kimono - Jeszcze by wyszło że mam ludzkie odruchy i emocje. Niepotrzebne, niezręczne pożegnania. Na stole w części wspólnej zostawię ci pączki za narażenie na kontakt z szajsem z mojej głowy. Na szczęście więcej się nie zobaczymy. - zaśmiała się cicho, ocierając policzki i wkładając na powrót okulary. Odkaszlnęła, wróciła też do poprzedniego tonu, gdy wstawała, łapiąc za torbę celem ewakuacji. Spowiedź skończona, szlam wylany. Można było jechać do Rodneya.
Została w sercu pustka, zmęczenie i przemożna chęć aby kupić flaszkę i zachlać gdzieś w ciemnym kącie.


Ze strony Richa usłyszała przez dyktę krótkie “powodzenia” gdy wychodziła. Więcej się nie odezwał. Czy coś go ruszyło, czy dało do myślenia, zrozumienia czy nie to przez dyktowy kojec nie dało się zorientować. Przekichała sobie w tym pokoju na dobre czy była jeszcze jakaś szansa na naprawę relacji? Trudno było stwierdzić on nie wyszedł z kojca a ona wyszła z pokoju.

Potem jeszcze schody, korytarz, kolejny, znów hall wejściowy z recepcją i wiecznie przesiadującym tam Fredem. Potem znów na ten betonowy gorąc ale na szczęście w centrum miasta a do tego przystanek przed domem weterana był bardzo dobrze obstawiony przez miejskie konne minbusy więc gdy już trochę nimi się najeździła i sama i z Amelią to dotarcie pod wskazany adres było fraszką. Adres okazał się miejskimi koszarami. Tylko w tej części przylegającym do zewnątrz w której można było przyjść z ulicy aby załatwić sprawy. Sądząc po tabliczkach informujących co jest co to można było określić jednym słowem: biuro. Czyli te wszystkie urzędy wojskowe jakie zarządzały administracją, szkoleniami, uzupełnieniami, logistyką i nie wiadomo czym jeszcze.

Jednak nie można było ot, tak sobie wejść. Środki bezpieczeństwa przypominały te przez jakie przeszła w szpitalu wojskowym. Bramki, strażnicy, depozyt. Bez tej procedury nie można było przejść dalej. Nóż, pejcz czy kajdanki a właściwie całą torbę musiała zostawić w depozycie. Strażników chyba mocno zdziwił ten pejcz ale nic nie powiedzieli tylko wydali jej numerek do depozytu i już rozbrojoną z niebezpiecznych narzędzi mogła przejść dalej. A dalej trochę dzięki wskazówkom z recepcji, trochę dzięki odpowiednim strzałkom i tabliczkom trafiła na odpowiednie drzwi na pierwszym piętrze. Wewnątrz pokoju były zestaw biurkowy na cztery krzesła z czego jedno jak się okazało zajmował Rodney, dwa jakiś porucznik i sierżant a czwarte chociaż też przez kogoś używane było puste.
- Dzień dobry. Dobrze, że pani przyszła tak prędko. - oficer wstał gdy zobaczył kto przyszedł do biura i wskazał na wolne krzesło obok swojego biurka aby na nim usiadła.

- Co się stało? - spytała, siadając na wskazanym fotelu. - Wie pan coś nowego, poruczniku?

- Tak, parę spraw się wyjaśniło. - porucznik potwierdził skinieniem głowy i rozejrzał się swoim zawalonym papierami biurku. Chwilę podnosił jakieś teczki, sprawdzał jedne pod drugimi, musiał przestawić kubek jakieś kartki ale w końcu znalazł co trzeba. - A, tu jest… - mruknął biorąc do ręki wybraną teczkę na której dostrzegła swoje nazwisko. Otworzył ją i sprawdzał coś chwilę.

- No tak, zaczniemy od początku. - powiedział wyjmując jakąś kartkę i spoglądając znad niej. - Dostałem odpis ze szpitala. Przyjęto cię tam 3-go sierpnia. Byłaś w śpiączce i w stanie krytycznym. Było w tamtym czasie dużo rannych, wojskowy nie dawał rady dlatego umieszczano rannych gdzie tylko się dało. Dlatego trafiłaś do szpitala miejskiego. - powiedział i podał jej kartkę którą dotąd czytał i trzymał w ręku. Sam zaczął znów coś czytać w teczce a ona zyskała okazję aby zapoznać się z odpisem dokumentu. Wyglądało jak sformalizowany druk gdzie była data, jej personalia, skrócony opis stanu pacjenta czyli właściwie to co właśnie powiedział porucznik.

- Udało mi się dostać listę pacjentów których tamtego dnia przyjęto w tym samym transporcie co ciebie. Niestety jak widzisz nie ma zapisu jednostek a sprawdzenie kto jest kto zajęłoby wieki. Dlatego zerknij na tą listę i zobacz czy jakieś nazwisko nie wydaje ci się znajome. - podał jej kolejną listę. Wyglądała na jeszcze bardziej skróconą. Same nazwiska, numery nieśmiertelników i niewiele więcej. Kilkadziesiąt nazwisk, pozycji na kartce w za którą krył się poharatany na Froncie człowiek. Rodney pewnie zaznaczył jej nazwisko. Jedno z wielu.

- Przysłali mi też twoją kartę z 571. Data 29-ty lipca mówi ci coś? To była środa. - podniósł głowę i popatrzył chwilę na swoją klientkę. Ale ta z niczym nie kojarzyła owej lipcowej środy. Daty też nie.
- Wtedy w ciężkim stanie przyjęto cię tam do szpitala. Nie było szans aby postawić cię na nogi ani nawet wybudzić. Dlatego dostałaś skierowanie na zaplecze czyli właśnie do nas. 2-go sierpnia wypisano cię z 571 i załadowano w konwój z rannymi. 3-go dotarliście do nas. - oznajmił przekazując jej kolejną kartkę dokumentującą coś o czym właśnie mówił.

- A data 22.VII? Też środa. - zapytał patrząc na reakcję siedzącej o krok dalej kobiety przeglądającej kartki jakie właśnie jej podał. - Wtedy się zaczęło. Cały kocioł. Ofensywa. Zakończyła się ze dwa tygodnie temu. Nie jestem ekspertem w tym temacie ale nie poszło nam zbyt dobrze. - pokręcił głową. Czuła, że tak było. Coś się zaczęło wtedy. Coś w czym brała udział. Coś przez co w stanie krytycznym wylądowała najpierw w szpitalu polowym a w końcu w Sioux Falls. Ale co to nadal nie miała pojęcia.

- Nie pamiętam - wychrypiała pustym głosem, wyciągając z kieszeni spodni złożoną na cztery kartkę. Rozprostowała ją, wygładzając machinalnie aby kupić czas. Chciała pomóc, ale nie mogła. Do niczego się nie nadawała.
- Ze szpitala wojskowego. - wskazała świstek, przesuwając go do porucznika - Lista Bękartów, które przewinęły się przez tamtejsze sale. Budowaliśmy most pontonowy, żeby dostarczyć zapasy odciętym… naszym ludziom. Ger… Gerber i ja… i… - pokręciła głową, zwieszając ją sztywno. Zamknęła oczy. Środa, 22 lipca… coś tam było, coś się stało. - Nie ma pan nic o oni? O Andrew Gerberze, naszym… kapitanie.

- W szpitalach nie ma o nim śladu. Więc raczej tam nie trafił. Niemniej jak mówiłem chaos był wówczas i dopiero to porządkujemy. - odpowiedział Rodney rozkładając nieco ręce na znak, że nie jest wszechmocny. Popatrzył na podaną kartkę i pokiwał głową. - Tak, widzę, że też udało ci się to załatwić. No właśnie do tego miałem przejść. - mówił szybko przeglądając wzrokiem kartkę jaką sierżant dostała rano ze szpitala wojskowego. - Też mi przysłali to rano. - oddał Lamii podaną kartkę.

- I most pontonowy? A może pamiętasz gdzie i kiedy? Na jakiej rzece? W jakim miejscu? Datę? To by pomogło. - zapytał obserwując jak klientka czyta podane papiery. Ona zaś sama znalazła na liście nazwisk przyjętych do szpitala miejskiego jeszcze dwa nazwiska jakie wydały jej się znajome.

- Nie pomogę - pokręciła głową, patrząc na listę i westchnęła. Bolała ją łepetyna, wszystkie możliwe mięśnie i nie szło się skupić, a on chciał, aby mówiła rzeczy których nie pamiętała. Razem z bólem pojawiła się również frustracja. Andy by wiedział, gdyby tu był. Nikt go nie widział, dobry znak. Tak przynajmniej sobie wmawiała, nie chcąc nawet rozważać alternatyw.

- Nie z mostem… to po prostu… - zagryzła wargi, pukając palcem w listę - Kapral Lane Fleming i starszy szeregowy Ian McNuhet. Oni… chyba są od nas. Byli… - odsunęła od siebie kartę, spoglądając oficerowi ze złością w oczy - Na co to? Przecież wam mówiłam. Nie pamiętam, nie wiem. To nic nie zmieni. Oni nie żyją, ja mam w głowie burdel bez dostępu. Zamknięty na cztery spusty. Same urywki bez znaczenia, ale ryjące psychikę. Mam dość poruczniku. Nawet nie pamiętam kim jestem, a co dopiero czym zajmowałam się zanim prawie zarżnęli mnie w Fargo… był ogień. Spłonęli… bo wrócili po mnie. Jak ja wróciłam po nich. Zrobili najgorszą możliwą rzecz… banda upartych idiotów - pociągnęła nosem, zaciskając szczęki żeby się nie trzęsły.

- Głowa do góry, różne dziwy zdarzają się na tej wojnie. W zeszły sezonie pomogliśmy się spotkać dwóm braciom co się rozmijali od kilku lat i każdy myślał, że ten drugi już zginął. - oficer chciał pocieszyć swoją klientką mówiąc łagodnym i pogodnym tonem. Spojrzał na kolegów po drugiej stronie biurkowego kompleksu i ci pokiwali głowami potwierdzając jego słowa. Odebrał od niej listę pacjentów i zaczął coś notować na nowej kartce. - Sprawdzimy to. Nie wiadomo co jeszcze wyjdzie w tej sprawie. Zacząłem od najoczywistszy rzeczy czyli obydwu szpitali. Jak mówiłem w lecie był tu niezły Sajgon. Dopiero to porządkujemy. Jeśli sobie pani coś jeszcze przypomni albo uda się pani zdobyć jakąś informację to proszę przyjść z tym śmiało. Zobaczymy co da się zrobić. - dorzucił jeszcze tonem w jakim brzmiała rutynowa pewność siebie. Wydawało się, że tutaj, na dalekim zapleczu frontowym, biurokracja i administracja działa całkiem przyzwoicie. Co dawało szansę, że jeśli będzie się wystarczająco upartym to w końcu człowiek dokopie się do czegoś istotnego.

- Wysłałem też zapytanie do waszej bazy w Mason City. Zobaczymy, może coś nam przyślą ciekawego. - poinformował ją o kolejnym kroku jaki przedsięwziął. No tak! Koszary w Mason City! Główna baza i jednostka macierzysta Bękartów! Tam wracali lizać rany po kolejnych kampaniach, tam na nowo ekwipowano jednostkę, szkolono rekrutów i jeśli się dało dosyłano ich jako uzupełnienia tam gdzie akurat przebywała kompania. Była szansa, że po takich cięgach to co zostało z kompanii spłynęło lub spływa lub spłynie do Mason City.

Słowa klucze, dwa słowa pasujące do siebie i odkrywające jeden z elementów układanki. Mazzi wstrzymała oddech, wyprostowała się też na krześle. Mason City. Iowa. Jeśli ktoś miał wiedzieć cokolwiek o Gerberze, jeśli skurczybyk przeżył…
- Sir, proszę o pozwolenie na udanie się do jednostki macierzystej - podniosła się z krzesła płynnym ruchem, stając na baczność. - Tutaj waszą rolą jest walka z biurokracją. Tam… może przypomnę sobie coś więcej, jeśli… wrócę do domu. Dom to dobry początek.

- Nie musisz się mnie pytać o pozwolenie. Jesteś w stanie spoczynku po tym wypisie ze szpitala. Za parę miesięcy będziesz 100% cywilem. Tylko z prawem do wojskowej renty i uprawnień weterana. - porucznik uśmiechnął się łagodnie i pokiwał do tego głową. No tak. Właściwie Betty z doktorem Brennem załatwili jej zwolnienie z czynnej służby jako niezdolną do tej służby a za parę miesięcy gdy skończy się oficjalnie jej tura oficjalnie zostanie cywilem. W praktyce właściwie już nim była.

Już nie musiała się nikomu meldować, ani prosić o pozwolenie na relokację. Skończyła z wojskiem, tak jak wojsko skończyło z nią. Rozwód za porozumieniem stron, bez wnoszenia o jednostronne orzeczenie winy rozpadu małżeństwa.
- Szeregowy… wrócił do domu - puknęła palcem w imię młodzika z zimowego poboru - Gdzieś w okolicach Sioux Falls. Możecie go znaleźć, na pewno ma w papierach wpisany adres. Pozostała dwójka była w domu weterana, ale się z niego wypisała. Nie wiem dokąd poszli, jakie mieli plany. - wzruszyła ramionami - Postaram się dowiedzieć, wy też spróbujcie. Wojsko ma tu spore zasięgi, a ja - uśmiechnęła się dość sztywno - Nie jestem już wojskowa.

- Zobaczymy co da się zrobić. - oficer spojrzał na wskazane trzy nazwiska i pokiwał głową. - Proszę przyjść za parę dni. Albo poczekać na wiadomość, wyślę jeśli się czegoś dowiem w tej sprawie. - Rodney zgodził się pomóc w tej sprawie i chyba nie wyglądało to na zbyt trudne zadanie tyle, że trzeba było dogrzebać się do tych informacji co samo w sobie mogło być czasochłonne.

- Będę zobowiązana - Lamia pochyliła się, biorąc do ręki ołówek. Na pustej kartce spisała adres Betty i podsunęła ją oficerowi - Tu będę, w Domu mnie pan już nie znajdzie. Wszelkie informacje proszę kierować tutaj… i dziękuję - wyprostowała się.



Na świecie zewnętrznym nastąpiła pewna zmiana. Nadal było ciepło, że można było chodzić na krótki rękaw ale miasto otuliła aura mżawki. Na szczęście większość drogi między koszarami, ratuszem a szpitalem miejskim udało się przebyć dzięki niezawodnemu systemowi komunikacji konnej. Jeżdżenie po mieście i załatwianie spraw pożerało jednak czas i siły. Gdy Mazzi wysiadła z kolejnej furgonetki ciągniętej przez konie zbliżała się już pora gdy poranna szpitalna zmiana powinna kończyć swoją turę. Gdy było już po obiedzie a ona sama też już była nieźle głodna. W końcu od późnego śniadania z dziewczynami nic nie jadła.

Na miejscu czekały ją dwie informacje i obie niezbyt pocieszające. W pokoju pielęgniarek nikogo nie zastała. W końcu na korytarzu spotkała kołyszącą się Marię. Od niej dowiedziała się, że na innym oddziale mieli niedobory osobowe więc dzisiaj Betty tam spędziała większość dnia jako uzupełnienie i wsparcie. No ale zmiana zbliżała się do końca więc już wiele nie brakowało. Drugą informację otrzymała od chłopaków z 3-ki. Z Danielem było źle, zaczął świrować i znów wylądował w izolatce. Puste łóżko kaprala wymownie to potwierdzało.

Mazzi przysiadła na nim, na chwilę tracąc chęć aby gdziekolwiek chodzić, z kimkolwiek gadać. Zakupione u Mario pączki podzieliła między Marię, a chłopaków. Pulchna pielęgniarka miała zanieść reszcie po słodkim dodatku do kawy, a Daniel… tak bardzo go nie było.

- Co zrobił? - spytała w końcu, pochylając plecy i chowając twarz w dłoniach. Sytuacja już dawno ją przerosła, jakby kiedykolwiek mogła się z nią mierzyć na równych warunkach. Nie pomagała świadomość, że w torbie ma całkiem pokaźny zapas prochów. Wystarczyło iść do izolatki i je przekazać. Pomóc niszczyć się komuś, kto sam chciał to zrobić.

- Darł się, rzucał na łóżku, kazaliśmy mu się przymknąć to się zaczął sadzić. Widać było, że go nosi i jest na głodzie. W końcu dali mu jakiś zastrzyk i powieźli do izolatki. Burdel tu zrobił po śniadaniu. Sprzątaliśmy to razem z pielęgniarkami z godzinę czy dwie. - David streścił krótko jak to wyglądało. I sądząc po tym jak to mówił chyba nie pałał do kaprala zbytnią miłością za takie atrakcje od poranka.

- No. Zobacz tam ten się kawałek tynku odsypał jak pizdnął kubkiem. - Ray wskazał ręką na wgłębienie w ścianie gdzieś na wysokości łóżka Daniela. Ostre, świeże uderzenie jakiego chyba wcześniej nie było. Nie była do końca pewna. Ale musiał nieźle grzmotnąć tym kubkiem, że wbił się w tynk.

- Zajebiste te pączki. Gdzie kupiłaś? A z tą twarzową blondi co byłaś ostatnio co się dzieje? - “Rambo” wyczuwając pewnie nastrój Lamii próbował jakoś zmienić temat rozmowy.

- U Mario… taka cukiernia pod domem. Mieszkamy z Amy… u Betty - mruknęła, patrząc tępo na swoje dłonie. Ściskała i rozluźniała palce, czując pustkę w sercu i coraz większe zmęczenie. W końcu przechyliła się, kładąc na łóżku w pozycji embrionalnej.

- W porządku… wszystko w porządku. Jest… w porządku - wymamrotała, zakrywając głowę przedramionami - Jedzcie, to dobre pączki. Jutro mnie nie będzie, wzięłam wam więcej. Wyjeżdżam na parę dni. Chyba… zaraz wstanę. Jedzcie i… nie martwcie się. Jest… w porządku.

Obydwaj popatrzyli na siebie przeżuwając podarowane pączki. Znowu jakoś tak się ułożyło, że siedzieli na pierwszym przy drzwiach łóżku czyli u Davida.
- No pewnie, że w porządku. Zjedz pączka to ci będzie lepiej. Pogoda taka sobie. Ale z tymi pączkami da się przeżyć. Na drogę sobie kup, mówię ci przebój pierwsza klasa! A daleko gdzieś jedziesz? Interesy czy przyjemności? - David jednak spróbował wydobyć gościa ze stuporu w jaki wpadła. Klepnął ją przyjaźnie swoim kikutem w ramię i podsunął paczkę z pączkami. Roy pokiwał głową na znak poparcia gdy obaj jakoś chcieli zagadać byłą pacjentkę tego szpitala.

Nie zareagowała na pączki ani klepanie. Nadal kłębiła się tak samo nieruchomo, odcinając widok świata własnymi ramionami.
- Iowa. Tam… jednostka macierzysta. Kupię motor i pojadę… szukam odpowiedzi. Kim jestem - zacisnęła mocniej powieki - Chcecie coś z miasta albo zza miasta? Jeżeli tamten zjeb wróci i będzie w miarę przytomny… powinnam w piątek przy południu być. Ale nic nie obiecuję. Zresztą jego kurwa to i tak nie będzie obchodziło.

Obydwaj pacjenci 3-ki popatrzyli na siebie i chyba przez chwilę niezbyt wiedzieli co powiedzieć. Więc milczeli i nawet trochę jakby mniej śmielej przeżuwali te pączki. - A gdzie jedziesz do tego Iowa? I nami się nie przejmuj, zaliczymy kolejny tydzień tej nudy i tyle. - Roy machnął ręką, że nie ma o czym mówić. I zapytał pewnie o to co mu przyszło do głowy.

Natchnął też Davida który zaczął nawijać ze szpitalnych plot. Otóż z jej dawnej sali ten co ledwo dychał w końcu przestał. Zabrali go wczoraj. Na razie jego łóżko było puste. Za to jej łóżko dostał jakiś nowy. Ale dostawał jakieś silne prochy więc głównie spał. Nawet karmili go przez kroplówki. Łóżko Amelii też na razie było puste. No a dzisiaj było całkiem na luzaku bo “tej twojej” prawie cały dzień nie było więc luzik. Normalnie jak wakacje i za palenie po kątach nikt tak nie ganiał i w ogóle luzik.

Dobrze było słuchać o czymś neutralnym, niezwiązanym z wszechobecnym chaosem i amnezją. Proste, przyjemne rzeczy wyjęte z codzienności. Zwykłe sprawy zwykłych ludzi, chociaż zamkniętych w czterech ścianach szpitala.
- Mason City, tam mamy bazę. Bękarty - powiedziała wreszcie, powoli prostując się do siadu. Popatrzyła na towarzyszy i westchnęła, obejmując Roya, a potem to samo zrobiła z Rambo.
- Dzięki chłopaki, będę się zbierać. Wpadnę do was gdy wrócę… przywiozę coś dobrego - zmusiła się do uśmiechu, wstając z wyra. Poprawiła włosy i kurtkę, czując że porusza się jak we śnie. Zostało tylko ostatnie pożegnanie, ale do niego potrzebowała doktora albo Betty, aby wydali pozwolenie na wizytę w izolatce.

- Mason City. No tak, tam jest jakaś baza. Ale to nie tak strasznie daleko. - “Rambo” zrobił mądrą i profesjonalną minę, żeby nie było, że temat jest mu jakoś obcy. Ale sądząc też po tej minie i jak szybko przeszedł do innych spraw to zbyt wiele o tej bazie chyba nie było mu wiadome. Chłopaki się trochę rozweselili i rozruszali zapewniając, że nic nie trzeba im przywozić i fajnie będzie jak po prostu wpadnie do nich w odwiedziny no i powodzenia na tym wypadzie do sąsiedniego miasta.

Została wizyta u przedstawicieli szpitalnej służby zdrowia. W pokoju pielęgniarek zastała jakąś pielęgniarkę, ale ani siostry przełożonej w okularach ani pulchnej Latynoski nie było. Na szczęście w swoim gabinecie był doktor Bren. Uśmiechnął się sympatycznym uśmiechem widząc swoją rekonwalescentkę i wskazał jej miejsce po drugiej stronie biurka. Te samo jakie zajmowała ostatnio gdy była tutaj z Betty. Ordynator wysłuchał z czym przyszła i pokiwał głową.

- Wizyta w izolatce. - zamyślił się gdy usłyszał o co chodzi. - Tak. Dla bezpieczeństwa Daniela, reszty pacjentów oraz personelu musieliśmy go odizolować. Przeżywa kryzys. Efekt odstawienia ujawnił się już w pełni. To nie jest dla nikogo przyjemne ani dla niego ani dla nas. - powiedział trochę informacyjnym tonem a trochę jakby próbował ją przygotować na to jak się sprawy mają. - Proszę wybaczyć pytanie ale zanim wyraziłbym zgodę na wizytę muszę o coś zapytać. Czy pani dostarczała mu jakieś leki lub obiecała mu je dostarczyć? - zapytał przestając bawić się długopisem który dotąd obracał w dłoniach i popatrzył uważnie na kobietę po drugiej stronie biurka.

Odpowiedziała zmęczonym, zrezygnowanym spojrzeniem. Dostarczyć leki komuś na detoksie? W torbie u jej nóg leżała pełna prochów, wystarczyło skłamać i zaprzepaścić szansę na wyzdrowienie kaprala.
- Też chcę aby wyzdrowiał, doktorze - odpowiedziała szczerze - Nie przerwę jego kuracji tylko po to żeby mu spieprzyć życie. Oboje wiemy jak skończy, jeśli zawali detoks. Nie przyłożę ręki do jego śmierci… nic ode mnie nie dostanie. Wyjeżdżam z miasta na parę dni, przyszłam się pożegnać. Nic więcej, nic mniej.

- Dobrze, bardzo dobrze. Cieszę się, że się rozumiemy. W każdym razie może próbować namówić panią czy kogokolwiek aby dostarczył mu działkę. Niestety po tak długim i zaawansowanym nałogu to nie będzie proste ani z górki. - lekarzowi wyraźnie ulżyło po czym wstał, obszedł biurko i zaprosił gestem byłą pacjentkę szpitala ze sobą. Oboje wyszli na korytarz a Bren zamknął swój gabinet na klucz. Ruszył w stronę drzwi dwuskrzydłowych za jakimi zdawało się wieki temu pierwszy raz spotkała Betty.

- Muszę uprzedzić, że to trudny moment. I dla niego i dla odwiedzających. Właściwie ma dwa skrajnie odmienne stany albo skrajna agresja albo skrajna apatia. Dlatego trzymamy go w kaftanie. Proszę zrozumieć jeśli będzie albo agresywny albo nie będzie reagował. Ale pomysł wizyty myślę jest dobry. Dobrze by zobaczył jakąś przyjazną twarz. Usłyszał głos. To w pacjentach zostaje. Nawet jeśli na bieżąco nie odpowiadają. Nam też daje jakiś punkt zaczepienia w rehabilitacji. Głównie motywacyjny. No i właśnie motywacja… - stary doktor szedł spokojnym krokiem prowadząc Lamię w odmęty sal i korytarzy w jakich jeszcze nie była. Ale dalej byli na tym samym piętrze. Minęli jakieś biurko za którymiś drzwiami. Za nimi nie było Betty ani pielęgniarki tylko jakiś pielęgniarz. Wyglądał na takiego co ma parę w łapach. Nie była pewna czy to jeden z tych jakich kiedyś przelotnie spotkała czy jakiś inny. Powitanie z doktorem było formalnością obaj skinęli sobie głowami.

- Coś potrzeba panie doktorze? - zapytał podnosząc się zza biurka.

- Wizyta u Keitha. Jak to u niego wygląda w tej chwili? - lekarz zatrzymał się zerkając gdzieś na szereg drzwi na korytarzu. Nieprzyjemnie wyglądały. Kojarzyły się z jakimiś celami albo właśnie izolatkami. Były dość gęsto upakowane więc pewnie pomieszczenia za nimi do wielkich nie należały ale dzięki temu można ich było zmieścić po kilka z każdej strony korytarza na przestrzeni zajmowanej przez standardową salę czy dwie.

- Aha. No na razie cisza. Ale to może pójdę z wami jakby mu znów odbiło. - facet podniósł się, wziął jakiś pęk kluczy i ruszył przodem. Przeszedł do drugich drzwi po prawej i odsunął klapkę aby zajrzeć do środka. Obserwował chwilę po czym ustąpił miejsca lekarzowi. - No. Na razie cisza. - skomentował tą ciszę gdy Brenn sam zajrzał do środka.

- Otwórz Cameron. - zdecydował lekarz i pielęgniarz skinął głową po czym otworzył drzwi. Rzeczywiście były tak solidne jak wyglądały z zewnątrz. Bez narzędzi i gołymi rękami szanse by je sforsować wydawały się zerowe. Gdy drzwi się otwarły na łóżku wewnątrz małej celi dało się dostrzec sylwetkę. Siedziała plecami oparta o ścianę i głową bujającą się bezwiednie gdzieś ku małemu, zakratowanemu okienku. Kaftan deformował jej kształt umocowujące ręce przy ciele. Ale to był on, Daniel. Apatycznie przyglądał się pochmurnemu niebu za oknem nie wiadomo czy w ogóle je widział. Podobnie jak trójkę ludzi jacy stanęli w otwartych drzwiach.

Był w opłakanym stanie, na pewno cierpiał stawiając czoło swoim lękom i pamięci już bez wspomagaczy. Samo patrzenie na niego sprawiało Lamii ból, nie powinien tak skończyć. Nie zasłużył na katusze, odwyki, uzależnienie, tylko spokojną resztę życia z dala od frontu.
- Hej Daniel - zaczęła cicho, podchodząc do niego aby kucnąć z boku - Wpadłam zobaczyć co z tobą. Przez parę dni mnie nie będzie, ale wrócę koło weekendu to przyjdę znowu. Cieszę się… że cię widzę i że walczysz - ściszyła głos - Walcz Daniel, świetnie ci idzie. Każda walka to ból, ale jesteś od niego silniejszy.

Dwaj przedstawiciele personelu medycznego zostali w otwartych drzwiach pozwalając na to spotkanie. Chociaż pewnie byli czujni na wypadek… właściwie chyba jakikolwiek wypadek. Ale wyglądało na to, że to zbędne środki ostrożności. Pacjent na łóżku był osowiały i apatyczny. Lamia mimo, że usiadła zaraz obok niego nie była w ogóle pewna czy dostrzegł jej obecność. Słabo kręcił głową wpatrzony w zakratowany prostokąt pod sufitem.

Co mówił Brenn? Pacjenci słyszeli, nawet jeżeli nie reagowali. Pamiętali, lub nie… albo konował coś pomieszał, chociaż w to wątpiła. Za dobrze znał się na leczeniu by popełniać tak proste błędy.
- Wrócę, obiecuję. - po przełamaniu się, objęła go, opierając czoło o jego skroń i szeptała - Zrób tak abym miała do kogo, jesteś teraz w moim oddziale, czy ci się to podoba czy nie. Dzielny z ciebie człowiek, silny. Wygrasz… a potem pójdziemy na browara jak normalni ludzie. Trzymaj się - pocałowała go w policzek, wstając powoli - Do zobaczenia za parę dni.
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...
Driada jest offline