Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2019, 20:42   #33
Bardiel
Interlokutor-Degenerat
 
Bardiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Bardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputację
Bury podszedł do łóżka małej. Wedle karty było źle. Bardzo źle. Rozległe obrażenia wewnętrzne oraz poparzenie. Matylda utrzymywana była w stanie śpiączki farmakologicznej. Między niewielkie usta wsuwała się potężna rura aparatury medycznej.
- Pan jest z rodziny? - zapytała obchodowa.

Witold obrócił się w stronę pracowniczki służby zdrowia, na moment wytrącony z rytmu.
- A… Taaak… - odparł po chwili wahania. - Jestem jej kuzynem. Bardzo martwię się o stan Matyldy… Czy wyjdzie z tego...
Nie lubił kłamać. Nie lubił bawić się w “pracę pod przykrywką”. Wiedział jednak jak restrykcyjnie reagują pielęgniarki kiedy słyszą, że ktoś nie jest z rodziny. A dzięki temu drobnemu kłamstwu może uda mu się usłyszeć chociaż odrobinę szczegółów dotyczących czternastolatki?

Kobieta westchnęła.
- Trudno mi powiedzieć, ale zawsze trzeba mieć nadzieję. Mam córkę mniej więcej w jej wieku. Czy pana kuzynka wykazywała kiedyś podobne skłonności samobójcze? Mówiła albo fascynowała się śmiercią?

Witold poczuł nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Pytanie pielęgniarki było zaskakujące. Skłonności samobójcze? Mężczyzna był przekonany, że obrażenia w jakiś sposób spowodowało dziwne urządzenie Zagórskiego. Po wszystkich przypadkach, które zaobserwował w prowizorycznym lazarecie, nic by go już nie zdziwiło. Jeśli Matylda targnęła się na swoje życie… To w jaki sposób? Wskoczyła w ogień?
- Wydawała się typową nastolatką - odparł Bury, nie pokazując po sobie zdziwienia. - Ale wie pani… Sławni i bogaci rodzice potrafią przytłoczyć.
Postanowił dalej grać w swoją grę. Bał się, że jeśli zacznie zadawać zbyt dużo gwałtownych pytań, pielęgniarka zwęszy podstęp. Musiał udawać, że jest “swój”. Jakby nie patrzeć, z pewnością wiedział o Matyldzie znacznie więcej niż jej prawdziwi kuzyni. Znał przecież cały jej plan tygodnia, wiedział gdzie bywa, z kim się zadaje… Ale tego nie przewidział. Ironia - starał się ją zabezpieczyć od wszelkich zagrożeń, ale największym była ona sama.
- W głowie mi się nie mieści… Jak mogła sobie to zrobić? Dziewczyny jak już decydują się na… coś takiego… Nie wybierają takich brutalnych rozwiązań. Biorą pastylki czy coś...
Przerywał od czasu do czasu w pół zdania, aby dodać sobie naturalności. Prawdziwy Witold był zbyt opanowany i zbyt dosadny, aby wypowiadać się w ten sposób - nawet kiedy był przejęty. Miał tylko nadzieję, że dobrze zrozumiał słowa pielęgniarki i nie wygaduje w tej chwili bzdur.

Pielęgniarka pokiwała ze smutkiem głową. Blond kosmyk opadł jej na twarz, lecz odgarnęła go za ucho szybkim, wręcz machinalnym ruchem.
- Bywają powieszenia, otrucia i inne brutalne metody odebrania sobie życia, ale włożenie drutu do gniazdka… To na swój makabryczny sposób dość oryginalne. Nieczęsto się coś takiego widzi.

Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem - tym razem nie była to udawana reakcja. Wiedział, że nastolatki robią różne głupstwa. Może nawet spodziewałby się, że ktoś taki jak Matylda weźmie trochę za dużo prochów nasennych albo przetnie żyły poprzecznie, aby zostać znalezionym w dramatycznej pozie. Wszystko byle zwrócić uwagę wiecznie zajętych karierą, dzianych rodziców. Ale wsadzić drut w gniazdko? Wyglądało na to, że Matylda nie była zainteresowana półśrodkami. Najwyraźniej naprawdę chciała ze sobą skończyć - raz a dobrze.
- To naprawdę cud, że nie zginęła na miejscu… - oznajmił po chwili zadumy ochroniarz. - Nie wie pani czy ciocia… To znaczy jej matka jest jeszcze w szpitalu? Niedawno przyjechałem i nie zdążyłem jej jeszcze spotkać…

Kobieta pokręciła głową.
- Nie wiem, ale była jeszcze niedawno. Może pan jej poszukać. Poszła w tamtym kierunku - wskazała Buremu odpowiedni korytarz.

Witold podziękował pielęgniarce, po czym pewnym krokiem ruszył we wskazanym kierunku. Właściwie to nawet nie do końca przemyślał o czym chce porozmawiać ze znaną śpiewaczką operową. W zasadzie mógłby zacząć od pytania czy wszystkie kliniki dla dzianych ludzi były już zajęte…
- Dzień dobry, pani Mario - zaczął chłodno i uprzejmie, podchodząc do stojącej przed automatem z napojami kobiety. Domyślał się, że będzie zaskoczona na jego widok. Zwłaszcza, że tym razem nie paradował w garniturze, lecz charakterystycznym, wojskowym swetrze.

- Dzień… dobry? - powiedziała zaskoczona kobieta z wysoko uniesionymi brwiami. - Co pan… tu robi?

- Sprawdzałem co z Matyldą. Podobno zerwała pani umowę z agencją.

- To nie ja! To znaczy… mąż… To znaczy… my… To znaczy… Tak. Tak - dodała bardziej stanowczo po pierwszej chwili dezorientacji. - Dziękuję za pana troskę. Mogę w czymś pomóc?

Witold łatwo wyczuł zmianę tonu. Kobieta z początku wytrącona z równowagi, teraz przyjęła postawę obronnę.
- Wiem, że to nie moja sprawa, ale… Zapomniała pani o listach z pogróżkami? Jeśli jest ktoś kto chce zrobić krzywdę pani lub pani rodzinie to uderzy właśnie teraz. Miasto jest praktycznie sparaliżowane, pani córka leży z tłumem innych rannych ludzi w byłej fabryce wódki. Przemyślała to pani?

- To nie tak! Nie… To znaczy, tak. Tak. Tak jest nasza decyzja i nie muszę się z niej tłumaczyć nikomu. W tym także panu.


Witold pokręcił głową z niedowierzaniem.
- To prawda. Nic pani nie musi. Wszystko jest perfekcyjnie normalne, a córka wsadza drut w gniazdko.
Sam nie do końca rozumiał w tym momencie dlaczego odczuwał frustrację. Może dlatego, że jego ciężka praca na przestrzeni ostatnich tygodni szła właśnie na marne? Witold prychnął i postanowił opuścić Marię Zawichost. Z jakiegoś powodu kobieta nie chciała mu zdradzić prawdziwych powodów zerwania kontraktu.

Bury ruszył do swojej sali. Przynajmniej dowiedział się co stało się z Matyldą.
- … i tak umrą. Przynajmniej oficjalnie.
Głosy dobiegały zza rogu.
- Zamknij się i graj.
- Taaa, taaa. A o której dziś transport?
- Se na grafiku sprawdź.
- Chuj.
- Pizda.
- A o której były poprzednio?
- Noooo… w południe.
- Brawo młotku. Twój ruch.


Pierwsze dwa zdania na tyle zainteresowały Witka, że momentalnie zatrzymał się w miejscu. Nie sądził, by rozgadani mężczyźni go słyszeli - z natury chodził w taki sposób, aby nie hałasować. Generalnie nie lubił jak ktoś mącił ciszę. Oficjalnie umrą? Czyżby chodziło o ofiary zamachu na Placu Zwycięstwa? Przypadkowi ludzie raczej nie rozmawiają w taki sposób podczas gry w szachy. Grafik? Transport? Koniecznie musiał dowiedzieć się cóż to za osobliwy kącik szachowy! Bury po cichutku przyklęknął na jedno kolano, udając w razie co wiązanie butów. W rzeczywistości starał się podsłuchać jak najwięcej z rozmowy mężczyzn za rogiem.

Kiedy wyjrzał zza rogu, zobaczył szeroki korytarz ze stołem ustawionym pod ścianą. Siedzieli przy nim dwaj sanitariusze grający w coś na telefonach. Po przeciwległej stronie korytarza, przy drzwiach z napisem “Izolatka” nad futryną, stali dwaj policjanci. Także byli zajęci. Przeglądali treści wyświetlane na smartphone’ach. Przez dłuższy czas nikt nic nie mówił.
- Zjadłbym coś - odezwał się jeden z funkcjonariuszy.
- Na przerwie zeżresz. Szef ci nogi z dupy wyrwie jak się urwiesz.
- Nie mam zamiaru
- burknął pierwszy, po czym nieco głośniej zapytał:
- Jak myślicie, ile ten cyrk jeszcze potrwa?
Witold schował głowę za ścianę.
- Do usranej śmierci. Jak będą ich tak wywozić dziesiątkami…
- Dwunastkami, analfabeto
- sprostował pierwszego drugi z sanitariuszy.
- Jeden chuj. Jak będą ich wywozić dwunastkami... - podkreślił ostatnie słowo.
- … to prędzej ci się wnuki zestarzeją. Muszą to przyspieszyć.
- Mam nadzieję
- odburknął policjant.
- Jakby wszyscy zginęli na raz, to by się zrobił z tego smród. A tak to elegancko wyjaśnią, że niestety ten skurwiel, Zagórski, okazał się skuteczniejszy niż wszyscy przypuszczali i cześć - powiedział drugi z policjantów.
W korytarzu po drugiej stronie rozbrzmiały szybkie, zdecydowane kroki. Kiedy Bury delikatnie wychylił głowę, zobaczył mężczyznę w garniturze i kitlu. Cała czwórka stanęła na baczność i wyprężyła się w salucie. Ten tylko machnął niedbale dłonią i wszedł do izolatki.

Gdyby Witold Bury był przeciętnym zjadaczem chleba, instynkt samozachowawczy nakazałby mu taktyczny odwrót. W całej tej sytuacji ewidentnie nic nie grało. Najwyraźniej zarówno personel szpitalny, jak i policjanci, byli umoczeni w jakieś ciemne interesy. Salutowali facetowi w garniturze… Mówili o oficjalnej śmierci ludzi, których będą wywozić… Jeśli nie chce się mieć kłopotów, należało się w tej chwili wycofać.
Bury nie był jednak zwykłym Kowalskim. Od czasu powrotu z Iraku i odejścia z armii, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Praca w ochronie osobistej, choć stresująca, nie stanowiła wystarczającego zastrzyku adrenaliny. W dodatku szef wysłał go na urlop, od czego już całkiem bzikował. Bury uśmiechnął się pod nosem. Oj tak… Panowie przy izolatce właśnie zorganizowali mu urlop, jakiego potrzebował.

Nie był pod ostrzałem - mógł przeprowadzić spokojną analizę sytuacji. Sanitariusze oraz policjanci (przynajmniej ci na miejscu) byli umoczeni w jakieś ciemne interesy, polegające na wywożeniu chorych, którzy odnieśli obrażenia na Placu Zwycięstwa. Zniknięcia zamierzali tłumaczyć upozorowaną śmiercią, zwalając winę na urządzenie Zagórskiego. Bezpieczniej było założyć, że spisek sięga o wiele głębiej, niż tylko ta czwórka. Uwięzionych musiał pilnować również ktoś na nocnej zmianie, co wymagałoby jeszcze dodatkowych trzech czy czterech ludzi. Do tego mundurowi salutujący facetowi w garniturze… Lekarzom czy politykom raczej się nie salutuje. Witold podejrzewał, że miał do czynienia z agentem służby bezpieczeństwa wewnętrznego. To by tłumaczyło salut, pomimo cywilnych ubrań - tak naprawdę niczego nie mógł być jednak pewny.

Transport około południa. Każdy zawierający przynajmniej dwunastu chorych. Tego nie można przeprowadzić przy pomocy osobówki. Witold zaczął zastanawiać się w jaki sposób ukrywaliby taką wywózkę ludzi… Przy pomocy karetek? Karetki średnio nadawały się do przewozu tylu ludzi. On sam prędzej użyłby dostawczaka, choćby takiego który pozornie ma zasilać automaty z napojami.

Krew zawrzała w żyłach Witolda, ale konfrontacja nie wchodziła w grę. Kiedy jeszcze służył, często powtarzano mu, że jest dobrym żołnierzem. A dobry żołnierz atakuje wtedy, kiedy jest w przewadze i nigdy bez przygotowania! Na razie nie miał dostatecznie mocnych kart w ręku. Przy takim stosunku sił, czterech mężczyzn szybko obezwładniłoby Witolda, założyło mu kaftan bezpieczeństwa i wrzuciło do izolatki, niczym pacjenta szpitala psychiatrycznego. Jasne, pozostawało jeszcze wydobyć pistolet i zacząć strzelać do mężczyzn - ale nie był idiotą. Po pierwsze zostawił broń w mieszkaniu. Po drugie analiza balistyczna szybko doprowadziłaby policję na jego trop (pistolet był w pełni legalny). Po trzecie - i najważniejsze - nawet nie miał pełnego obrazu tego co się tutaj działo! I to właśnie zamierzał naprawić.

Witold odczekał jeszcze parę minut. Nie chciał niepotrzebnie stresować podejrzanych typów, że zasłyszał coś z ich szemranych rozmów. Cholerni amatorzy, skoro pozwalali sobie na taką nieostrożność. Sprawdził czy ma przy prawej kieszeni swój długopis taktyczny - niepozorna rzecz, ale uderzenie tym wyjątkowo wytrzymałym pisadłem mogło sprawić sporo bólu. Nie zamierzał wdawać się w walkę, ale zawsze był do niej przygotowany.

Nagle drzwi otworzyły się. Pacjenci ze środka chcieli wyjść, ale sanitariusze oraz policjanci natychmiast ich zatrzymali. Dwaj pierwsi przerwali grę, zaś funkcjonariusze dołączyli wtedy, gdy pokojowe rozwiązanie wydawało się coraz mniej prawdopodobne. W końcu drzwi ponownie się zamknęły. Wcześniejsze niewyraźne krzyki stały się trochę głośniejsze i częstsze. W końcu mężczyzna w garniturze wyszedł.
- Mogą nie pójść dobrowolnie. Daj sygnał, by byli w gotowości - polecił i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Jeden z policjantów niespiesznie włączył krótkofalówkę i uniósł ją do ust.
- Alfa, mamy opornych.
- Tu Alfa, przyjąłem
- odszczeknął ktoś po drugiej stronie. Do przybycia transportu było jeszcze trochę czasu. Bury ponownie postanowił odczekać.

Wyszedł powoli zza rogu, lekko garbiąc się i trzymając za brzuch. Witold nie czytał porad Sun Tzu, ale i bez tego wiedział, że kiedy jest się silnym, warto udawać słabego. Nie chciał alarmować w żaden sposób policjantów i sanitariuszy. Nie chciał też, by w ścisłych detalach zapamiętali jego twarz i charakterystyczną bliznę pod prawym okiem - dlatego spoglądał głównie w ziemię.
- Przepraszam, gdzie tu jest jakaś toaleta? Chyba się zgubiłem… - wystękał z trudem, jakby rzeczywiście bolał go brzuch.
Stopniowo zbliżał się do izolatki. Na czym mu zależało? Chciał zdobyć jakikolwiek punkt zaczepienia, z którego mógłby podjąć dalszy trop. Imię i nazwisko na plakietce któregoś z sanitariuszy? Byłoby świetnie! Numer blachy któregoś z funkcjonariuszy policji? Jeszcze lepiej! Bury pocierał “bolącą” głowę, starając się unikać kontaktu wzrokowego i nasłuchując czy z izolatki dobiegają jakieś dźwięki.

- Co Pan tu robi?! - krzyknął jeden z policjantów z zdenerwowanym głosem.
- Ta część szpitala jest przeznaczona wyłącznie dla personelu i ciężkich przypadków. Nie widział pan znaków? - dodał nieprzyjaźnie drugi. Rzeczywiście nie widział. Musiał być zaabsorbowany Matyldą. W izolatce zaległa cisza, a przynajmniej drzwi skutecznie tłumiły wszelkie odgłosy.
998098 i 965812. Spojrzał jeszcze raz dla potwierdzenia numerów na odznakach. Zbliżyli się także sanitariusze. Najwyraźniej mieli zamiar odprowadzenia Witolda do części placówki dostępnej dla wszystkich. Groch i Barański. Kątem oka dostrzegł uchylone drzwi i wyglądającego zza nich mężczyznę.

- Przepraszam… Bardzo przepraszam, ale słabo się czuję… - wystękał Witold, masując udręczone troskami czoło. Odruchowo zwrócił uwagę, przy którym boku każdy z policjantów trzyma pistolet. Stare nawyki szybko dawały o sobie znać. Obaj najwyraźniej byli praworęczni, ponieważ kabury były po prawej stronie.

Wyglądało na to, że niebawem miała nadciągnąć kawaleria. Panowie policjanci przewidywali kłopoty i wezwali posiłki. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości co do tego, że ludzie wewnątrz byli przetrzymywani wbrew swojej woli. O co tu mogło chodzić? Kto był tym dobrym, a kto złym? Może w ogóle takich nie było. Być może rząd obawiając się wybuchu epidemii, postanowił wprowadzić kwarantannę? Być może zarażeni trzymani byli właśnie za tymi drzwiami?
Witold pozwolił chwycić się pod ramię panu Barańskiemu i skwapliwie wsparł się na nim. Był przecież taki osłabiony… Niespiesznie dawał się prowadzić w stronę, z której przyszedł. Przy okazji spojrzał na zegarek - zastanawiało go, która jest godzina i ile pozostało czasu do transportu. Nie zaszkodziłoby też dyskretnie spojrzeć czy w tym korytarzu rozmieszczone są jakieś kamery.

Barański wyprowadził Burego drogą, którą przybył. Sanitariusz Groch szedł po drugiej stronie Witolda strzelającego spojrzeniem po suficie. Dobra wiadomość. Nie było kamer. A przynajmniej tych widocznych. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymali się, zaś Groch trącił ramię ochroniarza i palcem wskazał tabliczkę z napisem “Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” wiszącą u sufitu oraz cienką, białą linię na podłodze.
- Tu możesz być - wskazał stronę, po której się znajdowali.
- Tu nie - obaj zgodnie przeszli na drugą stronę linii i odwrócili się od mężczyzny, by wrócić pod drzwi izolatki.
Czasu było jeszcze dużo. Dochodziła siódma.

Bury skinął głową sanitariuszom i cicho podziękował za “pomoc”. Co za buce… Byli do tego stopnia skoncentrowani na pilnowaniu izolatki, że zapomnieli o wskazaniu mu toalety. Bardzo pomocna ta “służba zdrowia”. Mężczyzna odczekał aż sanitariusze oddalili się. Dla niepoznaki rzeczywiście udał się jeszcze do toalety. W kabinie toaletowej starannie zanotował w telefonie uzyskane informacje. Dla pewności zrobił to również w kieszonkowym notatniku. 998098, 965812, Groch, Barański. Nie mógł ot tak zadzwonić na policję i zapytać, kto kryje się pod numerami odznaki - policja nie udostępniała takich informacji, aby chronić funkcjonariuszy przed zemstą gangsterów. Być może jednak nadarzy się jeszcze okazja, aby jakoś sprawdzić tę informację.

W pilnie strzeżonym korytarzu nie było kamer. To dobrze, bardzo dobrze… Nikt nie będzie w stanie sprawdzić nagrań i powiązać go z jakimikolwiek przyszłymi problemami. Z drugiej strony to mogło świadczyć o tym, że ktoś nie chce pozostawiać śladów nielegalnych działań. A może po prostu nie zdążyli nic zamontować? W końcu to była fabryka wódki. Zanotował w kieszonkowym notatniku, że warto sprawdzić który z polityków zadecydował o wybraniu akurat tego miejsca na lazaret. Prawdopodobnie nie byłby to przypadkowy wybór i ów polityk musiałby również być zamieszany w… Spisek. Nie bójmy się tego słowa.

Bury nie zamierzał się wypisywać ze “szpitala”. Starannie powtórzył w pamięci kilka razy drogę prowadzącą do izolatki, po czym dyskretnie opuścił fabrykę i udał się do samochodu. Przy tej ilości pacjentów nikt nie zauważy braku jednego przez dwie czy trzy godziny. Witold wsiadł do swojego szarego, niepozornego Golfa, po czym skierował się do domu.

Zamierzał śledzić transport, który miał nastąpić około południa. Informacja o tym, gdzie gromadzono ofiary zamachu była w tym wszystkim najcenniejsza. Umoczenie paru gliniarzy i sanitariuszy nic nie znaczyło. Jeśli w aferę zamieszani byli ludzie na samym szczycie, bez trudu ukręciliby łeb sprawie. Musiał podejść do sprawy taktycznie - jak to żołnierz. Trzeba było przeprowadzić rozpoznanie…

Bury zapakował do torby sprzęt: latarkę, pałkę teleskopową, nóż wojskowy, bogato wyposażony zestaw pierwszej pomocy oraz kominiarkę. Nie były to przedmioty, które pokazywał dziewczynom na pierwszej randce, niemniej posiadał mały arsenał - częściowo jeszcze z czasów wojskowych. Na siebie założył lekką kamizelkę kuloodporną - taką, która może powstrzymać kulę pistoletową i nic więcej. Miała jednak tę zaletę, że była dyskretna i nie krępowała ruchów. Luźna kurtka miała maskować znajdującą się przy prawym boku Berettę oraz zdolne do powstrzymania ostrza noża przedramienniki. Na wszelki wypadek założył również skórzane rękawiczki, aby nie zostawiać nieostrożnie odcisków palców. Cała jego odzież wykonana była w szarych, ciemnych barwach - tak by nie zwracać uwagi.

Witold zarzucił na głowę czapeczkę z daszkiem, po czym ruszył do samochodu. Dyskretnie rozejrzał się czy nikt nie patrzy, po czym postanowił nieznacznie ubłocić swoją tablicę rejestracyjną, tak by utrudnić jej odczytanie. Szczególnie starannie zadbał o to, by litera “C” zaczęła przypominać “O”, zaś litera “F” zaczęła przypominać “E”. Nie miał teraz czasu na to, by bawić się w kradzież tablic rejestracyjnych - był biały dzień!

Po dokonaniu niezbędnych przygotowań, Witold ponownie wsiadł za kółko i ruszył w drogę powrotną. Zamierzał najpierw objechać fabrykę wódki dookoła, szukając ewentualnych charakterystycznych punktów, z których mógłby wyruszyć transport. Nagle zawibrował telefon. Znowu szef.
- Bury - odebrał w zwyczajowy sposób, włączając zestaw głośnomówiący.
- Cześć Witek... Słuchaj... - starszy mężczyzna brzmiał na zakłopotanego. - Dość niespodziewanie straciliśmy ten kontrakt u Zawichostów i nie nagrałem jeszcze nowych zleceń. Wiem, że pewnie czekasz na powrót do akcji, ale... Nie mógłbyś wykorzystać teraz więcej urlopu? Zachowuję się jak Janusz biznesu, wiem, ale krucho ostatnio i...
- Nie ma sprawy
- przerwał Witold, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Mam ochotę pojechać w góry. Wiesz, ten zamach na Placu Zwycięstwa trochę mną wstrząsnął.
- Cóż Witek, nikt nie jest niezniszczalny. Kamień spadł mi z serca teraz.
- Nic się nie martw. Porobiłem pewne plany i czeka mnie naprawdę pierwszorzędna zabawa...

Był to jeden z rzadkich momentów, kiedy Witold uśmiechnął się szeroko.
 
Bardiel jest offline