MJ wreszcie czuł się w swoim żywiole. Walka z nomadami, podczas której jego "lewar" położył trupem kolejnego przeciwnika, po czym szybki pościg ulicami zrujnowanego Albuquerque, podczas którego Martin wykorzystywał lornetkę, osłony i swoją niewielką, zwinną i ruchliwą sylwetkę do utrzymywania ciągłego kontaktu z uciekającymi, cofnęły go myślami do treningu, jaki przeszedł dawno temu, w armii Republiki Nowej Kalifornii.
A nawet jeszcze dalej, do polowań na dziką faunę na bezkresnych równinach pogranicza Kalifornii i Nevady.
Dał radę wtedy, da radę i teraz.
Buty miarowo skrzypiały po piasku, mięśnie szczypały od bólu i wysiłku, gdy młody żołnierz kulił się za kolejną osłoną, wyglądał zza niej, lustrował teren w poszukiwaniu celów, a potem szybkim, acz nie za głośnym krokiem żwawo poruszał się do następnej osłony.
Ogień przeciwnika, jaki rozległ się w okolicach centrum miasta, skłonił MJa do nieco ostrożniejszego tempa, które jednakże wróciło do normy, gdy tylko Martin zdał sobie sprawę, że ostrzał ze strony wrogich strzelców wywiera działanie głównie psychologiczne, a celność wystrzelonych przez nich kul da się określić tylko słowem "stanowa" - tak od jednej granicy stanu do drugiej. Oczywiście Martin wiedział, że "kula, która cię zabije, nie jest podpisana twoim imieniem, tylko 'do wszystkich zainteresowanych' "... tak znów twierdził Murphy, a ten stary pierdziel zdążył już udowodnić, że nigdy się nie myli. Toteż Martin nie ryzykował. Strzelali, to chował łeb za osłonę. Przestawali, to wyskakiwał i biegł do następnego osłoniętego przed kulami miejsca.
Pościg za nomadami zaprowadził wreszcie MJa i pozostałych na odległość, z której przez lornetkę dobrze było widać poskręcane estakady i wiadukty tworzące dawny węzeł dróg przy kompleksie mieszkaniowym University Towers. Spomiędzy hałd piachu wystawały fragmenty żelbetowych podpór, urywające się kawałki asfaltowych ramp i resztki murów stanowiących niegdyś ściany wielkiego apartamentowca, który stał w tym miejscu. Całość otoczona była czymś w rodzaju zaimprowizowanej palisady czy ogrodzenia z różnorakich losowo połączonych ze sobą elementów ze stali i innych materiałów. Najwyraźniej nomadzi mieli tu swoją siedzibę.
MJ przycupnął za najbliższym fragmentem betonowej osłony krawężnika dawnej Coronado Freeway i oparłszy łokcie o beton, uniósł lornetkę do oczu, chcąc jak najdokładniej obejrzeć miejsce, które za chwilę być może przyjdzie im zdobywać. MJ nie chciał pchać się prosto w nieznane miejsce, w którym według wszelkiego prawdopodobieństwa roiło się od wrogów, ale z drugiej strony, jeśli chcieli wydostać się z miasta, musieli zdobyć zapasy. A tylko w tym umocnionym kompleksie mogli liczyć na zdobycie czegokolwiek, bo logika nakazywała myśleć, że jeśli w tym miejscu tak długo przeżyła liczniejsza grupa ludzi, to muszą mieć dostęp do wody, żarcia... i być może czegoś więcej. Czegoś, co zwiększy szansę, że grupa zdesperowanych banitów przeżyje kolejny tydzień lub dwa wędrówki przez Pustynię Śmierci.