Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-04-2019, 20:57   #89
Nimue
 
Nimue's Avatar
 
Reputacja: 1 Nimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputacjęNimue ma wspaniałą reputację
Oksytania, 1796

W przebraniu zakonnicy rzeczywiście nie była podobna do siebie. Właściwie nie była podobna do nikogo. Habit na tyle ukrywał wszystko, że każda mniszka przypominała... inną mniszkę. No może różniły je gabaryty i wydatność nosów, i podbródków... i gęstość siatki … zmarszczek na twarzy. Ale... zakonnica wychodząca z oberży? Ten Raul rzeczywiście musiał być księdzem, żeby nie wpaść na tak oczywistą oczywistość. Na szczęście się udało. Dotarli bezpiecznie do kościoła. Tak im się przynajmniej wydawało. Jednak, biorąc pod uwagę zmęczenie nóg kluczeniem po uliczkach i zaułkach, by zgubić ewentualnych prześladowców, musiała przyznać, że dobrze się postarali, aby ich nie odnaleziono.
I właśnie to zmęczenie, to odrętwienie nie natchnęło jej entuzjazmem, gdy usłyszała, że znowu musi udać się „w miasto”. Od kilku dni jej życie zamieniło się w zwój kolorowych szarf powiewających i plączących się na gwałtownym wietrze. Ciężko żyje się w przeciągach...

- Ja rozumiem, drogi mężu swej pyskatej żony, że tutejsi duchowni mogą mieć oddanych wiernych. Ale niby jak ja mam zgadnąć kto do nich należy? Czy może jak za czasów Katarzyny Medycejskiej przechadzają się po mieście odziani w białe szarfy z hiszpańskim krzyżem? Na Boga! Pójdę, lecz niech mi wskażą gdzie!
Po godzinie wiedziała już gdzie się udać. Kluczenie i przemykanie zaczęło wchodzić jej w nawyk. Powoli zaczynała przekonywać się do tego, by patrzeć na to raczej jak na przygodę niż na tragedię i skazanie.


- Tak. Byłam w zakonie. Rodzice mnie zmusili. Ale teraz mój narzeczony przybył i wzięliśmy ślub i... musimy uciekać.. sama pani rozumie – paplała do urzeczonej romantyczną historią żony krawca. - Ta będzie za duża... Nie! No skąd, nie jestem przy nadziei! O tak. Ta będzie dobra. Nie? Naprawdę mogę? No to jeszcze ta. Doprawdy tak wdzięczna jestem, nie przypuszczałam, że są na tym świecie tak dobrzy ludzie. I płaszcz też? Niech Bóg wam wynagrodzi.
Wyczerpana nadmiarem swej własnej wylewności i objuczona ubraniami niczym wół, dotarła w końcu do karczmy i padła jak nieżywa na łóżko. Ostatkiem sił jednak zwlekła się i przygotowała wszystko do wyjazdu, nie chciała go zawieść. Nie! Nie jego. Nie chciała zawieść samej siebie.
Rano, zrzuciwszy w końcu habit, ubrana w suknię o jakiej przez ostatnie kilka lat mogła tylko pomarzyć, odetchnęła z ulgą. Odrobina normalności. No cóż, może trochę dziwnej. Bo przecież udawanie żony, gdy się nawet nigdy zakochaną nie było, wydawało się zgoła szalone. Ale chyba powinna dać radę. W końcu Raul się o to postarał. Ten pocałunek... Była zła na niego. Nie dlatego, że jej go skradł. Dlatego, że to był on. Nie wiedziała, na co bardziej się złościć. Pierwszy pocałunek miał być wyjątkowy, z tym wybranym. Może nie jedynym, takich złudzeń nie miała. Ale co miała teraz wspominać? Pierwszy pocałunek z klechą? Co prawda z bardzo pociągającym klechą... Mój boże, co ja wygaduję – skarciła się w myślach, zajmując miejsce obok niego.

- Długo będziemy jechać do tej Tuluzy? - spytała Raula, chcąc przepędzić nieskromne myśli.

Rozwinął mapę.



- Ze trzy dni... Tak myślę.
Tak jak się spodziewała: opuścili miasto wynajętym na krótko powozem i na stacji pocztowej przesiedli się do tego właściwego.
Spojrzała w dal przez okienko.

- Nie wiem, czy dobrze robię – szepnęła w nicość...
 
__________________
A quoi ça sert d'être sur la terre?
Nimue jest offline