Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2019, 21:22   #22
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 5 - 2519.VII.31; poranek

Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); późny wieczór
Warunki: ciepło; pogodnie; półmrok



Klaus



- No właśnie, tak jakoś im tłumaczyliśmy panie kolego. - kot wydawał się być usatysfakcjonowany taką obietnicą złożoną przez swojego pierzastego odpowiednika. Tak bardzo, że zaczął lizać sobie przednią łapkę a potem po kociemu czyścić sobie futro z tyłu głowy zachodząc poślinioną łapką na ucho.

- A ten tam. - czarny dachowiec przerwał swoje wieczorne ablucje, spojrzał w dół kilku piętrowej przepaści na już prawie gotowy do podpalenia stos. - To nasz dobrodziej, imć Friedman. Aptekarz i alchemik. Miał aptekę w mieście. Aptekę Friedmana właśnie. Trupem i formaliną zalatywała jak to z tymi aptekami bywa. Ale dwunogom to pewnie aż tak nie przeszkadzało. - kot zatelepał łepkiem otrzepując się z nadmiaru sierści i kurzu po czym wrócił do przerwanych ablucji jakby chciał przemilczeć te nieudane, dwunogie egzemplarze z gatunku ich opiekunów gdy widać mieli trudności ze zrozumieniem intencji i potrzeb szlachetnej, kociej rasy.

Kot wydawał się być bardziej zainteresowany nabłyszczaniem swojego futerka niż losem nieszczęśnika na dole. Ale mimo to zdradził krukowi parę ciekawostek o Aloisym Friedmanie. Pozostałych imion wymienionych w wyroku nie znał więc pewnie używał ich poza miastem. Działał swojego czasu całkiem prężnie w tej swojej aptece. Także poza nią. Specjalizował się w przygotowywaniu różnych leków, mikstur i mieszanek. Z całkiem niezłym skutkiem. Nawet bawił się w filantropa lecząc tych których nie było stać na prawdziwego łapiducha. I miał wielu gości i klientów. I wiele rzeczy sprowadzał z daleka a i sam wyjeżdżał z miasta na całe tygodnie i miesiące. Dlatego gdy kilka lat temu zniknął z miasta wszyscy myśleli, że znów wyjechał. A gdy nie wracał no to wiadomo co się dzieje jak ktoś buszuje po Lesie Cieni czy innych równie barwnych okolicach zamiast siedzieć w domu na tyłku jak dobrzy bogowie przykazali.

Ale jednak ponoć zdarzało się, że nie wszystkie medykamenty herr Friedmana działały jak należy. Niekiedy efekt był żaden albo na odwrót, zaskakujący. Cudowny lub wręcz przeciwnie. Stąd niektórzy szeptali, że mogła się wziąć jego ostatnia podróż z miasta a w akcie oskarżenia zarzut trucicielstwa. Niemniej aptekarstwo czy alchemia to tajemniczy dla laików fach, nawet magistrom trudno oddzielić plotki od faktów a przypadek od celowego działania. W każdym razie póki Friedman działał w mieście nikt nigdy w niego kamieniem nie rzucał ani za rękę z jakimś zarzutem nie złapał. I trochę dziwne, że teraz równie jak niespodziewanie zniknął tak się i pojawił. Chociaż nie sam no i w widocznej na dole roli.



Bernard



W podobnym czasie gdy dwa magiczne stworzenia prowadziły ze sobą ożywioną dyskusję na krawędzi dachu jednej z kamienic to Bernard spróbował zaryzykować aby ugrać cokolwiek na tej egzekucji. I w pierwszej chwili trafił na zwłowrogi mur halabard i strażników.

- Hola, hola! Dokąd to?! Z powrotem! Cofnij się! - w tej nerwowej atmosferze strażnicy nie przebierali ani w słowach ani środkach. O pierś Bernarda stuknął trzonek halabardy stopując go. Uratował go list żelazny. Bez niego to jak nie dostałby po łbie za przerywanie słusznego, imperialnego porządku to co najwyżej zostałby wepchnięty z powrotem w głąb bezimiennego tłumu. Jednak widok urzędowej pieczęci przekonał strażnika z kordonu do tego aby przekazać sprawę dalej. W końcu jednak gdy tylko dostał papier do ręki to Bernardowi też z całego pisma najbardziej w oko właśnie wpadała ratuszowa pieczęć.

- Panie sierżancie! Panie sierżancie! - wezwał swojego zwierzchnika unosząc w górę papier aby zwabić go do siebie. No i sprawa jakoś ruszyła z miejsca. Sierżant uznał tą pieczęć i tłumaczenia Bernarda na tyle istotne, że kazał mu iść za sobą i podeszli we dwóch do urzędnika który stał na szafocie i odczytywał wcześniej wyrok. Podał mu papier i chyba dopiero ten starszy mężczyzna był w stanie należycie ocenić co tam stoi napisane. Przeczytał go nim podał go sierżantowi który z kolei oddał go właścicielowi.

- Młody człowieku. Jesteś posiadaczem listu żelaznego od naszego ratusza ale w sprawie górskiej wyprawy jaką organizujemy. A to co tu ma miejsce to jest sprawa kryminalna i heretycka. Nie widzę związku więc nie widzę potrzeby wstrzymywać egzekucję. - urzędnik wypowiedział się z typowo urzędniczym i poważnie brzmiącym tonem. Bernard czuł, że sprawa mu przeciekła między palcami. Może gdyby na placu nie było tak nerwowo albo miał więcej czasu, gdyby miał większe doświadczenie w takich negocjacjach, gdyby nie było tej magister na białym koniu czy cokolwiek innego to chyba miałby szansę przekonać urzędnika chociaż na krótką zwłokę. A tak to gdy kapłan Morra udzielił skazańcowi ostatniego namaszczenia i cofnął się od słupa to zakapturzony mistrz małodobry właśnie podpalał stos widząc zezwalający gest urzędnika. Ugrał tyle, że pozwolono mu zostać przy szafocie więc miał jedno z najlepszych możliwych miejsc do oglądania egzekucji.

Było na co popatrzeć. Mistrz katowski z wprawą dbał o ogień aby płonął w odpowiednim tempie pochłaniając stopniowo wrzeszczącego heretyka. W miarę jak żar przy słupie rósł to skazaniec wierzgał i szarpał się coraz mocniej. Ale więzy trzymały mocno. No i kaszlał, płakał i pluł coraz mocniej w miarę jak dym i zaczadzenie robiło swoje. W pewnym momencie Bernard dostrzegł jak kat posłał pytające spojrzenie do stojącego na szafocie urzędnika. Ten skinął głową zezwalająco i mistrz małodobry podszedł po raz kolejny do słupa. Machał przy tym rękami, zasłaniał nimi twarz od buchającego żaru i kaszlał bo ogień i dym z tak bliska musiały dawać mu się we znaki. Jednak tym razem w dłoniach błysnęło mu małe ostrze którym sprawnie podciął heretykowi gardło w geście łaski. Głowa skazanego aptekarza jeszcze przez moment patrzyła gdzieś przed siebie by w końcu bezwładnie opaść na pierś. Ale z tłumu tego aktu łaski pewnie przez ten dym, ogień i ekscytację trudno było dostrzec. Raczej pewnie przykuwał uwagę sam egzekutor który na chwilę stracił równowagę i plując i kaszląc opadł na kolana co wywołało nawet falę radości wśród widowni.

Następnie płomienie oczyściły nędzne ciało heretyka od doczesnych trosk i grzechów. Ciało przymocowane do słupa było przez wzmagający się ogień coraz słabiej widoczne aż wreszcie całkowicie znikło z widoku. Dopiero pod koniec, gdy ogień już wygadał i zmalał do trochę większego, standardowego ogniska ukazując spalone polana przy poczerniałym od żaru i ogna słupie widać było trudno już rozpoznawalne szczątki które mogły niedawno być żywym człowiekiem.




Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice
Czas: 2519.VII.31 backertag(4/8); poranek
Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; na zewnątrz pada



Wszyscy



Poranek nie zaczął się zbyt zachęcająco. Którykolwiek by się łóżku czy pokoju nie obudzić to każdego witał monotonny łomot deszczu o szyby i szare pochmurne niebo z jakiego ten deszcz padał. Chyba pierwszy deszcz odkąd przybyli to Wolfenburga jeśli pamięć ich nie myliła. Bogowie niejako dawali znać, że czas na żniwa już minął. Chociaż było nadal całkiem przyzwoicie i można było swobodnie się czuć w samej koszuli. Przynajmniej póki nie wychodziło się na zewnątrz.

Z zewnątrz dochodziły zaś liczne odgłosy ulicy. Skrzyp wozów, porykiwania zwierząt, pokrzykiwania wozaków. Wydawało się, że tak jak wczoraj na dzień targowy miasto ogarnął przypływ tak od poranka zaczął się odpływ. Przynajmniej część podróżnych opuszczała ostlandzką stolicę aby powrócić do swoich wiosek i miasteczek czy w ogóle ruszyć dalej. Poranny deszcz raczej podróżnym nie sprzyjał ale z ostlandzkim uporem liczni podróżni zmierzali do swojego celu przetaczając się przez brukowane ulice, rynsztoki pełne odpadków i potoków brudnej wody a następnie wylewając się przez liczne bramy metropolii.

Klientela lokalu była barwna i różnorodna. Nie było już weselących się Kislevitów z Czerwonej Sotni, nie było starszego i zalanego pobratymca ale byli inni. Mniej lub bardziej barwni, krzykliwi rzucający się w oczy mniej lub bardziej. Zajęci swoimi sprawami czyli zwykle tuż po śniadaniu, na śniadaniu albo czekający na swoje śniadanie. W oczy rzucał się jakiś wojak z szarfą sierżanta. Pożerał swoje śniadanie tak żarłocznie jakby od tygodni nic nie jadł i wreszcie się dorwał do michy. Ledwo zerkał na to co się dzieje dookoła głównie zaprzątnięty opróżnianiem swojej porcji. Wczoraj też nie było młodego skryby czy urzędnika jaki siedział przy innym stole kurczowo trzymając swój puchar. Ten dla odmiany wydawał się czujny albo spięty a może czekał na kogoś z niecierpliwością bo łypał okiem na resztę sali.

W końcu w tej lub innej kolejności podróżni jacy zamierzali ruszyć na górskie szlaki zgromadzili się mniej więcej w komplecie na śniadaniu. W tej alkowie którą zdążyli już po cichu nazywać swoją. Podczas śniadania mieli okazję porozmawiać w komplecie chyba pierwszy raz od wczorajszego śniadania.



Tladin



Tladinowi rozmowy z wczorajszego wieczora poszły jak to zazwyczaj mu szły ostatnio. Chociaż jego nowy znajomy, Barin z początku wydawał się przychylny gdy siadali do gry w kości to jednak w końcu niezupełnie obeszło się bez zgrzytów. Tladin nie był teraz pewny czy poszło o wyniki w grze bo szło mu wyraźnie lepiej niż pobratymcowi. Bo chyba nie o te marne sumki jakie grali za które i tak zwykle kupowali kolejną kolejkę piwa. Może Barinowi nie spodobała się jakaś uwaga czy dowcip pobratymca? Może znów go szlag trafiał na ten swój interes jaki widocznie nie szedł mu najlepiej przez wspólnika. W każdym razie Barin zrobił się pod koniec wieczora marudny i ponury. Dopiero na koniec, gdy już się żegnali wziął się w garść i pożegnał się jak na khazada przystało czyli życząc koledze powodzenia w poszukiwaniu brata i opieki dobrych bogów na szlakach. Właściwie Tladin dowiedział się tyle, że Barin raczej do Faber się nie wybiera a czeka na wspólnika który miał być czy wracać z Kalkengard. Nazwa gdzieś, kiedyś obiła mu się o uszy i to chyba była jakaś wioska czy miasteczko. Nie tak strasznie daleko od Wolfenburga, chyba na północ ale czy gdzieś po drodze do Faber czy nie to już nie był pewny. Po odejściu Barina na pocieszenie została mu Silvia która co prawda pracowała do późna ale chyba była mu wdzięczna za ochronę przed pyskatym i surowym pobratymcem który się znacznie zmiarkował w czynach i słowach odkąd Tladin dosiadł się do niego. Zapytała nawet czy czegoś mu nie trzeba i czy na rano nie potrzebuje czegoś. No i właśnie było to rano. Dość ponure i deszczowe.



Karl



Karl który chyba z całej piątki wrócił do własnego łóżka najwcześniej z całej obsady ich wspólnego pokoju wstał całkiem wyspany chociaż nie całą noc tylko spał ani do łóżka nie kładł się sam. Wesoła i rezolutna dziewczyna jaka wpadła mu w oko na sali na dole dała się zaprosić na wspólną, wieczorną przygodę.





Rozhulana wcześniej tańcem, śpiewem i winem widocznie szukała odpowiedniej okazji do zakończenia tego wieczoru więc propozycja Karla nawet przypadła jej do gustu. Długo nie zwiedzali ani łóżka ani siebie nawzajem bo gdzieś koło północy wyszła z pokoju pozostawiając po sobie błogie rozleniwienie i przyjemne wspomnienia. Mimo wszystko jednak położył się spać najwcześniej przynajmniej się wyspał porządnie. Ledwo zarejestrował gdy drzwi skrzypnęły i w pokoju zadudniło ciężkie cielsko opancerzonego krasnoluda. Ale to było jeszcze wczoraj wieczorem a dziś przy śniadaniu miał okazję podzielić się ze współbiesiadnikami swoimi przemyśleniami i pomysłami odnośnie ich podróży. Co prawda targ się już skończył ale Wolfenburg to było wielkie miasto więc ekwipunek o jakim myślał na pewno gdzieś się kupi.

Z wczorajszych gości karczmy rozpoznał ową krótkowłosą dziewczynę Rainę, jaka wczoraj tak dokazywała wieczorem i z Laurą i z Kozakami tutaj w sali na dole a potem z nim na piętrze. Dziś rano Raina była zdecydowanie mniej żywiołowa. Siedziała nad swoim talerzem chyba ledwo przytomna bo smętnie przełykała raczej swoją porcję ciężko do tego podpierając głowę swoją ręką. Zdradzała wszelkie konsekwencje uczciwej, solidnej zabawy z wieczora jakie zwykle się potem płaciło rano. I wyglądała jakby miała ochotę na nic i nikogo.

No i bogowie byli mu na tyle łaskawi, że dostrzegł owego ostlandzkiego szlachcica, starszego już wiekiem. Zresztą zajął ten sam stół co wczoraj no i jego orszak trudno było przegapić. Po śniadaniu udało mu się podejść do tego stołu i sprawić na nim na tyle dobre wrażenie, że po chwili zastanowienia szlachcic zezwolił gestem aby ten młodszy usiadł jako jego gość do jego stołu. Sądząc po minie szambelana gospodarza tego stołu zapewne miał on sporo zastrzeżeń co do jego skromnej czyli skromnie wyglądającej a więc w mniemaniu wielu błękitnokrwistych i ich dworów, z natury podejrzanej osoby. Ale skoro taka była wola jego pana to naturalnie ją zaakceptował.

Okazało się, że herbu owego szlachetnego pana nie rozpoznał poza tym, że to zapewne jakiś ostlandzki ród. Jednak rozpoznał hrabiowskie oznaczenia na tym herbie. A gdy usłyszał tytuł “hrabia Randolf von Wassermann, pan Grenzburg i Selonian Hills, obrońca granicy i protektor kresów” wiedział, że gościny udzielił mu przedstawiciel jeden ze znamienitszych ostlandzkich rodów. Swoje włości owi rycerze mieli w samy południowo - wschodnim narożniku Ostlandu pomiędzy Talabek na południu a granicą z Kislevem na wschodzie.

- A więc młodzieńcze, interesuje cię Bastion Falkehorstów i górskie szlaki. - starszy o pewnie o pokolenie hrabia zwrócił się do młodszego szlachcica z ojcowską dojrzałością jaką zwykle rezerwowali seniorzy wobec wasali. Stary rycerz pogładził swojego sumiastego wąsa gdy namyślał się co odpowiedzieć.

- Tak, tak bywałem za młodu w tamtych rejonach. Smaliłem nawet cholewki do pięknej białogłowej więc powiem ci, że twierdza której szukasz na pewno nie jest w Grünberg. Chociaż wówczas miałem pewnie tyle lat co ty teraz to jednak świetnie pamiętam. I te górskie jelenie! Piękne! Ileż ja stamtąd poroży przywiozłem! A ile dorobiłem! - stary rycerz zaśmiał się rubszanie na wspomnienie starych i dobrych czasów jakie mu przyszły na myśl. Karl kojarzył nazwę Grünberg. To było gdzieś na górskim pograniczu chyba po wschodniej albo południowej stronie. Górski region był dość znany z łagodnego klimatu jaki panował w tej okolicy.

- Powiem ci młodzieńcze, że na twoim miejscu spróbowałbym w zamku Lenkster. Poza tym, że to nigdy nie zdobyta twierdza, to leży u podnóża gór. Przez jakiś czas tam właśnie były główne koszary Gebirgsjäger. Może coś ostało się z zapisków o ich oryginalnej twierdzy - matce. - starszy już wiekiem hrabia zwrócił uwagę na ten detal. Karl zrozumiał do czego ten pije. Lenkster był jedną z najpotężniejszych twierdz w Ostlandzie, może nawet najpotężniejszą. Ostlandczycy często twierdzili nawet, że jedna z najpotężniejszych w Imperium człowieka i nigdy nie zdobytą przez wroga. Nawet ten milenium temu ten plugawiec Gorthor co spustoszył całą prowincję oraz sąsiedni Hochland nie zdołał zająć tej twierdzy. Lenkster był traktowany przez ostlandzkich elektorów jak perła w koronie von Raukovów. Chociaż leżał wciśnięty w sam narożnik między Góry Środkowe a graniczną z Hochlandem rzekę Lachtbeck. Z Wolfenburga najłatwiej było tam się dostać drogą lądową, rzeczną lub rzeczno - lądową. Czy drogą czy rzeką trzeba było jechać na południowy - zachód, wzdłuż rzeki Wolf aż do Ristedt. I tam albo dalej płynąć rzeką a potem w górę owej granicznej rzeki no albo drogą, na przełaj przez prastarą puszczę. Nie do końca był pewny co do odległości ale chyba w ciągu kilku dni do tygodnia chyba powinno dać radę przebyć tą lub inną trasę między stolicą a zamkiem. Tylko to raczej nie było po drodze do Faber. Przynajmniej nie drogą lądową do tej osady. No i nie było wiadomo czy w samym Lenkster znalazłoby się coś pomocnego w odnalezieniu Bastionu.



Klaus i Bernard



Z początku tego deszczowego poranka, siedzieli przy stole w alkowie razem z innymi. Ale też musieli się wyszykować do wizyty w ratuszu. Wczorajszego wieczora nie udało się powstrzymać albo chociaż odroczyć egzekucji heretyka. Niemniej wspólnym wysiłkiem, po wykonaniu sprawiedliwego wyroku udało im się porozmawiać tak z urzędnikiem z ratusza, herr Fleischmanem, jak i z magister Franziską. Oboje wydawali się być jednakowo zaskoczeni prośbą Bernarda aby móc rzucić okiem na rzeczy skazańca. Oboje też nie chcieli jednak podejmować zbyt pochopnych decyzji dlatego zgodzili się na spotkanie dzisiaj, w ratuszu aby porozmawiać w cywilizowanych warunkach. Hałaśliwy plac pełen rozwydrzonego tłumu i panujące nocne, ciemności niezbyt sprzyjały spokojnej rozmowie.

Podczas samej egzekucji Klaus nie dopatrzył się u piekącego się żywcem heretyka ani knebla ani prób manipulacji Eterem. Dusił się, kaszlał, piekł, płakał i wył jak każdy inny śmiertelnik płonący na stosie przed nim i pewnie wielu po nim. Ostatecznie sczezł w dymie i płomieniach. Nawet jeśli próbował użyć sztuki tajemnej to chyba mu nie wyszło albo raczej kiepsko i w ostateczności nijak nie odwróciło jego przeklętego losu. Nowy znajomy kruka, czarny dachowiec, chociaż zdradził mu parę ciekawostek o lokalnym aptekarzu to jednak nic nie wspomniał o tym by aptekarski dobrodziej był mistrzem sztuk magicznych. A ponoć mieszkał w mieście przed swoim zniknięciem dobre parę lat. Wieczorem urzędniczo - magiczna para zdradziła im tylko tyle, że skazańca na jakim właśnie wykonano wyrok pochwycono niedaleko miasta i przewieziono tutaj na sąd i egzekucję.

Z bliska magister Niebiańskiego Kolegium robiła chyba jeszcze większe wrażenie niż z daleka. Nawet jej rumak, bo na miano zwykłego konia zdecydowanie nie zasługiwał, robił imponujące wrażenie. Żaden rycerz by się nie powstydził takiego wierzchowca. Dumne, rosłe i idealnie białe zwierzę o mądrym spojrzeniu. Chociaż nie, nie zwierzę. Nie takie zwykłe. Jak z bliska zorientował się magister Kolegium Cienia. To też była magiczna istota ukryta pod pokrywą zwykłego zwierzęcia. Na rosłym rumaku siedziała zaś jego właścicielka. Oboje promieniowali błękitnym składnikiem Eteru, tradycyjnie zwanym “azyr”. Błękitny, wewnętrzny blask jaki zdawał się emanować z oczu jasnowłosej czarodziejki mógł zdradzać jej nadnaturalne moce nawet bardziej niż błękitny płaszcz ozdobiony złotymi gwiazdami, kometami i księżycami czyli tradycyjnymi motywami wyróżniającymi “niebian”. Oraz to, że etap szkolenia w Kolegium widać dawno już ma za sobą. Ona zapewne też wyczuwała zawirowania Eteru jakie wywoływała jego magia ale jednak nawet jeśli tak było nie zdradziła się niczym bo obejrzała go sobie z góry tak samo jak Bernarda który stał obok niego. No a dzisiaj mieli właśnie spotkać się z nimi w ratuszu. Karl już skończył posiłek i właśnie siedział w gościnie przy stole jakiegoś rycerza w barwach Ostlandu ale pozostali jeszcze siedzieli przy stole w swojej ulubionej alkowie.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline