Anathem po dosyć widowiskowej akrobacji całekiem bezpiecznie wylądował w niebezpiecznym miejscu. Widok tylu wyciąganych noży zrobił na nim wrażenie, ale zabawa z załogą nie była jego celem. Bystrooki młodzieniec wypatrzył, w trakcie swojego krótkiego lotu, kapitana wrogiego okrętu i to na nim postanowił skupić swoją uwagę. Cisnął okrągłym shurikenem, wyciągniętym zza pasa w najbliższego z przeciwników, bardziej licząc na to, że rozproszy go na chwilę, i odbijając się zagrozi kolejnemu, po czym gibki i zwinny, szybki niczym wąż mnich Kossutha przemknął pomiędzy nimi, kierując się w stronę, gdzie po raz ostatni widział swój cel. Istniała szansa, że jeśli dopadnie dowódcę to reszta się podda. Równie dobrze mogli tego nie zrobić, ale mnich lubił ryzyko, lubił trudne sytuacje i lubił się testować. Wiedział, że jest zdany na siebie samego i nie bardzo może liczyć na towarzyszy. Główne starcie miało miejsce w miejscu zderzenia statków i byli tam bardziej potrzebni niż tutaj. Większość przeciwników również starała się dostać w tamto miejsce i powstrzymać abordaż. Anathem widział to tak:
~Ci którzy zostali z tyłu to albo tchórze, więc pewnie zbyt wiele nie potrafią, albo byli zbyt wolni by dostać się na miejsce. W jednym i drugim przypadku powinienem dać sobie radę. Zawsze mogę uciec... Gdzieś tu jeszcze powinien być mag. Na szczęście tutejsi mają jakieś ciągoty w kierunku ognia. Z nim również sobie poradzę.~ myślał, wprowadzając swój plan w życie.
Istniała spora szansa, że mnich się mylił. Mógł też mieć rację.