- Ja mam to w dupie - odpowiedział wężowi Javier wyglądając zza rogu i wyjmując pistolet z kabury. Odpowiedział szeptem tak cichym, że ledwo wypowiedzianym, jednak miał pewność, że wąż go słyszy. - Bo będę narzędziem czy chcę czy nie. Mogę tylko wybierać czyim, więc wolę być narzędziem silniejszego. A wygląda na to, że twoi wrogowie są silniejsi od ciebie.
- Moi wrogowie, to twoi wrogowie. Wasi wrogowie.
- Oni gadają tak samo - odszepnął Orozco. - A przede wszystkim robią z nami co się im żywnie podoba, więc jak mamy się z nimi mierzyć? I po co? Dali nam nieśmiertelność. Podobno.
- Dali wam nie nieśmiertelność, lecz trwanie. Można was zgładzić. Na wiele bolesnych, brutalnych sposobów. A naznaczyli was, ponieważ jesteście im teraz potrzebni. Zawsze tak robią. Z waszej grupki wybiorą sobie jednego, może dwóch. Resztę zgładzą. Nie zależy im na zbyt wielu takich jak oni. Tworzą armię tylko na czas konfliktu, a potem się jej pozbywają. Będziesz prawdziwie martwy, jak tylko skończą ze mną i z moim Mistrzem.Obaj to wiemy, że w świecie, w którym liczy się bezwzględność i brutalna siła, nie ma miejsca na kogoś, kto nie jest w stanie wygrać walki nawet z samym sobą i swoimi słabościami.
- A w twoim świecie? - zapytał Xavi, znając już odpowiedź. - Ty też się mnie pozbędziesz po tym jak ci pomogę.
- Nie. Wojna zostanie zakończona, ty będziesz żył dalej swoim życiem i o mnie zapomnisz.
- A nie miałeś ściągnąć na ludzkość krwawej pożogi, czy coś? - mruknął Javier. - Czekaj no chwilę, wybrałeś chujowy moment na rozmowę. - wybierał już na telefonie numer Ucha, by ostrzec go przed intruzem, gdy Oreja nieoczekiwanie przeniknął znów przez ścianę.
Ucho pojawił się znikąd. Był czymś wyraźnie wstrząśnięty.
- Ktoś nas ubiegł. - Położył dłoń na ramieniu Javiera, który omal nie krzyknął. - Chodźmy…
- Cśśś - uciszył go Orozco, wyglądający dotąd zza rogu zaułka. Położył palec na ustach. Zaraz potem wskazał palcem na główną ulicę. Oreja dopiero teraz zauważył, że El Nino w drugiej ręce trzyma pistolet.
- Wszystko w porządku - uspokoił go. - To Jose Amanyo, właściciel antykwariatu. Schowaj klamkę. Znam go. Porozmawiamy.
- Bien - Javier skinął głową, chowając pistolet.
Alvaro ruszył w stronę antykwariatu niespiesznie, jak gdyby wybrał się na wieczorny spacer. Gdy był już niedaleko, przystanął i ze zdziwieniem w głosie spytał:
- Jose? To ty, amigo?
- Ucho, ale mnie, puta, wystraszyłeś.
To był Jose.
- Co tu robisz o tej porze? - Perez wyciągnął dłoń do powitania. - Właśnie miałem do ciebie dzwonić a ty tutaj!
- Cichy alarm. Włączył mi się w antykwariacie niedawno. Powiadomiłem ochroniarzy, zaraz powinni tutaj być no i sam przyjechałem sprawdzić, co się stało.
- Amanyo, odjebało ci? - zdziwienie gangstera było szczere. - Chciałeś tam wejść sam? Przecież jeśli w środku jest włamywacz to ci odstrzeli cohones nim zmówisz pacierz! Dobrze, że przechodziłem tędy z… Javier - przedstawił w końcu towarzysza. - Mój companiero.
- Buenos tardes - mruknął Xavi.
- Dalej chcesz tam wejść czy czekamy na ochroniarzy? - dopytał Oreja. - Moneta jest w środku? |