Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-05-2019, 09:48   #109
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Angelo Gabriel Martinez

SMS-a od swojego sprzedawcy dostał tuż przed adresem wskazanym przez Węża.

Cytat:
Na jutro wieczorem
To lubił u Sępa. Szybkość w wypełnianiu zadań. Dlatego tak dobrze robiło się z nim interesy. No i jeszcze lojalność. Mimo, że handlarzyna czasami mocno windował ceny, to jednak niekiedy warto było przepłacić. Bo dyskrecja kosztowała.

Venezuela Plaza.

Marzenie większość uczciwych ludzi z Mazaltan. Kupić willę na tym malowniczym odcinku plaży. Niestety, dla uczciwych ludzi, marzenie nieosiągalne. Domy tutaj kosztowały fortuny. I to nie w dolarach meksykańskich, lecz tych bardziej zielonych, z północy. Baseny. Monitoring. Odpowiednia odległość od innych posiadłości. Ulubiona miejscówka dla prawdziwych bossów karteli. I dla tych, którzy siedzieli im w kieszeni. I jeśli nie ukrywali się przed wrogami, rządem czy armią. W innym przypadku korzystali ze swoich kryjówek w górach, w dżungli, czy niepozornych apartamentach na obrzeżach metropolii.

Numer 12 F był jednym z takich dyskretnych pałacyków. Za potężnym murem, okratowaną bramą i z armią uzbrojonych strażników na terenie całej posiadłości. Dwóch typów uzbrojonych w broń automatyczną pilnowało bramy. Angelo postanowił zaryzykować. Skoro miał się spotkać, a El Nazarro porozmawiać, nie mógł ukrywać się jak tchórz lub zakradać jak złodziej.

Wyszedł więc na spotkanie sicarios – u żadnego z nich nie zobaczył charakterystycznych tatuaży kartelu Los Zetas - i po krótkim, ale dokładnym przeszukaniu, rozbrojony, przeszedł przez furtkę i w asyście dwóch kolejnych zbirów, został poprowadzony przez dość długie przyległości, do samego domu, usytuowanego niemal nad brzegiem szumiącego łagodnie oceanu.
Dom robił wrażenie. Musiał kosztować fortunę.

Za to facet, który na niego czekał już nie wyglądał na takiego elegancika.
Ot, zwykły przeciętniak z wąsem i w normalnych, niezbyt drogich, ale i nie tanich ubraniach. Tak nosił się i wyglądał ktoś, kto skupiał się na innych rzeczach niż moda i prezencja.

I otaczała go zimna, surowa, mroczna aura. Aura człowieka, który osobiście miał na sumieniu więcej ludzi, niż cały gang Węzy razem wzięty. Angelo wyczuwał też wibracje. Dziwne falowanie przestrzeni wokół mężczyzny. Wiedział, że drapieżnik spotkał drapieżnika. Że El Nazarro nie był ofiarą. Że siła jego charakteru, bezwzględność i skuteczność postawiła go bardzo wysoko w hierarchii Los Zetas, najbrutalniejszego i obecnie chyba najpotężniejszego kartelu w Meksyku. A jego obecność tutaj może oznaczać próbę przejęcia terenów należących od początku działania karteli do kartelu z Sinaloa.

- Jesteś szybciej, niż się spodziewałem – powiedział Pacho Surandoz de Corey zwany El Nazarro. - Napijesz się czegoś?

Ton łagodnej pogawędki, za którym kryło się zaciekawienie i coś zimnego, niemal nieludzkiego. Sposób, w jakim spoglądał na Angelo El Nazarro był … niepokojący. Niemal bezduszny. A otaczające porucznika Kartelu Los Zetas światła tak blade, że niemal niezauważalne. Podobne do tych, jakie otaczały jego kumpli z gangu.

Juan Maria Alvarez

Mieszkanie Angelo znów zrobiło się ciche i spokojne, a Juan postanowił pospać. Położył się na wygodnej, naprawdę wygodnej kanapie, czy też innej sofie. Próbując skorzystać z dobrodziejstwa su.

Ale nie mógł zasnąć.

Zamykał oczy. Wyciszał myśli. Wszystko na nic.

Sen nie nadchodził. Tak po prostu. Za to przy kolejnej próbie, nadeszła wizja.
Czuł, wiedział, że leży na kanapie, lecz jednocześnie jego umysł uwolnił się, podążył gdzieś, w miejsce którego Juan nie potrafił nazwać – w ciemny tunel czerni, dymu i strzępów ciemności wirujących wokół niego w szalonym tornadzie, by wyrzucić Juana u… stóp jakiegoś wzgórza w samym środku pieprzonej dżungli.

Była noc, lecz on widział tym swoim dziwnym, obcym wzrokiem. Drzewa i krzaki emanujące bladą, srebrzystą poświatą, jakieś zwierzęta otoczone delikatną mgiełką w kolorze mocno rozwodnionej zieleni. Pedały i kobiety pewnie nazwałyby go miętowym czy jakoś podobnie. Dla Juana był to kolor zielony. I w końcu ujrzał czerń i krwistą czerwień układającą się w kształt piramidy. Takiej, jakiej używali Indianie zamieszkujący te ziemie przed nadejściem Hiszpanów i Portugalczyków, z których powstali Meksykanie. Piramida wabiła go i kusiła. Ciągnęła na szczyt wabiąc krwistoczerwoną wstęgą światła-dymu, która spłynęła w dół, po nierównych stopniach, niczym rozłożony na przywitanie dywan.

Lecz, mimo że obraz i pokusa były naprawdę intrygujące, to jednak wszystko w Juanie wzbraniało się przed tym, aby wejść na górę. Wolał odejść, odrzucić tę wizję, czymkolwiek nie była i znów znaleźć się bezpiecznie w mieszkaniu Angelo. Z drugiej jednak strony, piramida wzywała go do siebie, wabiła i zachęcająco rozwijała krwawą drogę. Drogę, z której jak czuł, może już nie być powrotu.


Alvaro Perez „Oreja” i Javier “Xavi” Orozco


Jose wahał się przez chwilę. Krótką chwilę.

- Teraz, jak mam was tutaj obok, panowie – to panowie powiedział z tonem szacunku, który nie miał nic z nielubianą przez Oreję służalczością, i był miły dla ucha. – Mogę odwołać ochronę i sprawdzić, co się stało…

Nie dokończył, bo zza zakrętu wyjechał samochód oznaczony barwami popularnej w Mazaltan grupy ochroniarskiej. Zatrzymał się przed antykwariatem, by po chwili wypluć z niego wysokiego, szczupłego faceta, w krótkim t-shircie ukazującym węźlaste przedramiona i opinającym dobrze wyćwiczoną klatę. Były żołnierz. Tego Perez był pewien.

- Panowie – Jose ruszył w stronę ochroniarza. – Jestem właścicielem tego lokalu. Dobrze, że tak szybko przyjechaliście.

- Proszę podać hasło przypisane do pana umowy.

Z samochodu wyszedł drugi z ochroniarzy. Klon pierwszego, tylko nieco niższy, ale za to szerszy w barach. Trzeba było przyznać że La Guardia Protecta nie oszczędzała na pracownikach. Zarówno Xavier jak i Ucho dobrze znali tę firmę. Była dobra. I brała w łapę tylko wtedy, kiedy nie naruszało to zbyt wysokich paragrafów. Do swojej pracy podchodzili profesjonalnie. Naprawdę profesjonalnie. A założyli ją dwaj emerytowani oficerowie meksykańskich sił specjalnych. I brali w łapę od kartelu Sinaloa – to akurat wiedział Ucho i tylko nieliczni członkowie organizacji przestępczych.

Jose podał szybko ciąg ośmiu cyfr. Ochroniarz sprawdził coś w małym urządzeniu elektronicznym trzymanym w ręce i kiwnął głową, potwierdzając najwyraźniej prawidłowość kombinacji.

- Wchodzimy?

Pytania były krótkie. Wojskowe. Facet nawet podobał się Orejo. Ucho doceniał profesjonalistów, a ten na pewno do nich należał. Mimo, że rozmawiał z Josem to odpowiednią ilość uwagi poświęcał również Uchu i Xavierowi, a jego dłoń – bez specjalnej ostentacji – znajdowała się w pobliżu pistoletu noszonego przy boku. A jego kumpel trzymał broń już wyjętą, dyskretnie schowaną za drzwiami otworzonego samochodu. Znali się na swojej pracy i potrafili zachować zarówno zimną krew jak i ostrożność.

- Sprawdźmy to.

- My pierwsi, a panowie dopiero wtedy, gdy uznamy to za konieczne. Jasne?

- Si, senior.

Jose mimowolnie przyjął charyzmatyczny i pewny siebie to ochroniarza.

- Ma pan klucze?

- Tak

- Poproszę?

Weszli do środka meldując się wcześniej centrali. Po chwili wyszli, oddając klucze W ręce Josa.

- Wszystko wydaje się w porządku. Sprawdziliśmy każdy kąt. Nikogo. Nie ma też śladu włamania. Możliwe, że to jakieś zwarcie w systemie. Rano przyślemy techników, aby to sprawdzili. Chce pan się rozejrzeć? Sprawdzić, czy nic nie zginęło, na wszelki wypadek. My zaczekamy tutaj, aż będzie pan pewien, że nie potrzeba nas dalej.

- Nie trzeba. Moi companieros mi pomogą.

Ochroniarze zmierzyli Węży podejrzliwym wzrokiem, ale nie dyskutowali z klientem. Już wcześniej musieli zauważyć, że nie ma tutaj mowy o żadnym zastraszaniu czy podobnych środkach przymusu i terroru.

- W porządku. Na wszelki wypadek jednak pokręcimy się tutaj jeszcze chwilę. Sprawdzimy też nagrania z monitoringu w centrali. Jeśli ktoś był, będziemy go mieli.

Mogli sobie sprawdzać. Nim Ucho znalazł się w środku, Xavi obszedł to zabezpieczenie i wyłączył system na czas ich ingerencji w antykwariacie.

- W porządku. Idę do środka. Panowie – Juan spojrzał na Węzy.

Poszli za nim. W sumie niczym nie ryzykowali.

W środku ujrzeli krew. Spływającą po ścianach, meblach, sufitach – dokładnie tak, jak widział ją wcześniej Ucho. Jednak Jose wszedł do środka, wdepnął w ogromną plamę posoki przy wejściu i rozglądając się wokół, ruszył w głąb antykwariatu zostawiając na ziemi krwawe ślady.

- Wszystko wydaje się być OK. – powiedział, a na głowę skapnęła mu wielka kropla krwi, spływając po plecach i brudząc kurtkę czerwonym śladem. – Chyba nikogo tutaj nie było. A co do monety, mam ją w sejfie.

Wskazał dłonią na otworzony, opróżniony sejf, zalany krwią i bezużyteczny.

- Sprawdzić? Chcesz ją z powrotem?

Głos antykwariusza dochodził do nich dziwnie przytłumiony, jakby z zupełnie innego miejsca.

- Hej. Panowie! Dobrze się czujecie?

Tito Alvarez

Kiedy Wąż rozwiał się całkowicie zegary zaczęły tikać, jak zawsze, wypełniając wnętrze warsztatu zegarmistrza tym charakterystycznym, niepokojącym odgłosem uciekającego życia.

- Proszę, proszę – Oszust nie zmienił tonu głosu. – Dwa najścia w ciągu jednej nocy. Wygląda na to, że faktycznie dojdzie do wojny pomiędzy tymi, którzy drzemią, na granicy jawy i snu.

Oszust zachichotał. Zatarł ręce, jakby to, co powiedział miało jakieś ogromne, nieco chore znaczenie. Znaczenie, którego Tito nie mógł jednak wyłapać z kontekstu.

- Dam ci dobrą radę – powiedział starzec spoglądając na Tito tymi swoimi wielkimi oczami, powiększonymi przez noszone na nosie okulary do rozmiarów deserowych talerzy. Na szczęście z tych dziwacznych pajęczo-cybernetycznych ślepi, oczy Oszusta powróciły do w miarę akceptowalnej formy. – Nie ufaj Wężowi. I sile, jaka za nim stoi. Najlepiej nie ufaj nikomu, póki nie skończymy naszego projektu.

Naszego. To było dobre słowo. I albo mały kłamczuch kłamał, albo faktycznie Tito nawiązał z nim jakąś nic porozumienia. Jeśli tak, mógł w końcu spróbować zdobyć trochę informacji, po które tutaj przyszedł. Oczywiście, jeśli chciał grać dla Gniazda i jego władcy – Xolotla.

- Rozmawialiśmy o dodatkowej cenie – przypomniał Oszust. – Nim Wąż się wtrącił w nie swoje interesy. Pamiętasz?

Oczywiście, ze Tito pamiętał. Pamiętał też lęk, jaki poczuł, gdy Oszust zaczął mówić tym swoim zmienionym, niby-mechanicznym głosem. I wtedy wtrącił się Wąż z dymu. A może….

Ta myśl była niedorzeczna lecz uczepiła się Tito, niczym kleszcz. A może, w ten sposób, istota zrodzona z dymu uratowała go przed czymś, co zamierzał zrobić ten wielooki, dziwaczny i przerażający na swój sposób stwór? Może przybyła tutaj dlatego, aby obserwować, śledzić i … zareagować, jeśli coś poszłoby nie tak.

Nagle pracownia wypełniona tykającymi mechanizmami i ten niepozorny starzec wydały się staremu bandziorowi bardzo, ale to bardzo niepokojące.

- Dodatkowa cena? – grał na czas próbując znaleźć jakieś rozwiązanie.

- Tak. Tak powiedziałeś.

Gdzieś, na samym spodzie tych pozbawionych pozornie emocji słów, znów budziło się coś, co podsycało iskierkę niepokoju w sercu Tito Alvareza.

- Jakiejże to dodatkowej ceny zażądasz za naszą współpracę? Mówże, bo usycham z niecierpliwości.

Brzęczyk w głowie Tito zaczynał znów wibrować, ostrzegając przed nieznanym zagrożeniem.

Hernan Juan Selcado

Krew studziła się w lodówce. Wąż zniknął. Hernan myślał.

Telewizor migotał obrazami. Denerwował. Więc go wyłączył. Za oknami zapadła już noc. Większość ludzi spała. Czuł to. Jego przebudzone zmysły wyczuwały ten spokój. Wyczuwały ludzi śpiących w domach. I wyczuwały zapach krwi.

Oj. Jak ona pachniała. Kusząco. Jak najlepsza tequila świata. A on czuł się spragniony.

Jak najlepsza tortilla świata. A on czuł się głodny.
Jak najlepsza cipka świata. A on czuł , że jej pożąda.

Zapach krwi kobiety wabił, kusił, zachęcał.

A Hernan myślał.

Myślał o wszystkim. O tym, co się z nim stało. O tym, co powiedział Wąż. O Xolotcie i tym, jak potraktowano ich w kryptach pod Mazaltanem.

I wtedy poczuł muśnięcie palców na swoim karku. I słowa Xolotla znów rozbrzmiały mu w uszach, jak wtedy, gdy ich Objął.

- Dałem wam część moich mocy. To powinno uczynić was niewrażliwych na większość sztuczek istot podobnych do mnie. …. Jesteście też szybsi, ….. Nawet kilka kul wystrzelonych prosto w waszą pierś może okazać się niegroźne………. Jednak coś za coś. …………. musicie pić krew żywych. Ludzi. Kilka łyków co noc. … Jeśli wypijecie zbyt wiele, ………. może okazać się, że nie będzie już odwrotu ……… nie zdołacie opuścić Gniazda

Wąż miał rację. Ale Xolotl nie oszukał ich. Mówił im to wszystko. Dawał wybór. Współgrało to z innymi słowami potwora, Mistrza.

- Niektórzy z was będą chcieli wrócić do poprzedniego życia. To będzie możliwe. Oddamy je wam, jeśli tak zdecydujecie, ale zabierzemy wspomnienia o tym, co zrobicie dla Gniazda. Ci, którzy będą chcieli dołączyć do nas na zawsze, będą przeze mnie przyjęci do Gniazda, jako nowe dzieci. To dwie ścieżki, które będziecie mogli wybrać na koniec. Jeśli przetrwacie i uporacie się z zadaniem.

Ale krew pachniała tak słodko. A moce … moce były czymś, co dawało kopa. Kopa, dla którego warto było mordować. I zginąć.

Hernan walczył ze sobą. Musiał jednak podjąć jakąś decyzję. Coś postanowić.
 
Armiel jest offline