Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-05-2019, 22:46   #267
Loucipher
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
MJ pamiętał jeszcze euforię, gdy wydostali się z Albuquerque. Gdy znaleźli dogodny obóz na wzgórzu, skąd łatwo było dostrzec nadciągające zagrożenie. Gdy odczytali papiery niesione przez ich prześladowców i zdali sobie sprawę, że w ślad za tą grupą być może nie ruszy już żadna kolejna, a oni są wreszcie wolni od oddechu Legionu i bezpieczni od zakusów jego szalonych siepaczy.

Euforia zaćmiła zdolność logicznego myślenia. Radośnie ruszyli na wschód, ku, jak to ktoś określił w przypływie radosnego nastroju, "nowym przygodom i możliwościom".

Taaa... jasne.

Kolejne dni zlały się w umyśle MJa w jeden koszmarny, niekończący się ciąg podobnych do siebie obrazków... wypełnionych pustynnym pyłem, nieznośnym gorącem, dojmującym głodem i pragnieniem i ciągłym bólem.

Bólem oczu, zasypywanych piaskowym pyłem, tak twardym, że z powodzeniem mógłby robić za papier ścierny.

Bólem płuc, które zamiast powietrza musiały radzić sobie z ciągłym wdychaniem drobniejszych frakcji tego pyłu, protestując co i rusz gwałtownym kaszlem, od którego bolało również gardło.

Bólem nóg, które niestrudzenie musiały nieść MJa przez ten bezkresny ocean piasku w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów cywilizacji, schronienia, czegoś do zjedzenia. Poszukiwaniach, które w miarę upływu czasu stawały się coraz bardziej daremne.

Wreszcie dwa następujące po sobie wydarzenia, jak potężne pięści legendarnego Masticatora z New Reno, uderzyły w psychikę młodego zwiadowcy i rzuciły ją na deski rozpaczy i beznadziei.

Najpierw... po prostu się zgubili. Choć MJ i Utang robili co mogli, choć wypatrywali sobie oczy szukając jakichkolwiek śladów, charakterystycznych punktów, pracowicie śledzili słońce chcąc po jego nachyleniu utrzymać jakiś jeden kierunek... w końcu musieli uznać wyższość pustyni, która tak upodobniła do siebie kolejne hałdy piachu i uczyniła obserwację tak beznadziejnie trudną, że obaj zwiadowcy nie umieli nawet podać z wystarczającą dokładnością kierunku, w którym szli, ani dystansu, jaki z grubsza przeszli. Może szli w jednym kierunku, może szli w kółko. Może przeszli sto mil, może pięćdziesiąt... a może dwieście. Nikt nie umiał tego zmierzyć.

Gdy wreszcie pustynia się skończyła, a oni doszli do czegoś, czego jeszcze nie było na ich trasie - wyschniętego jeziora - MJ na chwilę poczuł euforię, tą samą, która pchnęła wygnańców w tą straceńczą podróż. Jednak wydawało się, że pokonali pustynię. Doszli do jej drugiego końca.

Ale to było tylko złudzenie. Za jeziorem pustkowie niczym nie różniło się od tego, które zostawili - chyba - za sobą.

Z jednym wyjątkiem.

MJ wiedział, co oznaczają zmiany na skórze, co zwiastuje nowy rodzaj bólu, który towarzyszył mu teraz w każdej chwili.

Choroba popromienna. Gdzieś po drodze musieli przejść przez obszar, gdzie piaski pustyni oddychały tym samym skażonym powietrzem, jakie kiedyś na oczach Martina kładło do grobu górników z Broken Hills wydzierających ziemi rudę radioaktywnego uranu. Martin wiedział, że kto raz złapał tą chorobę, był skazany. Wcześniej czy później konał w męczarniach.

W obozie w Mojave nasłuchał się opowieści o znachorach, którzy z miejscowych ziół umieli przygotować gorzki wywar, który powstrzymywał spustoszenie czynione w organizmie przez zabójcze promieniowanie i pozwalał umęczonemu ciału na odzyskanie choć części sił.

Ale na pustyni nie rosło nic, co można było wykorzystać w tym celu.

MJ siedział w pewnym oddaleniu od grupy, obracając w rękach pistolet. Obok niego leżała książka - podręcznik przetrwania na pustkowiach. Martin lubił czasem machinalnie przewrócić stronę lub dwie w książce, by pomyśleć, na ile zasady w niej opisane mogły mu się do czegoś przydać.

Dziś ze złością odrzucił książkę kilka metrów w bok. Nie wyczytał z niej nic, co mogłoby mu pomóc uniknąć takiego losu. Zawiódł jako zwiadowca. Najpierw zgubił drogę, a potem przeprowadził grupę przez sam środek radioaktywnej strefy.

Książka nie zasługiwała nawet na to, by posłużyć jako papier w sraczu. A on sam... nie zasługiwał na to, by nazywać się zwiadowcą, ekspertem od przetrwania. Co to za ekspert, który wypluje płuca, krztusząc się własną krwią na zapomnianym przez wszystkich radioaktywnym zadupiu?

MJ jeszcze raz obrócił w rękach pistolet. Gdy nastał wieczór i słońce nie paliło skóry żywym ogniem, broń przyjemnie chłodziła palce. Odrobina ulgi w tym piekle na ziemi.

MJ pomyślał jeszcze o jednym sposobie, w jaki pistolet mógł zapewnić mu ulgę. Choć najpierw odegnał tą myśl, ona wciąż wracała, jak natrętny owad.

Już niedługo.
 
Loucipher jest offline