Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 22:26   #151
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



Niedźwiedź ryknął przeciągle, czując kobiecy język na swoim prąciu. Zastygł na dwóch nogach, kiedy Alice brała go łapczywie. Na moment wycofała głowę i spojrzała do tyłu, na pracę swoich lędźwi. Chciała jeszcze więcej… Nyyrikki wysunął się z niej, a niedźwiedź runął na plecy. Harper wiedziała, co zrobić. Położyła się na ogromnej kupie mięśni i przyjęła w siebie zwierzęcego fallusa. Nyyrikki podszedł do niej do tyłu i również wszedł do środka. Wnet poczuła dwie męskości rozpierające jej wnętrze. Zaczęły poruszać się w niej na zmianę, rozkosznie rozdzierając. Alice jęczała z przyjemności coraz głośniej i głośniej. Aż krzyknęła. Biel orgazmu rozlała się w jej głowie. Czerwień pożaru przetoczyła po jej ciele. Płonęła w bólu i przyjemności.

Obudziła się.
Alice była kompletnie zdezorientowana. Poderwała się, spocona. Usiadła i rozejrzała się. Gdzie była? Po co? Kto lub co zamierzało pieprzyć ją teraz? Oddychała szybko i była przerażona.
Znajdowała się w swojej sypialni w Trafford Park. Tuż nad nią stała Martha. Wyglądała na zaniepokojoną.
- Przepraszam, że panią zbudziłam - powiedziała. - Ale krzyczała pani, że rozdzierają panią dzikie zwierzęta. To chyba przez ten program o safari, który leciał wczoraj w telewizji - mruknęła. Choć Alice pierwszy raz o nim słyszała, nie oglądała go. - Jest pani cała czerwona. Niestety koszmary wszystkich ostatnio nawiedzają - westchnęła ciężko. - Na przykład mi śniło się, że zjadłam całą zawartość spiżarni. Zrobiłam się taka gruba, że nie mogłam przejść przez drzwi i wszyscy śmialiście się ze mnie - pokręciła głową. - To chyba dlatego, bo oglądałam wczoraj to kulinarne show o gotowaniu.
Martha mówiła do niej, ale Alice nadal jeszcze nie doszła do siebie. We śnie bowiem doszła, ale w rzeczywistości jej ciało czuło się dziwnie. Jakby podniecone, ale jednocześnie otępiałe i obolałe z podniecenia.
- Tak… To pewnie to… - powiedziała cicho. Zerknęła na zegarek. Która była godzina, że Martha usłyszała jej głos, kiedy krzyczała przez sen. Dziewiąta rano. Dla obsługi posiadłości to był środek dnia. Połowa wstała o szóstej, druga połowa o piątej. A zasypiali tuż po podaniu kolacji. Martha również była rannym ptaszkiem.
- Za pięć godzin lot. Dobrze, że już pani się spakowała. Przynieść tutaj śniadanie, czy zejdzie pani na dół? - zapytała. - Trzeba się spieszyć, bo pięć godzin to wcale nie aż tak dużo, kiedy mieszka się w Trafford Park.
Rzeczywiście, posiadłość była odcięta od świata. Alice musiała przepłynąć jezioro, żeby zobaczyć asfaltową nawierzchnię dróg. A stamtąd dopiero udać się na lotnisko w Manchesterze.
Śpiewaczka przetarła dłońmi twarz. Drżały.
- Zejdę na dół za jakieś pół godziny. Dziękuję Martho… - powiedziała i podniosła się z łóżka. Potrzebowała wejść pod prysznic i zmyć z siebie wspomnienie snu. Przerażało ją, że we śnie jej ciało reagowało tak chętnie. Nie była kurwą, ani żadną nimfomanką, żeby dawać się zwierzętom, ale i nawet ludziom tak po prostu. Przetarła twarz dłońmi jeszcze raz.
- Idę się wykąpać - wyjaśniła, że Martha nie musiała już tu dłużej siedzieć. Sama Alice ruszyła do swojej małej, gościnnej łazienki. Chciała z niej nie wychodzić do końca dnia, ale nie było takiej opcji… Musiała.

Weszła do pomieszczenia i rozebrała się z piżamy, ta była nieco przepocona ze względu na koszmar. Wrzuciła ją do kosza na pranie, po czym odkręciła wodę i ściągnęła słuchawkę od prysznica. Weszła do kabiny i usiadła. Zaczęła polewać skórę ciepłą wodą… Ciepłą jak jęzor Surmy.
Wzdrygnęła się na tę myśl. Rozejrzała się czujnie i ostrożnie. To na pewno była jej własna myśl? A może ktoś mącił jej w głowie? Pokręciła nią… Jeśli ktokolwiek, to tylko ona sama. Wróciła do polewania ciała strumieniem. Westchnęła do własnych myśli, po czym przesunęła go między uda. Potrzebowała się odprężyć i rozładować seksualne napięcie w ciele… Niezbyt silny, łaskoczący strumień wody z prysznica świetnie się do tego nadawał...
Nie myślała o swoim śnie. Nie myślała o niczym złym. Przypomniał jej się prysznic, który odbyła tu kiedyś z Terrencem. Jego ręce na jej biodrach, bokach i plecach. Czemu nie mogły jej się przyśnić jego usta, zamiast tych strasznych rzeczy? To było takie męczące. Śnił jej się, a jednocześnie powoli już zaczynała tracić z pamięci jak smakowała jego skóra… Już od pewnego czasu na jej rzeczach nie było jego zapachu, tak samo jak w pomieszczeniach Trafford Park. Mogłaby chodzić i rozpsikiwać jego wodę kolońską, ale to nie było to samo, kiedy była ciepła na jego skórze, nabierając typowej dla niego nuty… Niepowtarzalnej i specjalnej.
Doszła, ale chwilę później rozpłakała się.

Tak jak zapowiedziała, po półgodzinie zeszła na dół do jadalni. Zebrała włosy w koński ogon i ubrała się w ciemnogranatową sukienkę dopasowaną do jej figury. Swoją niewielka walizkę sprowadziła na dół. Nie była na tyle ciężka, by nie mogła jej przenieść, w końcu nie zamierzali tam być przez miesiąc, tylko do rozwiązania zagadki. Weszła do jadalni i ruszyła do stołu. Wyciągnęła z małej torebeczki notatnik. Chciała do kawy przypomnieć sobie co dokładnie będą robić.
“Esmeralda (11 lat) wraz ze swoim bratem Edwinem (7 lat) przebywali w posiadłości pod Injebreck. Chadzali nad jezioro (te przeklęte jeziora) West Baldwin Reservoir.
Edwin zaczął opowiadać o swoim przyjacielu Harrym/Henrym (Esmeralda nie pamięta dokładnie), który przedstawił się że jest elfem (Arkadia?), który zamieszkuje otaczający jezioro las. Uznano, że to jego wymyślony przyjaciel. Któregoś razu Edwin poszedł nad jezioro i już nie wrócił.
Trzy dni po zniknięciu Edwina, Esme miała sen, w którym chłopiec odwiedził ją. Wytłumaczył, że na dnie jeziora były drzwi, prowadzące do bajkowego świata i że tam będzie na nią czekał. Esme zaczęła lunatykować, ale została zatrzymana.
Przedmioty: Pacynka Edwina - zabrać ją, może mieć znaczenie.”
Usiadła przy stole i czytała. W końcu nadszedł czas na kawę i jedzenie…

Martha w pewnym momencie lekko rozwarła drzwi i zajrzała do środka. Nic nie powiedziała, kiedy zauważyła Alice. Pewnie uznała, że kobieta jej nie spostrzegła. Jednak gospodyni wcale nie była tak dyskretna. Harper nie potrzebowała zmysłów Łowcy, żeby ją dostrzec. Już podnosiła głowę, żeby się przywitać, kiedy Martha zniknęła.
- Już przyszła - rozległ się jej głos stłumiony przez ściany otaczające jadalnie.
Na kilka minut zrobiło się spokojnie, po czym drzwi otworzyły się i wjechał metalowy wózek na kółkach. Wiózł dzbanek herbaty, kruche ciasteczka, kawę z ekspresu oraz sok pomarańczowy. Na dolnej półce znajdował się talerz z pokrojonymi serami i wędlinami, następny z warzywami, koszyk pełen świeżego pieczywa oraz kiełbaski i jajecznica w dwóch podgrzewanych naczyniach. Oprócz tego jogurt naturalny, mleko, dwa rodzaje musli, miód i dżemy. Morelowy, truskawkowy oraz o smaku owoców leśnych. Nie zabrakło również słoiczka nutelli.
- Smacznego - powiedziała Martha. - Czy ma pani jakieś szczególne zamówienia dzisiaj?
Harper zaczęła sobie nakładać i szykować posiłek. Była bardzo głodna. Ominęła chyba tylko słoik z dżemem z owoców leśnych - z nim zdecydowanie nie chciała mieć nic wspólnego. Nie przeszkadzało jej mieszanie smaków. Najpierw jednak zajęła się jajecznicą, potem kiełbaskami. Zaraz po tym zrobiła sobie kanapki - jedną z nutellą, jedną z dżemem truskawkowym, a ostatnią z wędlina i serem. Wzięła na nią też pomidora. Do tego wszystkiego filiżanka kawy, szklaneczka soku i herbata, ale to na sam koniec… Miała dziś ochotę na taką z mlekiem. Pozostało kilka rzeczy, których nie ruszyła, ale choć jej apetyt wzrósł i stał się dziwny, to miał swe granice.
- Nie, dziękuję. Wszystko jest idealnie. Możesz mi tylko powiedzieć Martho gdzie reszta domowników? Moi bracia, Jennifer? I jak ma się dzisiaj pani Esmeralda? - zapytała podczas szykowania.
Martha już miała wychodzić, kiedy Alice ją zatrzymała. Pewnie chciała zająć się sprzątaniem, albo rewizją stanu zaopatrzenia spiżarni. Po kilku miesiącach mieszkania w Trafford Park Harper chcąc nie chcąc znała jej codzienny plan zajęć.
- Panienka de Trafford najpewniej jeszcze śpi. Dla niej to środek nocy. Pani Esmeralda natomiast zjadła poranne śniadanie. Widziałam ją może pół godziny temu, jak spacerowała po ogrodzie. Chyba zbierała w szklarni kwiaty do swojego pokoju. Swoją drogą… - gospodyni wyglądała na strasznie winną. Jednak nie dokończyła, jak gdyby pragnęła, żeby to Alice wydusiła z niej zeznania.
Harper znała zwyczaje Marthy.
- Hmm? Swoją drogą? - zapytała, chcąc sprawić kobiecie przyjemność, że była zainteresowana tym, co miała do powiedzenia. Jeszcze nie zabrała się za jedzenie, na razie skupiła się na piciu kawy. Jennifer jeszcze spała? Miała nadzieję, że jednak nie odwidziała jej się wspólna wyprawa na Isle of Man, potrzebowała jej pomocy… Może i miała broń, ale nikt nie radził sobie lepiej z niebezpieczeństwami, niż Jenny…
- Codziennie przez tyle lat… - pokręciła głową. - Dbałam o to, aby miała na stoliku przy łóżku żółte tulipany. Moja poprzedniczka, niech ziemia jej lekką będzie, przekazała mi, że to są jej ulubione kwiaty. Teraz pani Esmeralda przekazała mi, że nienawidzi żółtych tulipanów i nie chce ich nigdy więcej oglądać na oczy. I nigdy ich nie lubiła. A ja katowałam ją nimi i jeszcze myślałam, że robię dobry uczynek - westchnęła. - To zgroza, być ciężko chorym i jeszcze irytowanym przez niemądrą gosposię - mruknęła.
Zdawało się, że szukała zapewnienia, że nie było w tym jej żadnej winy.
- Ależ skąd mogłaś wiedzieć jakie kwiaty są tak naprawde jej ulubionymi. To przekazała ci druga gospodyni. Przecież nie chciałaś jej sprawić naumyślnie przykrości, a przyjemność. Jesteś dobrą gospodynią, najlepszą jaką znam - oznajmiła śpiewaczka. Popijała kawę i zerknęła na Marthę. Spróbowała lekko się uśmiechnąć.
Kobieta uśmiechnęła się do niej promiennie i podziękowała jej skinieniem głowy.
- Mam nadzieję, że pani Esmeralda mnie nie nienawidzi z powodu tych durnych kwiatów… Ja wiem, że to śmieszna sprawa i ma pani na głowie milion różnych, bez porównania ważniejszych spraw… ale czy mogłaby ją pani podpytać, czy jest na mnie obrażona? Przecież nie zapytam się jej wprost, wtedy na pewno zaprzeczy… - zawiesiła głos, po czym pokręciła głową. - Ale jestem głupia, przepraszam, że zawracam pani głowę - westchnęła.
- Nic nie szkodzi Martho, oczywiście, że gdy nadarzy się okazja, zapytam ją o to jeśli tak cię to dręczy - zgodziła się Alice, po czym zabrała się w końcu za posiłek. Musiała go zjeść, po czym ruszyć i poszukać swoich braci. Musiała sprawdzić, czy byli gotowi na ‘wycieczkę’.
- Dobrze, bardzo dziękuję pani - odpowiedziała gospodyni z uśmiechem. Kiedy już poruszyła tę kwestię, cicho odetchnęła i wyszła przez drzwi.
Alice mogła w spokoju delektować się jedzeniem. Śniadanie było jedną z nielicznych chwil w ciągu dnia, kiedy nikt jej nie przeszkadzał. Z jednej strony spokój był przyjemny, a z drugiej… przypominał o pustce w fotelu Terrence’a. Zazwyczaj spożywali wszystkie posiłki wspólnie. Mogli nie widzieć się w ogóle w trakcie dnia, ale zaczynali go razem i kończyli. Zazwyczaj też w środku dnia rozmawiali przy obiedzie, chyba że któreś z nich musiało zamknąć się w swoim gabinecie i solidnie popracować bez zbędnego rozpraszania się.
Harper patrzyła pusto na jego fotel. Czy powinna była przychodzić do niego częściej? Czy powinna była nie rezygnować z niektórych posiłków, kiedy jakieś inne sprawy rozpraszały jej uwagę? Czy powinna była zanosić mu jedzenie własnoręcznie, kiedy on nie miał czasu na spożywanie go z nią w jadalni? Oczywiście nie mogli być aż tak oczywiści w swej relacji, ale czy gdyby spędzali razem więcej czasu, teraz ból, który odczuwała byłby mniejszy?
W jej głowie rozdźwięczały ostatnie słowa, które do niej powiedział.
Wyznanie, które wyrwało jej serce i zabrało wraz z nim.
Czemu nie mówili sobie tego wcześniej. Czemu ona mu tego nigdy nie powiedziała? Nie powiedziała mu… Zrobiło jej się niedobrze z żalu. Skrzywiła się i odłożyła widelec. Sięgnęła po filiżankę herbaty i napiła się, próbując zatopić i zalać smutek. Tak bardzo pragnęła napić się alkoholu… A nie mogła… Dla ich dziecka, które powolutku kształtowało się w jej ciele… Musiała więc cierpieć psychiczne udręki, ale dbać o dziecko. Bo je kochała…
Wnet zapełniła żołądek. Popijała kawę, która powoli rozbudzała ją. Dziwny, nieprzyjemny sen był coraz dalej, już zaczęła zapominać szczegóły. Jednak w tej chwili myślała bardziej o Isle of Man. Czy uda się rozwikłać zagadkę sprzed tylu lat? Nie miała żadnej pewności. Jednak musieli to uczynić, gdyż potrzebowali pieniędzy Esmeraldy. Szykowało się przed nimi zadanie ważne dla całej przyszłości Kościoła Konsumentów. Nie mogli tego zepsuć. Alice doszła więc do wniosku, że napisze do ludzi, którzy mieli wybrać się z nią na tę misję. Czy byli gotowi? Czy nic się nie zmieniło? Odblokowała telefon i wybrała ikonkę kontaktów, aby wysłać wiadomości.
W pierwszej kolejności wybrała telefon Bee Barnett. Miała nadzieję, że kobieta już była na miejscu. Ponoć przyleciała do Manchesteru zeszłego wieczora. Czy nic się nie zmieniło? Czy coś jej nie wypadło? Kobieta od pewnego czasu była przygaszona i miała nadzieję, że ta misja nieco odwróci jej uwagę od tego, co ją tak przygnębiło. W końcu to już kilka miesięcy jej dziwnej, prywatnej żałoby. Harper nie wchodziła w ten temat, ale chciała w jakiś sposób jej pomóc… Czekała na nawiązanie połączenia. Nie musiała zbyt długo.
- Pani Harper? - zapytała Bee. - U mnie wszystko w porządku, jestem cała i zdrowa - przywitała się w ten sposób. - Mam nadzieję, że u pani również wszystko dobrze.
Alice słyszała w tle gwar. Pewnie kobieta również jadła śniadanie, tylko że w jakiejś zatłoczonej kawiarni lub barze.
- Tak, wszystko w porządku. Rozumiem, że widzimy się na lotnisku o… godzinie 13? - przypomniała jej czas, w którym mieli odebrać bilety. Odlot był nieco później, ale należało przejść wszystkie procedury odprawy…
- Czy Kit kontaktował się już z tobą? - zapytała spokojnym, rzeczowym tonem. Jeśli nie, to za moment wykona...
Tymczasem drzwi otworzyły się i do środka zerknęła Martha.
- Czy coś donieść? - zapytała szeptem, widząc że Harper prowadziła rozmowę telefoniczną. Podeszła, aby pozbierać brudne naczynia.
- Nie, dziękuję Martho. Śniadnaie było pyszne - powiedziała do gospodyni i kiwnęła jej głową. Uśmiechnęła się lekko i za moment ponownie skupiła uwagę na swej rozmówczyni, czekając na jej odpowiedź. Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi i dalej zgarniała brudne, puste filiżanki. Wnet załadowała wózek. Już miała odjeżdżać, kiedy zaproponowała śpiewaczce dolewkę kawy lub soku. Alice kiwnęła głową i podstawiła szklankę po sok. Na niego zawsze miała ochotę.
- Nie, pan Christopher Keiser… nie, po prostu nie - Bee chyba potrząsnęła głową. - Czy jest pani pewna, że to najlepszy wybór? Nie kwestionuję jego wartości i talentów, jednak… zdarzało się już, że były problemy ze współpracą z nim. Nie do końca łatwo nawiązać z nim kontakt… - zawiesiła głos. - Jeśli to tak ważne zadanie, to może należałoby postawić na kogoś łatwiejszego w obejściu?
Rzeczywiście, Kit miał opinię dziwaka nawet jak na standardy sekty.
Alice podziękowała Marthcie za sok i napiła się. Westchnęła.
- Już rozmawiałam z panem Keiserem o wymiarze powagi tego zadania, ale nie mam zamiaru nikogo traktować gorzej, lub lepiej. Kościół musi współgrać, a żeby tak było, muszę wiedzieć, że mogę polegać na wszystkich jego członkach. Nawet na tych najbardziej ekscentrycznych. Liczę więc na to, że jako iż reprezentujecie swego rodzaju przeciwne wartości, będziecie się uzupełniać. Jedzie z nami również Jennifer de Trafford, więc poziom zostanie utrzymany mniej więcej na równi… - oznajmiła spokojnym tonem.
- Skoro nie kontaktował się z tobą, zadzwonię w tej chwili do niego i do zobaczenia na lotnisku panno Barnett… - powiedziała ponownie nie zmieniając tonu głosu. Poczekała, czy kobieta coś będzie chciała dodać.

Po chwili rozłączyła się, by wybrać drugi numer. Popijała sok.
Drzwi otworzyły się i weszła przez nie Jennifer. Była niezaczesana i wciąż w piżamie. Trzymała w dłoni kubek kawy, jakby był latarnią wskazującą jej drogę. Zdawało się że Martha musiała obudzić ją na siłę. Blondynka nie uśmiechała się i tylko ruszyła w stronę Alice. Chyba chciała usiąść obok niej, ale zmieniła zdanie w ostatniej chwili. Podeszła do okna. Spoglądała na ogród. Nie wypowiedziała ani słowa. Sprawiała wrażenie prawdziwego zombie.
Tymczasem Kit odebrał telefon.
- Mmm? - rozległo się mruknięcie po drugiej stronie. Mężczyzna miał dość wysoki głos jak na swoją płeć.
- Witaj, czy wyspałeś się? Mam nadzieję, że pamiętasz o naszym wspólnym wylocie dziś o 14? - zagadnęła go uprzejmie. Zerkała na Jennifer. Mówiła takim tonem, by blondynka również przypomniała sobie i przetrawiła fakt ich dziesiejszej wycieczki. Skończyła akurat dopijać sok. Konsumentka na to tylko usiadła przy fortepianie. Zaczęła wystukiwać przypadkowe nuty, a przynajmniej tak wydawało się śpiewaczce. Potem jednak próbowała zagrać ze słuchu główną linię melodyczną marszu żałobnego Chopina. Myliła się, ale nie na tyle, by Alice nie mogła rozpoznać melodii.
- Już jestem na lotnisku - odpowiedział mężczyzna. - Komu biją dzwony? Komu dzwony biją… - zaczął powtarzać te trzy słowa coraz ciszej. Harper nie była pewna, czy zostały wycelowane w jej stronę, czy może Keiser mówił do siebie. Albo… co było najbardziej niepokojące, do kogoś jeszcze innego…
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 18:28.
Ombrose jest offline