Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-05-2019, 22:26   #151
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



Niedźwiedź ryknął przeciągle, czując kobiecy język na swoim prąciu. Zastygł na dwóch nogach, kiedy Alice brała go łapczywie. Na moment wycofała głowę i spojrzała do tyłu, na pracę swoich lędźwi. Chciała jeszcze więcej… Nyyrikki wysunął się z niej, a niedźwiedź runął na plecy. Harper wiedziała, co zrobić. Położyła się na ogromnej kupie mięśni i przyjęła w siebie zwierzęcego fallusa. Nyyrikki podszedł do niej do tyłu i również wszedł do środka. Wnet poczuła dwie męskości rozpierające jej wnętrze. Zaczęły poruszać się w niej na zmianę, rozkosznie rozdzierając. Alice jęczała z przyjemności coraz głośniej i głośniej. Aż krzyknęła. Biel orgazmu rozlała się w jej głowie. Czerwień pożaru przetoczyła po jej ciele. Płonęła w bólu i przyjemności.

Obudziła się.
Alice była kompletnie zdezorientowana. Poderwała się, spocona. Usiadła i rozejrzała się. Gdzie była? Po co? Kto lub co zamierzało pieprzyć ją teraz? Oddychała szybko i była przerażona.
Znajdowała się w swojej sypialni w Trafford Park. Tuż nad nią stała Martha. Wyglądała na zaniepokojoną.
- Przepraszam, że panią zbudziłam - powiedziała. - Ale krzyczała pani, że rozdzierają panią dzikie zwierzęta. To chyba przez ten program o safari, który leciał wczoraj w telewizji - mruknęła. Choć Alice pierwszy raz o nim słyszała, nie oglądała go. - Jest pani cała czerwona. Niestety koszmary wszystkich ostatnio nawiedzają - westchnęła ciężko. - Na przykład mi śniło się, że zjadłam całą zawartość spiżarni. Zrobiłam się taka gruba, że nie mogłam przejść przez drzwi i wszyscy śmialiście się ze mnie - pokręciła głową. - To chyba dlatego, bo oglądałam wczoraj to kulinarne show o gotowaniu.
Martha mówiła do niej, ale Alice nadal jeszcze nie doszła do siebie. We śnie bowiem doszła, ale w rzeczywistości jej ciało czuło się dziwnie. Jakby podniecone, ale jednocześnie otępiałe i obolałe z podniecenia.
- Tak… To pewnie to… - powiedziała cicho. Zerknęła na zegarek. Która była godzina, że Martha usłyszała jej głos, kiedy krzyczała przez sen. Dziewiąta rano. Dla obsługi posiadłości to był środek dnia. Połowa wstała o szóstej, druga połowa o piątej. A zasypiali tuż po podaniu kolacji. Martha również była rannym ptaszkiem.
- Za pięć godzin lot. Dobrze, że już pani się spakowała. Przynieść tutaj śniadanie, czy zejdzie pani na dół? - zapytała. - Trzeba się spieszyć, bo pięć godzin to wcale nie aż tak dużo, kiedy mieszka się w Trafford Park.
Rzeczywiście, posiadłość była odcięta od świata. Alice musiała przepłynąć jezioro, żeby zobaczyć asfaltową nawierzchnię dróg. A stamtąd dopiero udać się na lotnisko w Manchesterze.
Śpiewaczka przetarła dłońmi twarz. Drżały.
- Zejdę na dół za jakieś pół godziny. Dziękuję Martho… - powiedziała i podniosła się z łóżka. Potrzebowała wejść pod prysznic i zmyć z siebie wspomnienie snu. Przerażało ją, że we śnie jej ciało reagowało tak chętnie. Nie była kurwą, ani żadną nimfomanką, żeby dawać się zwierzętom, ale i nawet ludziom tak po prostu. Przetarła twarz dłońmi jeszcze raz.
- Idę się wykąpać - wyjaśniła, że Martha nie musiała już tu dłużej siedzieć. Sama Alice ruszyła do swojej małej, gościnnej łazienki. Chciała z niej nie wychodzić do końca dnia, ale nie było takiej opcji… Musiała.

Weszła do pomieszczenia i rozebrała się z piżamy, ta była nieco przepocona ze względu na koszmar. Wrzuciła ją do kosza na pranie, po czym odkręciła wodę i ściągnęła słuchawkę od prysznica. Weszła do kabiny i usiadła. Zaczęła polewać skórę ciepłą wodą… Ciepłą jak jęzor Surmy.
Wzdrygnęła się na tę myśl. Rozejrzała się czujnie i ostrożnie. To na pewno była jej własna myśl? A może ktoś mącił jej w głowie? Pokręciła nią… Jeśli ktokolwiek, to tylko ona sama. Wróciła do polewania ciała strumieniem. Westchnęła do własnych myśli, po czym przesunęła go między uda. Potrzebowała się odprężyć i rozładować seksualne napięcie w ciele… Niezbyt silny, łaskoczący strumień wody z prysznica świetnie się do tego nadawał...
Nie myślała o swoim śnie. Nie myślała o niczym złym. Przypomniał jej się prysznic, który odbyła tu kiedyś z Terrencem. Jego ręce na jej biodrach, bokach i plecach. Czemu nie mogły jej się przyśnić jego usta, zamiast tych strasznych rzeczy? To było takie męczące. Śnił jej się, a jednocześnie powoli już zaczynała tracić z pamięci jak smakowała jego skóra… Już od pewnego czasu na jej rzeczach nie było jego zapachu, tak samo jak w pomieszczeniach Trafford Park. Mogłaby chodzić i rozpsikiwać jego wodę kolońską, ale to nie było to samo, kiedy była ciepła na jego skórze, nabierając typowej dla niego nuty… Niepowtarzalnej i specjalnej.
Doszła, ale chwilę później rozpłakała się.

Tak jak zapowiedziała, po półgodzinie zeszła na dół do jadalni. Zebrała włosy w koński ogon i ubrała się w ciemnogranatową sukienkę dopasowaną do jej figury. Swoją niewielka walizkę sprowadziła na dół. Nie była na tyle ciężka, by nie mogła jej przenieść, w końcu nie zamierzali tam być przez miesiąc, tylko do rozwiązania zagadki. Weszła do jadalni i ruszyła do stołu. Wyciągnęła z małej torebeczki notatnik. Chciała do kawy przypomnieć sobie co dokładnie będą robić.
“Esmeralda (11 lat) wraz ze swoim bratem Edwinem (7 lat) przebywali w posiadłości pod Injebreck. Chadzali nad jezioro (te przeklęte jeziora) West Baldwin Reservoir.
Edwin zaczął opowiadać o swoim przyjacielu Harrym/Henrym (Esmeralda nie pamięta dokładnie), który przedstawił się że jest elfem (Arkadia?), który zamieszkuje otaczający jezioro las. Uznano, że to jego wymyślony przyjaciel. Któregoś razu Edwin poszedł nad jezioro i już nie wrócił.
Trzy dni po zniknięciu Edwina, Esme miała sen, w którym chłopiec odwiedził ją. Wytłumaczył, że na dnie jeziora były drzwi, prowadzące do bajkowego świata i że tam będzie na nią czekał. Esme zaczęła lunatykować, ale została zatrzymana.
Przedmioty: Pacynka Edwina - zabrać ją, może mieć znaczenie.”
Usiadła przy stole i czytała. W końcu nadszedł czas na kawę i jedzenie…

Martha w pewnym momencie lekko rozwarła drzwi i zajrzała do środka. Nic nie powiedziała, kiedy zauważyła Alice. Pewnie uznała, że kobieta jej nie spostrzegła. Jednak gospodyni wcale nie była tak dyskretna. Harper nie potrzebowała zmysłów Łowcy, żeby ją dostrzec. Już podnosiła głowę, żeby się przywitać, kiedy Martha zniknęła.
- Już przyszła - rozległ się jej głos stłumiony przez ściany otaczające jadalnie.
Na kilka minut zrobiło się spokojnie, po czym drzwi otworzyły się i wjechał metalowy wózek na kółkach. Wiózł dzbanek herbaty, kruche ciasteczka, kawę z ekspresu oraz sok pomarańczowy. Na dolnej półce znajdował się talerz z pokrojonymi serami i wędlinami, następny z warzywami, koszyk pełen świeżego pieczywa oraz kiełbaski i jajecznica w dwóch podgrzewanych naczyniach. Oprócz tego jogurt naturalny, mleko, dwa rodzaje musli, miód i dżemy. Morelowy, truskawkowy oraz o smaku owoców leśnych. Nie zabrakło również słoiczka nutelli.
- Smacznego - powiedziała Martha. - Czy ma pani jakieś szczególne zamówienia dzisiaj?
Harper zaczęła sobie nakładać i szykować posiłek. Była bardzo głodna. Ominęła chyba tylko słoik z dżemem z owoców leśnych - z nim zdecydowanie nie chciała mieć nic wspólnego. Nie przeszkadzało jej mieszanie smaków. Najpierw jednak zajęła się jajecznicą, potem kiełbaskami. Zaraz po tym zrobiła sobie kanapki - jedną z nutellą, jedną z dżemem truskawkowym, a ostatnią z wędlina i serem. Wzięła na nią też pomidora. Do tego wszystkiego filiżanka kawy, szklaneczka soku i herbata, ale to na sam koniec… Miała dziś ochotę na taką z mlekiem. Pozostało kilka rzeczy, których nie ruszyła, ale choć jej apetyt wzrósł i stał się dziwny, to miał swe granice.
- Nie, dziękuję. Wszystko jest idealnie. Możesz mi tylko powiedzieć Martho gdzie reszta domowników? Moi bracia, Jennifer? I jak ma się dzisiaj pani Esmeralda? - zapytała podczas szykowania.
Martha już miała wychodzić, kiedy Alice ją zatrzymała. Pewnie chciała zająć się sprzątaniem, albo rewizją stanu zaopatrzenia spiżarni. Po kilku miesiącach mieszkania w Trafford Park Harper chcąc nie chcąc znała jej codzienny plan zajęć.
- Panienka de Trafford najpewniej jeszcze śpi. Dla niej to środek nocy. Pani Esmeralda natomiast zjadła poranne śniadanie. Widziałam ją może pół godziny temu, jak spacerowała po ogrodzie. Chyba zbierała w szklarni kwiaty do swojego pokoju. Swoją drogą… - gospodyni wyglądała na strasznie winną. Jednak nie dokończyła, jak gdyby pragnęła, żeby to Alice wydusiła z niej zeznania.
Harper znała zwyczaje Marthy.
- Hmm? Swoją drogą? - zapytała, chcąc sprawić kobiecie przyjemność, że była zainteresowana tym, co miała do powiedzenia. Jeszcze nie zabrała się za jedzenie, na razie skupiła się na piciu kawy. Jennifer jeszcze spała? Miała nadzieję, że jednak nie odwidziała jej się wspólna wyprawa na Isle of Man, potrzebowała jej pomocy… Może i miała broń, ale nikt nie radził sobie lepiej z niebezpieczeństwami, niż Jenny…
- Codziennie przez tyle lat… - pokręciła głową. - Dbałam o to, aby miała na stoliku przy łóżku żółte tulipany. Moja poprzedniczka, niech ziemia jej lekką będzie, przekazała mi, że to są jej ulubione kwiaty. Teraz pani Esmeralda przekazała mi, że nienawidzi żółtych tulipanów i nie chce ich nigdy więcej oglądać na oczy. I nigdy ich nie lubiła. A ja katowałam ją nimi i jeszcze myślałam, że robię dobry uczynek - westchnęła. - To zgroza, być ciężko chorym i jeszcze irytowanym przez niemądrą gosposię - mruknęła.
Zdawało się, że szukała zapewnienia, że nie było w tym jej żadnej winy.
- Ależ skąd mogłaś wiedzieć jakie kwiaty są tak naprawde jej ulubionymi. To przekazała ci druga gospodyni. Przecież nie chciałaś jej sprawić naumyślnie przykrości, a przyjemność. Jesteś dobrą gospodynią, najlepszą jaką znam - oznajmiła śpiewaczka. Popijała kawę i zerknęła na Marthę. Spróbowała lekko się uśmiechnąć.
Kobieta uśmiechnęła się do niej promiennie i podziękowała jej skinieniem głowy.
- Mam nadzieję, że pani Esmeralda mnie nie nienawidzi z powodu tych durnych kwiatów… Ja wiem, że to śmieszna sprawa i ma pani na głowie milion różnych, bez porównania ważniejszych spraw… ale czy mogłaby ją pani podpytać, czy jest na mnie obrażona? Przecież nie zapytam się jej wprost, wtedy na pewno zaprzeczy… - zawiesiła głos, po czym pokręciła głową. - Ale jestem głupia, przepraszam, że zawracam pani głowę - westchnęła.
- Nic nie szkodzi Martho, oczywiście, że gdy nadarzy się okazja, zapytam ją o to jeśli tak cię to dręczy - zgodziła się Alice, po czym zabrała się w końcu za posiłek. Musiała go zjeść, po czym ruszyć i poszukać swoich braci. Musiała sprawdzić, czy byli gotowi na ‘wycieczkę’.
- Dobrze, bardzo dziękuję pani - odpowiedziała gospodyni z uśmiechem. Kiedy już poruszyła tę kwestię, cicho odetchnęła i wyszła przez drzwi.
Alice mogła w spokoju delektować się jedzeniem. Śniadanie było jedną z nielicznych chwil w ciągu dnia, kiedy nikt jej nie przeszkadzał. Z jednej strony spokój był przyjemny, a z drugiej… przypominał o pustce w fotelu Terrence’a. Zazwyczaj spożywali wszystkie posiłki wspólnie. Mogli nie widzieć się w ogóle w trakcie dnia, ale zaczynali go razem i kończyli. Zazwyczaj też w środku dnia rozmawiali przy obiedzie, chyba że któreś z nich musiało zamknąć się w swoim gabinecie i solidnie popracować bez zbędnego rozpraszania się.
Harper patrzyła pusto na jego fotel. Czy powinna była przychodzić do niego częściej? Czy powinna była nie rezygnować z niektórych posiłków, kiedy jakieś inne sprawy rozpraszały jej uwagę? Czy powinna była zanosić mu jedzenie własnoręcznie, kiedy on nie miał czasu na spożywanie go z nią w jadalni? Oczywiście nie mogli być aż tak oczywiści w swej relacji, ale czy gdyby spędzali razem więcej czasu, teraz ból, który odczuwała byłby mniejszy?
W jej głowie rozdźwięczały ostatnie słowa, które do niej powiedział.
Wyznanie, które wyrwało jej serce i zabrało wraz z nim.
Czemu nie mówili sobie tego wcześniej. Czemu ona mu tego nigdy nie powiedziała? Nie powiedziała mu… Zrobiło jej się niedobrze z żalu. Skrzywiła się i odłożyła widelec. Sięgnęła po filiżankę herbaty i napiła się, próbując zatopić i zalać smutek. Tak bardzo pragnęła napić się alkoholu… A nie mogła… Dla ich dziecka, które powolutku kształtowało się w jej ciele… Musiała więc cierpieć psychiczne udręki, ale dbać o dziecko. Bo je kochała…
Wnet zapełniła żołądek. Popijała kawę, która powoli rozbudzała ją. Dziwny, nieprzyjemny sen był coraz dalej, już zaczęła zapominać szczegóły. Jednak w tej chwili myślała bardziej o Isle of Man. Czy uda się rozwikłać zagadkę sprzed tylu lat? Nie miała żadnej pewności. Jednak musieli to uczynić, gdyż potrzebowali pieniędzy Esmeraldy. Szykowało się przed nimi zadanie ważne dla całej przyszłości Kościoła Konsumentów. Nie mogli tego zepsuć. Alice doszła więc do wniosku, że napisze do ludzi, którzy mieli wybrać się z nią na tę misję. Czy byli gotowi? Czy nic się nie zmieniło? Odblokowała telefon i wybrała ikonkę kontaktów, aby wysłać wiadomości.
W pierwszej kolejności wybrała telefon Bee Barnett. Miała nadzieję, że kobieta już była na miejscu. Ponoć przyleciała do Manchesteru zeszłego wieczora. Czy nic się nie zmieniło? Czy coś jej nie wypadło? Kobieta od pewnego czasu była przygaszona i miała nadzieję, że ta misja nieco odwróci jej uwagę od tego, co ją tak przygnębiło. W końcu to już kilka miesięcy jej dziwnej, prywatnej żałoby. Harper nie wchodziła w ten temat, ale chciała w jakiś sposób jej pomóc… Czekała na nawiązanie połączenia. Nie musiała zbyt długo.
- Pani Harper? - zapytała Bee. - U mnie wszystko w porządku, jestem cała i zdrowa - przywitała się w ten sposób. - Mam nadzieję, że u pani również wszystko dobrze.
Alice słyszała w tle gwar. Pewnie kobieta również jadła śniadanie, tylko że w jakiejś zatłoczonej kawiarni lub barze.
- Tak, wszystko w porządku. Rozumiem, że widzimy się na lotnisku o… godzinie 13? - przypomniała jej czas, w którym mieli odebrać bilety. Odlot był nieco później, ale należało przejść wszystkie procedury odprawy…
- Czy Kit kontaktował się już z tobą? - zapytała spokojnym, rzeczowym tonem. Jeśli nie, to za moment wykona...
Tymczasem drzwi otworzyły się i do środka zerknęła Martha.
- Czy coś donieść? - zapytała szeptem, widząc że Harper prowadziła rozmowę telefoniczną. Podeszła, aby pozbierać brudne naczynia.
- Nie, dziękuję Martho. Śniadnaie było pyszne - powiedziała do gospodyni i kiwnęła jej głową. Uśmiechnęła się lekko i za moment ponownie skupiła uwagę na swej rozmówczyni, czekając na jej odpowiedź. Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi i dalej zgarniała brudne, puste filiżanki. Wnet załadowała wózek. Już miała odjeżdżać, kiedy zaproponowała śpiewaczce dolewkę kawy lub soku. Alice kiwnęła głową i podstawiła szklankę po sok. Na niego zawsze miała ochotę.
- Nie, pan Christopher Keiser… nie, po prostu nie - Bee chyba potrząsnęła głową. - Czy jest pani pewna, że to najlepszy wybór? Nie kwestionuję jego wartości i talentów, jednak… zdarzało się już, że były problemy ze współpracą z nim. Nie do końca łatwo nawiązać z nim kontakt… - zawiesiła głos. - Jeśli to tak ważne zadanie, to może należałoby postawić na kogoś łatwiejszego w obejściu?
Rzeczywiście, Kit miał opinię dziwaka nawet jak na standardy sekty.
Alice podziękowała Marthcie za sok i napiła się. Westchnęła.
- Już rozmawiałam z panem Keiserem o wymiarze powagi tego zadania, ale nie mam zamiaru nikogo traktować gorzej, lub lepiej. Kościół musi współgrać, a żeby tak było, muszę wiedzieć, że mogę polegać na wszystkich jego członkach. Nawet na tych najbardziej ekscentrycznych. Liczę więc na to, że jako iż reprezentujecie swego rodzaju przeciwne wartości, będziecie się uzupełniać. Jedzie z nami również Jennifer de Trafford, więc poziom zostanie utrzymany mniej więcej na równi… - oznajmiła spokojnym tonem.
- Skoro nie kontaktował się z tobą, zadzwonię w tej chwili do niego i do zobaczenia na lotnisku panno Barnett… - powiedziała ponownie nie zmieniając tonu głosu. Poczekała, czy kobieta coś będzie chciała dodać.

Po chwili rozłączyła się, by wybrać drugi numer. Popijała sok.
Drzwi otworzyły się i weszła przez nie Jennifer. Była niezaczesana i wciąż w piżamie. Trzymała w dłoni kubek kawy, jakby był latarnią wskazującą jej drogę. Zdawało się że Martha musiała obudzić ją na siłę. Blondynka nie uśmiechała się i tylko ruszyła w stronę Alice. Chyba chciała usiąść obok niej, ale zmieniła zdanie w ostatniej chwili. Podeszła do okna. Spoglądała na ogród. Nie wypowiedziała ani słowa. Sprawiała wrażenie prawdziwego zombie.
Tymczasem Kit odebrał telefon.
- Mmm? - rozległo się mruknięcie po drugiej stronie. Mężczyzna miał dość wysoki głos jak na swoją płeć.
- Witaj, czy wyspałeś się? Mam nadzieję, że pamiętasz o naszym wspólnym wylocie dziś o 14? - zagadnęła go uprzejmie. Zerkała na Jennifer. Mówiła takim tonem, by blondynka również przypomniała sobie i przetrawiła fakt ich dziesiejszej wycieczki. Skończyła akurat dopijać sok. Konsumentka na to tylko usiadła przy fortepianie. Zaczęła wystukiwać przypadkowe nuty, a przynajmniej tak wydawało się śpiewaczce. Potem jednak próbowała zagrać ze słuchu główną linię melodyczną marszu żałobnego Chopina. Myliła się, ale nie na tyle, by Alice nie mogła rozpoznać melodii.
- Już jestem na lotnisku - odpowiedział mężczyzna. - Komu biją dzwony? Komu dzwony biją… - zaczął powtarzać te trzy słowa coraz ciszej. Harper nie była pewna, czy zostały wycelowane w jej stronę, czy może Keiser mówił do siebie. Albo… co było najbardziej niepokojące, do kogoś jeszcze innego…
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 18:28.
Ombrose jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:35   #152
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
W Alice jednak odezwał się jej dawny nawyk myślenia abstrakcyjnego. Połączyła kropki… Jennifer grała Marsz Pogrzebowy… Bardzo często jego odgrywaniu podczas marszu konduktu żałobnego, towarzyszyło bicie dzwonów.
- Oby nie nam - odpowiedziała.
- Masz jeszcze sporo czasu. Spotkajmy się w Caffè Nero o godzinie 13. Liczę na ciebie - powiedziała i uniosła kącik ust. Poczekała jeszcze kilka chwil, czy nie miał nic do dodania.
- Smutna przepowiednia się spełni - odpowiedział Kit. Jego głos brzmiał słabo, niczym siatka pajęczyny, która próbowała przetrwać tornado nadchodzące w jej stronę. - Dawne melodie już nigdy nie wybrzmią - rzekł i rozłączył się.
Tymczasem Jennifer była już w stanie bezbłędnie zagrać główny temat melodii. To nie było aż takie trudne, składały się na niego cztery dźwięki, co chwilę powtarzane w ciężki sposób.
Rudowłosa wsunęła telefon do torebeczki i odstawiła szklankę na stół.
- Dzień dobry Jennifer, słyszę, że masz śpiewający nastrój od rana… Wiem, że to dość wcześnie, ale musimy się pozbierać na lotnisko bez pośpiechu - powiedziała spokojnym tonem i wstała, by podejść nieco bliżej.
Blondynka westchnęła.
- Czy muszę jechać…? - zapytała tonem nastolatki zabieranej siłą na chrzciny jakiegoś dalekiego kuzyna. - Obiecałam sobie, że już nigdy nie wyjdę z domu. Dlaczego miałabym to teraz łamać?
Zdawało się, że de Trafford napotkała wewnętrzny kryzys akurat w dzień wyjazdu. Wcześniej odpowiadała Alice “pewnie, czemu nie”. Kiedy jednak termin przybliżał się i perspektywa wylotu zdawała się coraz bardziej pewna i namacalna, nastrój Jenny obniżał się.
- Potrzebuję cię Jenny… A co jeśli coś się stanie i zginę? Wraz ze mną zginie nienarodzone dziecko…
De Trafford przeniosła na nią wzrok i zamrugała lekko. Miało to nieco komiczny efekt. Rzeczywiście, Alice zabrzmiała bardzo dramatycznie. Choć de facto miała rację. Jennifer jednak chyba nie spodziewała się, że będzie przekonywana kilkutygodniowym płodem.
- Nie chcę by coś takiego się stało, a nikt mnie lepiej nie obroni, niż ty. Ufam ci najbardziej. Przecież chciałaś lecieć, żeby rozwiązać tę sprawę. To dla dobra Kościoła Jenny… - Alice wyciągnęła sensowne argumenty i miała nadzieję, że blondynka ich nie odrzuci.
De Trafford przeklęła paskudnie i westchnęła. Wstała, wypijając resztki kawy.
- Niech cię piekło pochłonie - rzuciła cicho. - Idę się ubrać. O której wyruszamy z Trafford Park? - zapytała. I spojrzała na Harper z podejrzliwością. Jak gdyby po części spodziewała się, że śpiewaczka odpowie “już teraz”, albo “jak najszybciej”.
- Już raz próbowało. Niech piekło poczeka dziewięć miesięcy, teraz nie ma na nie czasu… -
Alice zerknęła na telefon odpowiadając poważnym tonem. Sprawdziła, która była godzina. Potrzebowały co najmniej dwóch, żeby się dostać z posiadłości na lotnisko. Tam były umówione na trzynastą…
Było nieco po dziesiątej, co znaczyło, że zostały trzy godziny. A musieli przedostać się nad jezioro, przepłynąć je, a potem dopiero samochodem przejechać dystans dzielący je od lotniska w Manchesterze.
- Musimy wyjść o jedenastej najpóźniej. Masz więc niemal godzinę na przygotowanie - powiedziała jej spokojnym tonem. Sprawdzały to wszystko kilka razy z Marthą, a także z Thomasem dla upewnienia, więc wiedziała ile potrzeba było czasu na wyjazd. Tego akurat była pewna. Niestety, obawiała się nieco tej misji, ale liczyła na to, że rozwiążą tę zagadkę, tak jak kiedyś, za czasów IBPI i szybko wrócą.
- W porządku - odpowiedziała Jennifer, nieco uspokojona. - Zastanawiałam się, ile wziąć ubrań, ale ty pewnie również tego nie wiesz - mruknęła. - Choć mam nadzieję, że zabawy w detektywów nie zajmą nam więcej od kilku dni. Na szczęście zapowiada się bardzo spokojna akcja. Przeglądanie archiwów i bibliotek. Wyjątkowo nie mam nastroju na popisywanie się - mruknęła i odłożyła kubek na stoliku. Wyszła na korytarz, zostawiając Alice samą. Harper nie miała wcale więcej czasu. Co takiego chciała robić przez tę ostatnią godzinę przed wyjazdem?
Jej spakowana walizka była już w korytarzu. Śpiewaczka miała w niej wszystko włącznie z laptopem. Nie mając co robić, podniosła się i usiadła do fortepianu. Zaczęła na nim grać. Powoli. Spokojnie. Smutną melodię. Nie był to marsz pogrzebowy, lecz jakaś improwizacja. Zastanawiała się, czy powinna pójść porozmawiać z Esmeraldą? A może z braćmi? W końcu jeszcze nie wyjechali na szkolenie z panną Roux. Na razie jednak nie miała ochoty. Miała dość melancholijny nastrój. Myślała za dużo o Terrym tego poranka, a słowa Kita jakoś dziwnie wprawiły ją w niepokój. Musiała się więc wyciszyć.
Nie do końca jej się to udało. Martha weszła do środka po raz kolejny, aby zabrać kubek Jennifer i szklankę po soku Alice.
- A pani przy fortepianie - powiedziała. - Co za zbieg okoliczności. Właśnie pojawiła się w rezydencji madame Wellington. To jedna z dawnych przyjaciółek pani Esmeraldy. Jest utalentowaną pianistką, na pewno miałyby panie wiele wspólnych tematów - rzekła.
Następnie zerknęła przez okno. Esmeralda mignęła na moment, jak wracała z kwiatami ścieżką. Albo ktoś ją poinformował o przybyciu znajomej, albo miała dobre wyczucie.
Śpiewaczka zerknęła w stronę Marthy.
- No cóż, to gość pani Esmeraldy, jeśli chciałby mnie poznać, będę zaszczycona - powiedziała tylko uprzejmie. Widząc Esmeraldę wracającą ścieżką, zastanawiała się, czy przejdzie przez jadalnię. Jeszcze się dziś nie widziały i Harper zamierzała ją uprzejmie powitać. Przestała grać smutną melodię i przerzuciła się na Jezioro Łabędzie.
Wnet kobieta wyszła zza ogromnego krzewu i ruszyła bez wątpienia w stronę Alice. Trzymała naręcze wspaniałych kwiatów. Alice nie potrafiła nazwać wszystkich gatunków, jednak spostrzegła białe lilie, czerwone róże, pomarańczowe dalie… Kiedy weszła do jadalni, rozniósł się aromat tych wszystkich pięknych roślin.
- Pani Alice - przywitała się. - Proszę spojrzeć, jakie cuda są u nas w szklarni. Kto by pomyślał, przecież jest już prawie zima! Nasi ogrodnicy dbają o to, aby im się nigdy nie nudziło…
- Pani Wellington już jest przy kominku - rzekła Martha. Spuściła wzrok. Obecność kobiety speszyła ją. Ruszyła w stronę drzwi, aby czym prędzej uciec.
Harper popatrzyła na kwiaty.
- Tak, są wspaniałe. Rzeczywiście nasi drodzy ogrodnicy spisali się na medal. Oni i niezbyt zimny klimat Angielskich zim i jesieni. Jak się pani dziś czuje, Esmeraldo? - zapytała uprzejmie. Przestała grać i podniosła się. Podeszła do pani de Trafford i zerknęła z bliska na kwiaty, które trzymała w rękach. Musnęła palcami jedną z lili. Jej płatki były sprężyste. Dużo twardsze, niż można byłoby sądzić w pierwszej chwili. Tutaj pachniały jeszcze mocniej. Esmeralda zerknęła w ich stronę. Wciąż była zdecydowanie zbyt szczupła, jednak jej czarne, falowane włosy pozostawały bardzo gęste i zadbane. Przyjemnie było na nie patrzeć.
- Całkiem dobrze. Z każdym dniem wstaję w lepszym nastroju. Trzeba przyznać, że mam idealne warunki do odpoczynku. Cieszę się, że jest tu całkiem dużo ludzi, inaczej rezydencja byłaby zdecydowanie zbyt smutna. A wtedy również i ja.
Zerknęła na Alice.
- To dzisiaj, prawda? - zapytała.
Kobieta roztaczała taką aurę, że przy niej plecy samoistnie prostowały się. Trudno było zapomnieć o dobrych manierach. Alice uznała, że to chyba przez akcent. Brzmiał tak dostojnie, że w ustach każdej innej osoby mógłby być śmieszny. Jednak przy Esmeraldzie zdawał się naturalny.
Harper obserwowała kwiaty przez dłuższa chwilę, po czym podniosła wzrok do twarzy Esmeraldy.
- Owszem. To dziś. Wyjeżdżamy z Jennifer za godzinę. Będziemy do pani dzwonić, Esmeraldo z wieściami. W razie czego, gdybyś coś sobie przypomniała, Martha ma również mój numer. Cieszę się, że wraca pani z każdym dniem do zdrowia - powiedziała uprzejmym tonem i obdarzyła ją miłym uśmiechem. Nie było w tym nic sztucznego. Alice nie podlizywała się jej. Esmeralda odzyskała zdrowie dzięki jej pomocy, a Alice miała tu swój dom. Obie zawdzięczały coś sobie nawzajem i rudowłosa miała nadzieję, że rzeczywiście jeśli nawet na Isle of Man się nie uda, to pozostaną chociaż przyjaciółkami.
- Dzwoń, gdybyś potrzebowała jakichś dodatkowych informacji - powiedziała Esmeralda. - Nie musisz mnie informować o postępach, chyba że byłyby szczególnie spektakularne. Podoba mi się idea zastanawiania się i wyczekiwania. Czuję się prawie jak kobieta, której mąż wybiera się na wojnę… - uśmiechnęła się lekko, po czym spoważniała, lekko zasmucona. Niechcący przywołała de Trafforda, który ze swojej wojny nie wrócił. Alice zebrała w sobie wszystkie siły jakie posiadała i nie zareagowała na to porównanie, tak niefortunne dobrane przez panią de Trafford. - Czy dobrze schowałaś klucze do Injebreck? Mam nadzieję, że to te. Jestem przekonana, że to te - powiedziała po chwili. - Jednak od dzieciństwa tam nie byłam. Może ktoś z mojej rodziny odwiedzał posiadłość, lecz przynajmniej kiedyś nikt nawet tego nie proponował. Dla Hastingsów to było przeklęte miejsce. Nie wiem, czemu moi rodzice go nie sprzedali.
- Możliwe, że z sentymentu… I pamięci. Mam klucze w mojej torbie podręcznej. Tam się nie zgubią na pewno. Nie będę dzwonić z wieściami, tylko po informacje. Zrobimy więc sobie taką zabawę, pani Esmeraldo. Do dnia mego powrotu, nie zdradzę nic na temat tego co dzieje się na miejscu… - obiecała jej i obserwowała Esme, zaciekawiona jej reakcją na taką propozycję uprzejmej zabawy. Skoro sprawi jej to przyjemność, postanowiła więc, że nie ma przeciwwskazań, by po prostu trzymać rozwiązanie sprawy w sekrecie, póki nie wrócą.
- Tylko wysyłaj wiadomość, raz dziennie, że wszyscy żyjecie. W tym temacie akurat wolałabym nie odczuwać niepewności. To chyba wszystko, co miałabym do powiedzenia… - powiedziała. - Czy zechciałabyś spotkać moją dawną przyjaciółkę Olivię? Chyba że masz inne, bardziej naglące sprawy przed wyjazdem… - zawiesiła pytająco głos. - Myślę, że tak czy tak, powinnam już udać się do niej. To niegrzecznie, kazać gościom zbyt długo czekać na siebie. Zwłaszcza kiedy muszą przebyć taką odległość. Choć przyznam ci po kryjomu, że dla wielu to mała przygoda. Przeprawy przez jezioro, las… jakbyśmy mieszkali w jakiejś bajce za siedmioma górami - westchnęła. - Pewnie nie będzie gniewać się na mnie, kiedy zobaczy te piękne kwiaty Windermere’ów.
Alice znowu zerknęła na kwiaty.
- Tak… Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, mieszkała ciemnowłosa królowa kwiatów. Długie lata spała, aż wreszcie głos słowika zbudził ją ponownie do życia… - opowiedziała zamyślona Alice kawałek bajki, którą po prostu zaczęła wymyślać. Zerknęła znów w górę na twarz Esmeraldy.
- W bajkach są zawsze szczęśliwe zakończenia, czyż nie? Mam nadzieję, że również dla starych królowych - kobieta zażartowała w odpowiedzi.
- Nie miałam żadnych planów, chętnie poznam twoja przyjaciołke, jeśli nie masz nic na przeciwko - powiedziała uprzejmie.
- Przecież sama ci to zaproponowałam. Jeszcze nie jestem na tyle neurotyczna, żeby po czymś takim zgłosić obiekcje - rzekła z lekkim uśmiechem. Ruszyła w stronę drzwi. - Czy mogłabyś mi otworzyć? - poprosiła. - Nie mam wolnej ręki, jak zapewne widzisz. W saloniku jest pusty wazon i chyba są tam również butelki wody mineralnej. Tam umieścimy kwiaty. Olivia jest pianistką. Niestety z powodów prywatnych musiała porzucić karierę, jednak do dzisiaj często i chętnie gra na instrumencie. Każdy człowiek ma swoją pasję. Ty interesujesz się śledzeniem paranormalnego, ja gniciem na łożu, a Olivia lubi klawisze - rzekła.
Alice otworzyła jej drzwi.
- Z tym gniciem na łożu, to bym tak nie przesadzała. Jak to w życiu bywa, pasje się zmieniają. Ja od początków życia od razu nie chwyciłam lunety i nie zmieniłam się w członkinię brygady Scoobiego-Doo - celowo użyła takiego przykładu, mając nadzieję, że o tym Esmeralda mogła kiedyś słyszeć.
- Widzę cię jako Daphne - mruknęła kobieta, przechodząc przez otwarte przejście.
- Kiedyś chciałam zostać sławną divą operową… - zdradziła Harper.
- Po części byłam na tej drodze, ale potem świat się obrócił i zostałam kimś innym, a teraz twoja muzykoterapeutką… szukanie zjawisk nadprzyrodzonych to hobby i powołanie - zażartowała. Szła obok Esmeraldy. Nie wyprzedzała jej, ani nie wlekła się. Jedyne co, to otwierała przed nią drzwi.
Szły korytarzem w stronę salonu, w którym zapewne znajdowała się Olivia Wellington. Alice uznała, że pewnie chodziło o ten tuż przy wejściu, na lewo od schodów. Był niewielki i może właśnie dlatego taki przytulny. Słyszała, że to w zimie najprzyjemniejsze miejsce w domu z powodu antycznego kominka, który tam się znajdował. Terry opowiadał jej, że jego pradziadek wybudował go dla prababki. Bardzo długo umierała z powodu niezidentyfikowanej w tamtych czasach choroby, a chciał zapewnić jej możliwie najlepsze warunki w tych ostatnich dniach. Alice nie wiedziała, czy de Trafford sobie z niej nie żartował, gdyż pomieszczenie było bardzo czarujące, zaciszne i ciepłe. W ogóle nie kojarzyło się z aurą śmierci i rozkładu.
- Jestem wciąż zła na Terrence’a, że nic mi nie powiedział przez tyle lat. Najgorsza jest świadomość, że wplątał w to naszą córkę, a może właśnie dlatego ją adoptował. A ja przez cały czas o niczym nie wiedziałam - powiedziała w marszu.
- Najczęściej nie mówimy o takich rzeczach osobom nieświadomym istnienia tej drugiej strony lustra, pani Esmeraldo… Dlatego, by ich chronić i dlatego by nie niszczyć ich widzenia świata… - wytłumaczyła spokojnie.
- Chyba, że zaczyna brakować pieniędzy? - odparła błyskawicznie. Następnie zmieszała się. - Przepraszam, nie chciałam zabrzmieć obcesowo. Nie mam żadnych pretensji.
- Nie szkodzi. Nawet gdyby nie pieniądze, zapewne i tak powiedziałabym ci o tym wszystkim. Chciałam byś wiedziała o Kościele Konsumentów i gdyby Terrence tu był, jego również przekonywałabym, do wtajemniczenia cię… A co do poprzedniego tematu. Sądzę, że nie było zagrożenia, ani powodu, byś musiała w tamtym czasie dowiedzieć się, że świat pełen jest niebezpieczeństw, których ludzki umysł może nie pojąć - Harper nie poczuła się urażona. W końcu Esmeralda nie myliła się. Potrzebowali jej pieniędzy i pomocy.
- Z chęcią bym słuchała o tym wszystkim, kiedy nie mogłam robić nic innego oprócz słuchania. Prawda jest taka, że zostałam kompletnie wykluczona. Wcześniej nie mogłam pojąć, ale teraz nagle jestem w stanie? Co się zmieniło? Cały czas byłam i jestem tą samą osobą. Wcale nie sądzę, że Terry’emu zależało na moim bezpieczeństwie i spokoju ducha. Po prostu zamknął mnie w pokoju i zapomniał o mnie. Raz na jakiś czas wiózł mnie po ogrodzie na wózku, aby uspokoić sumienie, jednak nigdy mu nie zależało na mnie. Może uważał, że jestem też niepełnosprawna umysłowo, nie tylko cieleśnie. Myślę, że mnie po prostu nie kochał. I nie miałabym nic przeciwko temu, ale na jego miejscu mimo wszystko inaczej bym się zachowała w pewnych momentach. Jednak porzućmy ten temat - uśmiechnęła się nagle do Alice. Przytrzymała na chwilę kwiaty jedną ręką i dotknęła drugą ramienia swojej muzykoterapeutki. - To w złym tonie, robić wyrzuty nieobecnym. A co dopiero zmarłym - rzekła, spoglądając na drzwi prowadzące do saloniku, przed którym stanęły. Alice znów musiała je otworzyć.
Harper kiwnęła głową.
- Niektórych rzeczy niestety już nie zdołamy mu powiedzieć, choć na nie zasłużył. Wygląda na to, że pozostaną tylko w naszych umysłach - skwitowała jeszcze. Po czym zamilkła, wyprostowała się i otworzyła drzwi prowadzące do kolejnego pomieszczenia. Lubiła je, było takie domowe… Ciepłe. Miłe. Rozejrzała się po saloniku, chcąc oczywiście poznać ową zaproszoną Olivię.
Alice nie do końca spodziewała się tego widoku.

Sam salonik wyglądał tak samo. Nic się w nim nie zmieniło. W kamiennym kominku palił się ogień, był zabudowany aż do sufitu. Po lewej stronie powieszono płaski telewizor, teraz zgaszony. Znajdowała się tu kanapa, dwa fotele oraz niski stolik do kawy. Nie było tutaj niczego więcej prócz ciepłych ozdób oraz barku.


Tylko jedno zmieniło się. Na podłodze czołgała się na czworakach kobieta w średnim wieku. Była szczupła i elegancka. W kasztanowych włosach były widoczne pasemka siwizny. Miała na sobie granatową spódnicę oraz beżowy sweter o grubym splocie. Kaszlała, trzymając się za serce.
- Olivio! - krzyknęła Esmeralda. Wypuściła z rąk kwiaty. Rozsypały się po podłodze, tworząc kolorowy dywan z płatków i liści.
Alice początkowo zatkało, kiedy zobaczyła kobietę na podłodze, ale zawiesiła się widząc rozsypane kwiaty… Kwiaty i liście… Jak dywan. Jej ręce zacisnęły się w pięści, po czym odwróciła się.
- Martho! - zawołała donośnym głosem. Kobieta od lat zajmowała się Esmeraldą, na pewno była przeszkolona w wypadkach takich sytuacji. Alice zawołała jeszcze raz, po czym weszła do środka, przechodząc nad kwiatami. Zbliżyła się do kobiety, żeby ocenić co się stało. Początkowo poglądowo.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:37   #153
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Krop… krople - wydusiła z siebie Olivia. Podniosła rękę w stronę swojej torebki.
- Kochanie, krople na serce ci teraz nie pomogą… - Esmeralda zrobiła się jeszcze bardziej blada, ale nie traciła głowy. Skoro Alice zawiadomiła już Marthę, zostało jej tylko przykucnąć przy przyjaciółce. - Co ci się dzieje?
- B-ból… p-promieniuje…
Tymczasem Alice usłyszała donośne kroki Marthy.
- Pani Esmeraldo! - krzyknęła gdzieś daleko. - Co się pani stało?!
Chyba założyła, że Harper zawołała ją z powodu złego zdrowia pani domu.
- Tutaj Martho! - zawołała ją ponownie, po czym spróbowała delikatnie usadzić kobietę. Żadne z jej dziadków nigdy nie miało zawału, więc nie do końca wiedziała co ma robić.
- Prosze oddychać spokojnie - zaproponowała takie rozwiązanie, nie wiedząc nawet od czego zacząć. Obejrzała się, czekając na Marthę. Miała nadzieję, że gospodyni miała więcej pomysłów i że stres jej nie zje. Czy powinna potraktować to jak zły omen? Przypomniały jej się słowa Kita…
Martha przybyła i spojrzała na całą scenę. Przeraziła się.
- Olivio, czy mnie słyszysz?! Olivio, powiedz coś! - Esmeralda badała przytomność kobiety.
Ale ta słabła, chyba nie była w stanie nic powiedzieć.
Martha zrobiła duży krok nad kwiatami.
- Musimy ją położyć i udrożnić drogi oddechowe, żeby jej się lepiej oddychało - powiedziała.
Olivia poddawała się wszystkiemu, co jej robili. Kobiety odgięły do tyłu jej głowę, ale to wcale nie pomogło na ból w klatce piersiowej oraz duszność. Wellington była blisko omdlenia.
- Jaka ciepła - Martha mruknęła, dotykając skóry jej czoła. Była blada i spocona.
- Oddychaj głęboko - powiedziała Esmeralda. Następnie podniosła wzrok i spojrzała na Alice bez żadnej nadziei. Co takiego mogły zrobić w rezydencji odciętej od świata? Kiedyś de Traffordowie mieli na jej terenie lekarza, jednak to było w czasach, kiedy na tego typu choroby i tak się umierało. Nie było szpitali z nowoczesnymi aparaturami, gdzie można było zrobić koronarografię, lub też pomóc choremu w inny sposób.
A mimo tego, Alice błyskawicznie wyciągnęła telefon z kieszeni i wykonała telefon. Zadzwoniła do swojego brata, który był lekarzem i znajdował się na terenie posiadłości. Miał torbę lekarską, bo poprosiła go, żeby jednak trzymał tu taką po tym, jak ją dla niego sprowadzono. Miała tylko nadzieję, że odbierze. Alice obserwowała kobietę
- Może coś ją uciska? Sweter to nie, ale stanik? Albo może trzeba ją powachlować? - zapytała Alice, czekając na nawiązanie połączenia z Douglasem.
- To chodź pomóż - powiedziała Esmeralda. - Przytrzymaj ją. Ja spróbuję ściągnąć ten sweter…
Niestety nie miał guzików.
- Ja wiem? Czy to nie będzie tylko dodatkowy stres? - zapytała Martha.
Tymczasem Douglas odebrał.
- Coś się stało? - zapytał. - Jestem u siebie w pokoju - powiedział.
- A my jesteśmy w saloniku na parterze, tym z kominkiem. Przyjaciółka pani Esmeraldy dostała chyba zawału… Potrzebujemy cię tu w trybie maksymalnym, prozę - przekazała informację, po czym rozłączyła się.
- Wezwałam Arthura, jest lekarzem, może zdoła dopomóc… - wyjaśniła.
- Proszę dalej oddychać równymi oddechami. Dalej boli? Pani Olivio? - zagadywała kobietę, by ta całkiem im nie odpłynęła.

- Kurwa - odparł Arthur i się rozłączył.
Olivia rozwarła oczy i spojrzała na Alice.
- Boli o tutaj - wskazała klatkę piersiową. - Tak ściska… aż dławi… za mostkiem. I tak promie… niuje… aż tutaj - wskazała obszar wokoło szyi, żuchwy i lewej połowy ciała. - A serce, jak ono kołacze… Czy ja umieram? Czy ja umrę? - w oczach Olivii błyszczał strach.
Esmeralda pokręciła głową.
- To się nie wydarzy. Zostań z nami, silna jak przez całe życie
Wnet w pomieszczeniu pojawił się Arthur.
- Nie zrobię EKG, nie zbadam krwi, co ja mogę zrobić? - zapytał Alice, jak gdyby była drugą lekarką. - Nie wiem, czy to zawał z uniesieniem odcinka ST, czy NSTEMI. Trzeba wezwać pogotowie. Może przylecą tu helikopterem - spojrzał na Harper tak, jakby właśnie zlecił to jej jako zadanie.
Następnie ruszył w stronę Olivii.
- Pani…
- ...Wellington - dokończyła Esmeralda.
- Jestem lekarzem i jestem tutaj, aby pani pomóc - powiedział. - Czy ma pani przy sobie nitroglicerynę? Leczy się pani na dusznicę?
- T-tak… i t-tak. Dusznica bolesna… Moja torebka…
Arthur podszedł i zaczął w niej grzebać.
- Jedna dawka podjęzykowo - powiedział. - Jeżeli nie ustąpi ból w ciągu pięciu minut, to dzwoń wtedy - rzekł do Harper. - Co pani jest. Jak się pani czuje? - zapytał. Następnie przykucnął, aby posłuchać serca stetoskopem.
- Tak mnie tu gniecie o… - wskazała na mostek.
- Czy ból gdzieś pro…
- Tak, do szczęki i lewego ramienia - wtrąciła się Martha.
Douglas ściągnął słuchawki i otworzył torbę. Wyciągnął jakąś fiolkę.
- To aspiryna, w formie niepowlekanej. Proszę rozgryźć… - rzekł, podając trzysta miligramów leku. - Tlenu ci nie podam, na razie czekamy… - rzekł.
Alice obserwowała co robił Arthur i próbowała zapamiętać. Nie wiedziała czy to pomoże, ale miała nadzieję, że opowieść o tym pomieszczeniu nie potwierdzi się… i nie zostanie związane z czyjąś faktyczną śmiercią. Mieli czekać pięć minut i dopiero wtedy dzwonić. Trzymała więc telefon w pogotowiu. Czy naprawdę mógłby tu dolecieć helikopter, żeby zabrać Olivię? Cóż za niefartowne okoliczności. Rudowłosa zerkała na czas niemal co pół minuty. W końcu, by tego nie robić, spojrzała na Esmeraldę. Miała nadzieję, że ze zdenerwowania i ona się źle nie poczuje. Kobieta wyglądała blado, ale to była norma. Na pewno wydawała się bardzo przejęta stanem swojej przyjaciółki, jednak sprawiała wrażenie skupionej i skoncentrowanej. Bez wątpienia pomagała jej w tym adrenalina, której nie brakowało nikomu w pomieszczeniu.
- Nie pomogło… - Olivia jęknęła, chwytając się za rękę, do której proponował ból. - Słodki Jezu, co się stało…
Arthur przeniósł wzrok na Alice i skinął jej głową. Musiała dzwonić.
- Zapytaj, czy będą w stanie dolecieć w ciągu dwóch godzin. Bo od tego zależą moje dalsze kroki… - powiedział lekko słabym tonem.
Harper wybrała numer i czekała na połączenie.
Gdy pojawił się w telefonie głos, przedstawiła całą sytuację, włącznie z miejscem, czasem od pojawienia objawów, oraz tym, co kobiecie już podano. Wyjaśniła, że jedyny sposób, by się tu dostać, to helikopter, ponieważ posiadłość znajduje się na wyspie. Za zaleceniem Arthura, o którym wspomniała, zapytała, czy zdołają przybyć w ciągu dwóch godzin. Czekała na odpowiedź, by przekazać ją bratu.
Sama lokalizacja Trafford Park zajęła szpitalowi minutę lub dwie. Wydawało się, że to niewiele, jednak dla Alice równie dobrze mogły minąć wieki. Cierpiąca kobieta skutecznie zakrzywiała czas wokół siebie. Było go coraz mniej.
- Myślę, że damy radę dotrzeć w tym czasie - wreszcie zdecydowała dyspozytorka. - Czy w otoczeniu posiadłości znajduje się teren, który nadawałby się do lądowania?
Arthur nie przestawał spoglądać na swoją siostrę.
- I co? - zapytał wyczekująco.
Alice uniosła dłoń, by go powstrzymać i dać jej chwileczkę. Zastanawiała się. Owszem, było jedno takie miejsce w ogrodzie, między ścieżkami, a fontanną była spora połać zieleni nie zajęta przez żadne kwiaty.
- Owszem. Znajduje się na wyspie jedno takie miejsce. Będzie je widać, spora połać zieleni niezagospodarowana ogrodowymi kwiatami - wyjaśniła.
- Proszę o ewentualny pośpiech… Mniej więcej za ile będzie pomoc? - powiedziała i zapytała jeszcze.
- Najwcześniej za czterdzieści minut. Sam lot nie będzie trwał tak dużo, ale trzeba poczekać na specjalistę medycyny ratunkowej. I skompletowanie reszty załogi. Proszę jednak nie martwić się, to tylko kwestia minut.
Czekała, czy dyspozytorka coś jeszcze powie. Zapytała tylko, czy aby na pewno wszyscy znajdują się w bezpiecznym otoczeniu i dopytała o objawy. Kobieta odpowiedziała, że owszem i dopiero wtedy rozłączyła się, by przedstawić reszcie sytuację.
- Dobrze, to nie trzeba wdrożyć leczenia fibrynolitycznego - powiedział Arthur. - Jak się pani czuje?
Okazało się, że Olivii wcale się nie polepszało. Nie mogli jednak w tych warunkach pomóc jej bardziej. Według Arthura robili wszystko, co tylko mogli.
- Może przeniesiemy ją na kanapę, żeby było jej wygodniej? - zaproponowała Martha.
- O własnych siłach nie da rady. Boję się, że tylko zaszkodzimy jej tym przerzucaniem. A od leżenia na dywanie się nie umiera.
- Umiera? - Olivia usłyszała tylko ostatnie słowo. - Nie chcę…
Esmeraldą poruszyła się nerwowo.
- Nikt dzisiaj nie umrze - powiedziała głośno i wyraźnie. - Słuchaj uważnie, Olivio, zakazuję ci umierać!
Jej głos był pewny siebie, przyzwyczajony do wydawania rozkazów. Tylko czy Ponury Żniwiarz zechce ich wysłuchać? Wellington zdawała się niepewna. Co chwilę mamrotała o bólu, a po chwili przypomniała sobie, że jej matka umarła na zawał w jej wieku. Podzieliła się tą informacją bez chwili wahania. Arthur spojrzał na Alice. “To nie rokuje dobrze”, zdawała się mówić jego mina. Tymczasem Harper otrzymała SMSa. Usłyszała piknięcie komórki.
W tym całym chaosie Alice starała się zachować szczyptę spokoju. Sięgnęła do telefonu i sprawdziła od kogo to. Dodatkowo oszacowała ile jeszcze miała czasu, nim będzie musiała zebrać się i odpłynąć stąd wraz z Jenny by udać na lotnisko. Niemal już dostawała migreny od tego napięcia. Miała nadzieję, że sms nie był wiadomością o tym, że na Anglię za chwilę miał spaść meteor.

Cytat:
Napisał Kit
Śmierć chodzi kobiercami złożonymi z kwiatów.
Rudowłosa nieco zbladła na treść tej wiadomości. Przypomniało jej się, że do tej pory nie dopytywała Kita o jego zdolności specjalne… Czy potrafił przepowiadać przyszłość? Schowała komórkę. Za dwadzieścia minut będą musiały wyjść. Co znaczyło, że najprawdopodobniej nie będą mogły zostać aż do momentu, w którym Olivia zniknie w śmigłowcu. Alice usłyszała za sobą kroki. Spostrzegła Jennifer. Ubraną i gotową do drogi. Miała nawet lekki makijaż, złożony głównie z podkreślenia konturów oczu cienką, czarną linią.
- Co tu się dzieje? - zapytała, spoglądając na artystycznie rozrzucone róże, lilie i dalie. Następnie przeniosła wzrok na scenę rozgrywającą się w saloniku. - Czy to teatr? - zapytała niepewnie.
Harper podniosła się z kolan, na których przebywała obok Esmeraldy i spojrzała na Jennifer.
- Niestety nie, pani Olivia dostała zawału. Arthur pomaga jak może i za jakiś czas przyleci po nią helikopter ze szpitala. Wszyscy się martwią, no i towarzyszymy jej. Tymczasem my dwie za dwadzieścia minut wychodzimy… Jadłaś już? - zapytała, bo nie chciała, żeby na przykład gdzieś po drodze Jenny jej zasłabła, co brzmiało jak największy paradoks i nieprawdopodobieństwo wszechczasów, ale kto wie… Nieszczęścia lubiły chodzić parami… I ta zasada nieco ją niepokoiła.
- Napiłam się trochę soku jabłkowego zmieszanego z wodą. Taką zero procent - dodała szybko. - Czysty jest dla mnie zbyt słodki, wolę go rozcieńczać.
Zamrugała lekko. Zrobiła duży krok przez rozrzucone kwiaty.
- Ciocia Olivia? - zapytała, mrużąc oczy. - Ale ciocia się postarzała… - powiedziała zgodnie z tym, co widziała. Pewnie ostatni raz widziała ją jeszcze zanim Esmeralda zachorowała.
- Jennifer - kobieta syknęła. - Maniery…
- Obawiam się, że maniery mają teraz najmniejsze znaczenie - westchnął Arthur.
Olivia wyraźnie spięła się na tę konwersację. Jeszcze bardziej, niż wcześniej.
- Proszę nie stresować poszkodowanej, moi mili… - poprosiła Alice, zwracając uwagę zebranych ponownie na Olivię. Tymczasem podeszła do kwiatów i pozbierała je. Nie potrzeba tu było kwiatowego dywanu. Rozejrzała się za wazonem, do którego mogłaby je wsadzić nim całkiem nie zwiędną. W końcu Esmeralda pieczołowicie je dziś zbierała… Musiała się czymś zająć. Wolała nie myśleć o tym, jak niegdyś ona również zbierała własnoręcznie taką ilość kwiatów i ziół na specjalne wydarzenie…
Pusty, ozdobny wazon stał na stoliku do kawy. Był brązowy z beżowym wzorem kojarzącym się ze sztuką afrykańską. Zdawał się dość obszerny. Wydawało się, że da radę pomieścić wszystkie kwiaty. Alice włożyła je i poszukała wody. Nie widziała jej, choć Esmeralda wspominała o butelkach mineralnej. Może była w barku?
- Czy to na mój pogrzeb…? - Olivia wyciągnęła dłoń w stronę pięknego bukietu. Jak gdyby chciała za życia dotknąć wieniec, który otrzyma po śmierci.
- Proszę się nie przemęczać, pani Wellinson… - zaczął Arthur.
- Wellington - poprawiła to szybko Esmeralda.
Olivia rozpłakała się.
- Na nagro… bku… nie pomylcie… się…
Jennifer odwróciła się tyłem, aby nikt nie zauważył ataku śmiechu, który próbowała ukryć. Bez wątpienia to nie była na niego pora.
Zapewne tak samo nie była pora na śmiech jak i na wspominanie Terry’ego, Alice czuła się chyba równie nie na miejscu co Jenny, choć ona nie musiała niczego hamować, bo jej myśli nie objawiały się śmiechem. Przyniosła kwiatom wody, o której wcześniej mówiła Esmeralda.
- Bądźmy optymistami, na pewno niedługo się pani lepiej poczuje i jeszcze raz nas odwiedzi… Albo może już pani Esmeralda odwiedzi panią, tak w ramach równowagi… - zaproponowała Harper zerkając na Esme. Chciała, by rozmowy zeszły na coś lżejszego niż nagrobki, pogrzeby i zgony.
Esmeralda odwróciła na nią wzrok. Spojrzała na Alice z niedowierzaniem i pewnym dystansem. Chyba zastanawiała się, czy Harper tym ostatnim zdaniem nie chciała pożyczyć jej śmierci. Wdowa nie chciała odwiedzać Olivii w zaświatach, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Alice zauważyła to i przechyliła głowę posyłając jej przepraszający uśmiech i spojrzenie mówiące ‘Chciałam ją pocieszyć, a nie życzyć ci nic złego’.
- To ja może przyniosę herbaty? - zaproponowała Martha. - W dzbanku? Earl grey? Już idę… - powiedziała i wyszła zanim ktokolwiek zdołał się ustosunkować do jej pomysłu.
- Olivio, pamiętasz, jak się poznałyśmy? Złamałam nogę na ćwiczeniach jazdy konnej. To było w barku szpitalnym - Esmeralda chyba chciała odciągnąć myśli przyjaciółki. - Wyciągnęłaś szydełko i uczyłaś mnie, jak na nim robić.
- Tak… to było w dzień pierwszego zawału mamusi. Poszłam ją odwiedzić - załkała Wellington.
Jennifer aż się zgięła. Chyba brzuch rozbolał ją od tłumienia śmiechu. Esmeralda zerknęła na nią stalowym, karcącym spojrzeniem.
- Jenny, może wyjdziemy na chwilę ustalić plan, co? - taktycznie Alice postanowiła wkroczyć do akcji, żeby uratować sytuację i honor Jennifer, a także nerwy Esmeraldy i Olivii.
- Przepraszamy panie… i ciebie Arthurze, na parę chwil… - powiedziała, podchodząc do blondynki, biorąc ją pod łokieć i pomagając trafić do wyjścia z pomieszczenia. Przymknęła za nimi drzwi.
- Oddychaj, jeszcze nie wybuchaj - poleciła jej Harper, gdy jej kącik ust lekko drgnął. Ona dużo lepiej radziła sobie z utrzymywaniem powagi, w końcu ile to razy ćwiczyła na scenie melodramaty i opery mydlane, a taką właśnie przypominała teraz scena w salonie… Zwłaszcza, że pani Olivia miała niesamowity talent do dramaturgii… Wyszły za zakręt do holu ze schodami na górę i Alice westchnęła.
- O jezu… - skomentowała tylko i powachlowała się ręką. Po czym parsknęła cicho.
- Nie dziwię się, czemu nazwałaś tę scenę teatrem… Ale sytuacja wcale śmieszna nie jest, tylko otoczka może nieco… - skwitowała, kręcąc głową.
Jennifer zasłoniła twarz ręką. Przeszły nieco dalej.
- Tutaj bardziej czuć powagę sytuacji - przyznała blondynka, śmiejąc się pod nosem. - Jednak tam nie mogłam sobie poradzić - mruknęła. - Cieszę się, że nie tylko mnie to bawiło. Czuję się trochę z tym źle, bo zdrowie i życie to nie jest dobry temat do żartów, a jednak… - wzruszyła ramionami. - Może właśnie to powinnyśmy robić. Śmiać się ze wszystkiego, nawet tego, co tragiczne. Może to dobry sposób na radzenia sobie z bólem. Zwłaszcza że nie możemy jej pomóc… To znaczy… może Thomas by mógł? - spojrzała na Alice. - Chyba że to by go zabiło… Nie znamy limitów jego mocy. Nie wiem, czy warto podejmować ryzyko.
Z saloniku dobiegały kolejne podniesione głosy. Najwyraźniej bez Alice i Jenny sytuacja wcale nie uspokoiła się. Tymczasem po korytarzu zaczęło nieść się echo zdecydowanych kroków. Wnet obie kobiety zobaczyły w oddali Marthę pchającą swój wózek. Duży czajnik z zapalonymi podgrzewaczami zawierał herbatę. Wokół niego ustawiła osiem filiżanek.
- Chcę zobaczyć to picie herbaty - mruknęła blondynka, lekko uśmiechając się.
 
Ombrose jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:38   #154
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper zerknęła na Jennifer.
- No i tak mamy jeszcze dwadzieścia minut. Herbatka u Szalonego Kapelusznika chyba nie zaszkodzi - zaproponowała szeptem do blondynki i ruszyły razem za Marthą
- Tylko już się nie cieszymy - zasugerowała i sama przyjęła ponownie spokojną, poważną minę. Miała nadzieję, że w salonie nic się do tego czasu nie stało. Alice pominęła temat Thomasa. Jeśli jej brat przejmował część obrażeń, wolała nie zrzucać na niego takiego ciężaru jak zawał. Musieli najpierw przetestować jego zdolności, by dowiedzieć się do czego mogły zostać użyte. Może nie na aż tak krytycznym przykładzie. Harper wyprzedziła gospodynię i pomogła jej z drzwiami wejściowymi do saloniku.
- Przyjechała herbata - Martha zakomunikowała.
Kompletnie nikt nie zareagował na wózek. Kobieta zerknęła po zebranych ludziach i zaczęła nalewać naparu do filiżanek.
- To prawie jak impreza - Jenny nachyliła się do ucha Alice i szepnęła. - Z bardzo niestandardowym tematem przewodnim - mruknęła, odbierając filiżankę od Marthy.
- Pani Esmeraldo… - gospodyni zaczęła, ale wdowa tylko zerknęła na nią wymownie i podniosła brwi do góry.
Ta mina przekazywała więcej niż tysiąc słów. Alice usłyszała, jak Martha przełknęła ślinę. Nie potrzebowała do tego wyostrzonych zmysłów.
- Ja chciałam tylko pomóc… cokolwiek zrobić… - mruknęła.
- Ale robienia cyrków nam nie trzeba - Esmeralda bezlitośnie skontrowała.
Gospodyni spojrzała na Alice. W jej spanikowanych oczach odbijały się żółte tulipany.
- Myślę, że Martha chciała na swój sposób uspokoić nas. Herbata, dobrze zaparzona, zawiera związki które wywołuja spokój i wyciszenie organizmu.
Jennifer spojrzała na Harper i uśmiechnęła się bardzo szeroko. Jej oczy przekazywały komunikat oscylujący gdzieś wokoło “no to teraz dojebałaś, siostro”.
- Nie ma co traktować tego jak cyrk - Harper kontynuowała. - Myślę, że ten już i tak powstał, ale jest kompletnie opanowany. Nikt nie krzyczy, nikt nie płacze. Wszyscy jesteśmy tylko zdenerwowani… Dziękujemy Martho za herbatę - powiedziała spokojnym tonem. Oparła dłoń na ramieniu gospodyni w kojącym geście. Chciała ściągnąć ją na ziemię z krainy strachu i udręki. Być światłem dla kolejnej osoby. Nie była w swych słowach nieuprzejma dla Esmeraldy. Po prostu wyraziła swoje zdanie, bez zbędnych emocji. Nie chciała, by Martha rzeczywiście się zestresowała i rozpłakała. Zastanawiało ją tylko czemu Esme tak bardzo próbowała pokazać Marthcie gdzie jej miejsce. Przecież kobieta była bardzo miła, przynajmniej w stosunku do niej. Czy między nimi była jakaś historia, o której nie wiedziała? Spojrzenie Alice zdawało pytać o to Esmeraldę.
Kobieta była chyba po prostu zdenerwowana i dlatego nie odniosła się szczególnie miło dla Marthy.
- To po prostu bardzo dużo zamieszania wokoło - powiedziała. - A jesteśmy tutaj nie po to, żeby pić herbatę, tylko żeby skoncentrować się na pomocy Olivii. A gdyby nagle gorzej się poczuła i trzeba było wolnych rąk do pomocy… tyle że tych nie ma, bo wszystkim akurat zachciało…
- Proszę, nie kłóćcie się - pani Wellington przystawiła wierzch dłoni do czoła, próbując zetrzeć z niego pot. Esmeralda wyciągnęła chusteczkę i przetarła bladą twarz przyjaciółki.
- Nikt tutaj się nie kłóci - odpowiedziała.
- Mhm, po prostu rozmawiałyśmy… - powiedziała spokojnie Alice potwierdzając słowa Esme, która za moment znów zadała pytanie.
- Ile jeszcze czasu do przyjazdu… to znaczy przylotu helikoptera?
- Tego przecież nie wiemy… - westchnął Arthur. - Przylecą wtedy, kiedy przylecą. Nie brałbym na poważnie godziny powiedzianej przez dyspozytorkę, przecież nie często wysyła helikopter na pomoc. Ta rezydencja ma fatalną lokalizację…
- Jest bardzo stara - odpowiedziała Esmeralda. - Wcześniej prowadziła do niej droga lądowa, ale poziom wody stopniowo podniósł się i powstała wyspa - wytłumaczyła.
- Ma to swoje plusy, ale jak widać i ogromne minusy - Alice stwierdziła podsumowując. Nie miała zamiaru wracać do tematu herbaty. Miała swoje zdanie na ten temat, ale rzeczywiście mogłoby doprowadzić do niepotrzebnej dyskusji. Pomogła Marthcie przestawić wózek pod ścianę, by nie przeszkadzał i jeśli ktoś miał ochotę mógł się napić, ale nie musiał. Nawet nie miała czasu zaśmiać się w duchu z żartu Jennifer o imprezie, bo tak się przejęła sprawą biednej gospodyni. Było jej szkoda kobiety, bo widziała jak bardzo się starała. Miała nadzieję, że Esmeralda, gdy ochłonie i pomyśli kompletnie racjonalnie, również to zrozumie… Wyciągnęła telefon. Ile miały jeszcze czasu z Jenny, nim będą musiały wyjść? Szczerze powiedziawszy, wolała, by ich tu nie było, jeśli sytuacja miałaby się jakoś krytycznie pogorszyć. Choć martwiła się też wtedy o stan samej pani de Trafford. Znów poczuła ból w skroniach…
- O słodki Jezu, jak mnie boli - Olivia jęknęła przeciągle. - Jakby wszystkie troski uderzy… uderzyły wła… śnie… te… raz… - westchnęła głośno.
- W porządku, Olivio, jeżeli do tej pory wytrzymałaś, to już wytrzymasz na dobrę. Jesteś silna, zawsze byłaś…
- A jak długo leczy się pani u kardiologa? - zapytał Arthur.
- Och, pewnie trzydzieści lat - odpowiedziała. - Odkąd musia… łam… porzucić grę na forte… pianie… bo George chciał mnie w domu… bym… dziec… kiem…
- Dobrze, pani Olivio, już rozumiem wszystko - Arthur westchnął. - Proszę się nie przemęczać - rzekł i ruszył w stronę stolika z herbatą. Nalał sobie. - Jak ładnie pachnie - powiedział chyba specjalnie dla Marthy. - Ty też chcesz? - spojrzał na Alice.
Harper mruknęła.
- Poczekam aż ty skończysz pić. Dzięki temu zawsze ktoś będzie czuwał nad panią Olivią - zauważyła, chcąc być uprzejma. Przysiadła na brzegu jednego z foteli i obserwowała kobietę, która dostała zawału. Szkoda jej było, że nie mogły porozmawiać o muzyce. Na pewno miałyby kilka wspólnych tematów.
- To ty napij się pierwsza - powiedział Douglas. - Przed drogą dobrze rozgrzać przełyk. I w ogóle całego siebie - chyba nie do końca zważał na to, co mówił. Był bardziej skoncentrowany na obserwowaniu Olivii.
- Może jej zapropo… - Martha obudziła się, spoglądając na lekarza, ale przerwała w pół słowa, widząc jego minę. Arthur pokręcił głową i podał Alice filiżankę. - Darjeeling - gospodyni powiedziała zamiast tego. Zabrzmiało to jak jakieś lekkie przekleństwo typu “motyla noga”. Może Martha właśnie w ten sposób korzystała z tego słowa.
- Oddychaj przez usta, wolno i spokojnie - powiedziała Esmeralda.
- No li… tość… boską… Esme… ja tu umieram, nie rodzę… - załkała Olivia.
- Chyba za pięć, dziesięć minut powinnyśmy już naprawdę wyjść - Jenny szepnęła Alice.
Harper napiła się herbaty, ale aż zadrżała na jej smak. Przecież to była ulubiona Terrence’a. Zrobiło jej się nieco słabo, ale nic nie powiedziała. Kiwnęła tylko głową do Jenny.
- Mhm… Wypiję i idziemy - powiedziała do niej cicho. Piła spokojnie, nie chcąc się poparzyć. Zerknęła na Jenny. Będzie ją musiała po drodze zapytać, czy wie jakie zdolności mają Bee i Kit… Miała nadzieję, że o tym nie zapomni. Gdy skończyła, dostawiła szklankę.
- Przepraszam, ale my z Jennifer musimy udać się już na lotnisko… Mam nadzieję, że helikopter przybędzie jak najszybciej i życzę pani zdrowia, Olivio. Chciałabym panią poznać, gdy wróci pani do siebie… - powiedziała, w ten sposób żegnając się. Zerknęła na Esmeraldę, czy miała coś do powiedzenia, nim wyjdą.
Kobieta spojrzała na nie. Gniew z niej opadł i teraz była tylko smutna i zmęczona. W tej chwili trudno było nie pamiętać o tym, jak wiele czasu spędziła przykuta do łóżka.
- Uspokójcie się, zanim wyjdziecie i odetchnijcie w holu. Zastanówcie się, czy macie ze sobą wszystko. Dokumenty, bilety, klucze, telefony, bagaże… Żebyście niczego nie zapomniały. Życzę wam powodzenia. Będę cały czas wracała myślami do was i trzymała kciuki. Nie zapomnijcie powiadamiać mnie raz na dzień, że nic was nie skrzywdziło. W Douglas znajduje się odnoga rodziny Hastingsów, ale moja strona rodu nie utrzymują z nimi kontaktu. Nie wiem, co się z nimi dzieje, dlatego wcześniej nawet o nich nie pomyślałam. Nie sądzę, że ta informacja wam się przyda, ale… - Esmeralda wzruszyła ramionami. Następnie zawiesiła się na moment, spoglądając na rzężącą Olivię. Nagle drgnęła. - Bezpiecznego lotu i szerokiej drogi. Jestem pewna, że wam się uda - spróbowała uśmiechnąć się na koniec.
- Ty również trzymaj się ciepło… - pożegnała ją odrobinę mniej oficjalnie niż zwracały się do siebie do tej pory i uśmiechnęła się lekko. Alice odwróciła się i ruszyła do wyjścia. Poczekała tylko na Jenny, by mogły razem udać się korytarzem do holu głównego. Harper była już teraz w pełni skupiona na nadchodzącej podróży. Robiła szybkie podsumowanie, czy rzeczywiście zabrała ze sobą wszystko, czego potrzebowała. Najważniejsze rzeczy dotyczyły samego zadania, więc oczywiście w pudełeczku, w jej torbie leżała zabawka brata Esmeraldy… dalej Alice zastanawiała się nad ubraniami, a na koniec nad tym, czy powinna poinformować Joakima o tym czym się obecnie zajmowała… Nie musiała mu składać relacji. On jej nie informował, gdzie był, ani co się z nim działo. Równie dobrze mógł nie żyć i leżeć gdzieś w rowie, a ona nie miałaby o tym najmniejszego pojęcia. Dlaczego miałaby mu zapewniać ten komfort wiedzy, że wszystko z nią w porządku? Jeżeli nie interesowało go, co u niej słychać…
- Czyli będzie nasza czwórka? Dobrze liczę? - zapytała Jennifer. - Ty, ja, różowy Kit i fanka Araba? Swoją drogą… - zawiesiła głos i zerknęła na minę Alice. - Nie boisz się trochę tego, jakie mogą być nastroje na tej misji? Bee z jakiegoś powodu była zainteresowana Sharifem, natomiast on jej bardzo nie chciał. Z kolei ciebie pragnął stanowczo za mocno…
Alice oderwała się od tematu Joakima i zerknęła na Jennifer.
- Powiedzmy, że mam szczera nadzieję, że ten temat nie wypłynie na wierzch. Wpychanie kija w to mrowisko nie będzie wskazane. Wolę, byśmy się skupili na tej misji i tyle. Jest ważna i to wyjątkowo bardzo… - powiedziała poważnym tonem. Rzeczywiście, wahała się przy doborze Bee, ale uznała, że nie może się chować cały czas pod kamieniem. Jeśli nie byłaby w stanie wytrzymać z nią, to jak zamierzała pokonać samego Sharifa? No właśnie… Rozejrzała się za torbą Jennifer. Ona sama potrzebowała tylko założyć płaszcz, który zostawiła na swojej walizce.
Jennifer miała brązowo-beżową walizkę w szachownicę. Była bardzo elegancka i, szczerze mówiąc, nie za bardzo pasowała do swojej właścicielki. Kobieta chwyciła ją za metalowy uchwyt ozdobiony logiem Louis Vuitton, po czym pociagnęła w stronę drzwi wejściowych.
- Wszystkie nasze misje są ważne - powiedziała de Trafford. Była w całkiem dobrym humorze, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej nastrój rano. Szkoda tylko, że biedna Olivia musiała tak cierpieć, aby wywołać uśmiech na twarzy blondynki. - Myślisz, że uda się coś ustalić? Sprawa miała miejsce dosłownie kilka dekad temu… - mruknęła. - W najlepszym wypadku IBPI ją skatalogowała dawno temu i może jakoś zdobędziemy ich sprawozdania ze Zbioru Legend. A w najgorszym… strasznie tam się wynudzimy - powiedziała, przytrzymując drzwi śpiewaczce.
- Wolałabym się wynudzić, niż wpaść na faktycznie jakiegoś elfa, który żyje sobie w lesie i porywa dzieci… - powiedziała Harper i westchnęła. Ta sprawa drażniła ją ze względu na swoje podobieństwo do Emerensa i elfa z Arkadii. Postanowiła nie mówić tego jednak na głos. Założyła płaszcz i wzięła swoją walizkę w granatowe groszki. Miała również torbę na ramieniu, która była jej bagażem podręcznym. Tak przygotowane wyszły na zewnątrz. czekała je nie lada przeprawa… W końcu do lotniska był kawałek.

Ruszyły przez ogród. Mogły spoglądać na zadbane żywopłoty i najróżniejsze gatunki drzew, jednak nie było to tak porywający widok, jak w lecie. Alice pomyślała, że pory roku bardzo odpowiadały porom jej życia. W lecie było pięknie, cieszyła się z towarzystwa Terry’ego, po Helsinkach mieli kilka miesięcy radości i szczęścia. Wtedy nie myślała w ten sposób o tym okresie, ale z perspektywy czasu bardzo doceniała ten okres. Kiedy jednak de Trafford umarł, wraz z nim zaczęła obumierać przyroda. Kwiaty straciły płatki, drzewa gubiły liście… Wnet będzie zimno, pusto i ponuro. Zarówno na zewnątrz Trafford Park, jak i niestety w środku rezydencji… Opuściły ogród i weszły na drogę pomiędzy drzewami. Las robił się coraz bardziej gęsty. Przynajmniej powietrze było tutaj czyste i świeże. Alice tak bardzo przyzwyczaiła się do smogu Portland, że kiedy pierwszy raz poszli z Terrym na spacer po tej okolicy, odniosła wrażenie, że znalazła się na zupełnie innej planecie. Gdzieś w oddali mignął jej jelonek. Nie wiedziała, że były na wyspie.
- To lot bezpośredni, prawda? - zapytała Jenny.
Alice próbowała wyśledzić zwierzę wzrokiem między drzewami.
- Tak… Bezpośredni. Trasa jest za krótka na przesiadki - zauważyła spokojnym tonem, choć oczywiście mogli sobie utrudnić zadanie i polecieć, na przykład do Dublinu, lub Belfastu, a stamtąd na wyspę… Śpiewaczka starała się nie myśleć o tym, że wszystko zdawało się bardziej szare odkąd Terrence odszedł. Tak jakby to on nadawał kolory temu miejscu. Bez niego, wytarły się. Nie miały takiego znaczenia jakie powinny. Pokręciła głową i prychnęła na swoje myśli.
- Dobrze - powiedziała.
Dalej szły w milczeniu. Las w końcu zaczął przerzedzać się, aż wreszcie zobaczyły małą szopę tuż przy brzego Sale Water Park.
- Windermere’owie już przenieśli motorówkę do wody - powiedziała Jenny. - Miło z ich strony - dodała, po czym umieściła w niej swoją walizkę. Czekała, aż Alice zrobi to samo. - Odwiązuję linę - powiedziała. Harper weszła do środka wnosząc swoje rzeczy i usiadła.

Wnet wypłynęły. Jenny potrafiła sterować motorówką. Dobrze sobie radziła z nią. Płynęły w stronę Trafford Water Sports Center. Wiatr, który wiał na wodzie, był nieprzyjemnie zimny, ale na swój sposób orzeźwiający. To najpewniej dlatego, bo był lekko mokry. Wnet Alice usłyszała dziwny dźwięk i podniosła głowę. Z północy leciał helikopter. Zaczął spowalniać nad terenem znajdującym się powyżej Trafford Park. A potem obniżał się tak długo, aż zniknął im z oczu. Jennifer nie zwalniała. Wnet dobiły do brzegu.


Wyszły na brzeg. Alice wyjęła telefon i wybrała numer mężczyzny pracującego w ośrodku. Wnet wyszedł z niego i zajął się zabezpieczaniem motorówki. To było jego stałe zajęcie, do którego był przyzwyczajony. Przywitał się uprzejmie z kobietami i pożyczył im miłej podróży, widząc walizki.
- Jedziemy naszym samochodem? Czy wynajmujemy taksówkę? - zapytała Jenny.
- Pojedźmy naszym. Jest już na miejscu i jak jest sprawny to się nadaje. W końcu i tak potem będziemy wracać od lotniska tutaj - odpowiedziała Alice. Rozejrzała się po okolicy. Było dość chłodno, ale nie aż tak krytycznie, zapewne był to jeszcze efekt tego, że jej ubrania stały się nieco wilgotne podczas jazdy motorówką. Zaraz jednak wszystko powinno wyschnąć, jeszcze nim dostaną się na lotnisko.
- Dobrze - odpowiedziała Jennifer.
Zdjęła plecaczek i otworzyła go. Wyjęła pęk kluczy. Przeglądała je przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, który był do czego. Na szczęście ten od samochodu znacząco wyróżniał się na tle pozostałych i mogła go bez dłuższej zwłoki rozpoznać.
- Mam - powiedziała i wcisnęła przycisk. Wnet jeden z zaparkowanych pojazdów odezwał się. Była to wysoka, czarna honda. Wyglądała na dość zaniedbaną i brudną. Pewnie stała na tym parkingu czy to w słońce, czy to w deszcz. - Wchodźmy - powiedziała. - Ty prowadzisz, czy ja?
Alice zerknęła na nią.
- Może ty? No chyba, że mi powiesz, że nie możesz, bo na przykład piłaś? - zapytała tylko. Ona sama potrafiła prowadzić, ale nie miała dokumentów na ruch lewostronny, który obowiązywał w Anglii. Była więc zdana na Jenny, choć jeśli sytuacja tego wymagała, no to poprowadzi. Po prostu będzie musiała być bardziej uważna.
Jenny przewróciła oczami.
- Bez przesady, nie jestem jeszcze taką alkoholiczką - powiedziała. - Jeżeli wiem, że mam jakieś obowiązki, to wstrzymuję się. Przynajmniej teraz, za przyszłość nie ręczę - mruknęła.
Usiadła za kierownicą. Zapaliła silnik. W tym czasie Alice usiadła obok niej. Blondynka wyjechała z parkingu. Zdawało się, że znała trasę prowadzącą na lotnisko na pamięć. Zapewne często podążała nią, zajmując się sprawami Konsumentów.
- Mogłabyś otworzyć schowek? - poprosiła. - Są tam jakieś płyty. Nie mam ochoty słuchać radia - powiedziała.
Harper zerknęła na nią, po czym sięgnęła do przodu i otworzyła skrytkę, chcąc sprawdzić jakie płyty zostały zamknięte w środku. Miała nadzieję, że Terrence nie dołożył tu niczego od siebie, bo miała wrażenie, że dostanie zawału i helikopter będzie miał dodatkowy postój. Wyciągnęła zawartość schowka na kolana i zaczęła przekładać. Szczerze, miała ochotę na zwykły rock.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:39   #155
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Znalazła płytę The Doors, Black Sabbath i Metalliki. Oprócz tego w środku znajdowała się czarna, prostokątna buteleczka opatrzona napisem Bleu de Chanel. Była w połowie wykorzystana. To były ulubione perfumy de Trafforda. Alice uzmysłowiła sobie, że mogłaby je powąchać, aby przypomnieć sobie zapach mężczyzny. Tylko tyle po nim zostało.
Jenny koncentrowała się na drodze. Jechała dość szybko. Wokoło nie było żadnych samochodów, więc wyglądało na to, że bezpiecznie dotrą na miejsce, bez zbędnych kolizji.
Alice włączyła płytę The doors, a resztę włożyła do schowka. Zostawiła na wierzchu tylko perfumy. Patrzyła na nie podejmując wewnętrzną decyzję.
Chciała je powąchać?
Bardzo chciała, a z drugiej strony czuła, że jeśli to zrobi, to coś w niej pęknie… Zerknęła niepewnie na Jennifer, po czym odkorkowała nakrętkę i przytknęła ja do nosa. Na moment zamknęła oczy i skoncentrowała się na tym zapachu. Potrzeba była silniejsza, niż strach przed bólem.
To był ten zapach. Alice kompletnie zapomniała gdzie się znajdowała. Przeniosła się w czasie do tych wszystkich chwil spędzonych z Terrencem. Do każdego pocałunku, przytulenia. Kiedy wdychała zapach jego ciała. Rozpoznała perfumy, a jednak nie pachniały do końca odpowiednio. Jak gdyby brakowało im tylko jednego, ale za to najważniejszego składnika. Wyjątkowego, niepowtarzalnego i straconego na zawsze. Jenny zerknęła w jej stronę, ale nic nie powiedziała. Skoncentrowała się na jeździe. Teraz wydawała się nieco przygaszona.
- Bee i Kit będą na nas czekać na którym lotnisku? Tym w Manchesterze, czy w Douglas?
Harper drgnęła wytrącona z zamyślenia nad zapachem perfum, którym brakowało skóry Terrence’a…
- Umawiałam się z nimi w Manchesterze - powiedziała niemrawo. Otworzyła oczy i spojrzała na buteleczkę. Nie była pocałunkami, przytuleniami, wspólnymi chwilami z de Traffordem. Była tylko zamkniętym we flakoniku zapachem… Zamrugała kilka razy i zakorkowała perfumy, po czym zawahała się. Powinna je zabrać, czy odłożyć na miejsce? W aucie nie było z nich żadnego użytku… Jednak nie należały do niej… Trzymała je w dłoniach w kolejnym zamyśleniu.
- Znalazłaś perfumy Terry’ego… - Jennifer rzuciła neutralnym tonem. - Są męskie, chcesz je nosić? - zapytała, spoglądając na sposób, w jaki Alice trzymała ten flakonik. - To nie jest żadna relikwia… - zawiesiła głos. - To tylko perfumy ze sklepu…
- Tak… Masz rację… Po prostu, za dużo myślę… - powiedziała rudowłosa i westchnęła. Wsadziła butelkę z powrotem do schowka i zamknęła go, krzyżując ręce, żeby jej już nie kusiło.
Jechali przez Wythenshawe. Aby dotrzeć na lotnisko, trzeba było jechać na południe i tak właściwie oddalać się od Manchesteru. Mknęły drogą M56.
- Chcesz coś kupić po drodze? - zapytała.
- Nie. Wszystko czego mi potrzeba, to już mam. A ty czegoś potrzebujesz? - zapytała Harper, zerkając na blondynkę za kółkiem. Wszystko przygotowała sobie wcześniej, jakoś nie przyszło jej do głowy, że mogłyby zrobić przystanek w drodze do lotniska.
- Niczego, tak tylko pytam - odpowiedziała Jenny. - Niepotrzebne postoje rzeczywiście nie są wskazane, możemy się spóźnić - wzruszyła ramionami. Następnie zamilkła, słuchając muzyki. W samochodzie zapanowała nawet miła atmosfera, za co mogły dziękować Jimowi Morrisonowi. - Jaki masz plan działania? Myślałaś już o tym? W jakim hotelu się zatrzymamy? Czy jedziemy od razu do posiadłości Esmeraldy?
- Uznałam, że możemy zatrzymać się w posiadłości Esmeraldy. Jeśli jednak warunki będą nieadekwatne, znajdziemy najbliższy ośrodek i to w nim się zatrzymamy. Stamtąd będziemy robić wypady, a to by sprawdzić archiwum, a to na badanie okolicy jeziora. Kupimy mapę i pinezki, zrobię przeszukanie terenu pod kątem Fluxu i to powinno dać nam chyba najwięcej informacji, jeśli nadal jest tam jakiś elf. Rozważam też kontakt z kimś z IBPI… Tylko zastanawiam się z kim, by nie zadawał zbyt wielu zbędnych pytań, a miał dostęp do Zbioru Legend… - przedstawiła swój plan Alice. Słuchała muzyki i obserwowała okolicę za oknem. Nadal jeszcze w nosie kręcił jej się zapach perfum Terry’ego i to wszystko razem wprowadziło ją w stonowany, melancholijny nastrój.
- Nie znam nikogo takiego - odpowiedziała Jennifer. - Nie mam przyjaciół w IBPI. To może okazać się dla ciebie szokiem, ale w ogóle nie mam ich zbyt wielu - uśmiechnęła się. Bez wątpienia nie było to czymś, co bardzo przeżywała. Droga była prosta i nie musiała się skupiać na wykonywaniu jakichś skomplikowanych zakrętów. W międzyczasie zaczęła pod nosem cicho nucić melodię granej piosenki. Chyba nawet nie zauważyła, że to robiła. Wnet zajechały na parking i pozostawiły na nim samochód.


Jennifer wyjęła z bagażnika swoją walizkę i czekała, aż Alice zabierze swoją. Następnie zamknęła samochód i schowała pęk kluczy do przegródki plecaczka.
- O której dokładnie mamy stawić się na odprawie? - zapytała, wyjmując telefon i sprawdzając na nim godzinę. Było po dwunastej.
Alice wyciągnęła telefon, prowadząc drugą ręką walizkę.
- Najpóźniej o 13:30, czyli godzinę przed odlotem. Dzwonię do Bee i Kita. Z nim umówiłam się w Caffè Nero, ale musimy po drodze zgarnąć Barnett - to mówiąc wybrała numer do kobiety. Ruszyły w stronę wejścia głównego na teren lotniska. Alice jak zwykle przed podróżami, czuła nutkę ekscytacji, ale i niepokoju. Była bardzo czujna. Nie chciała, by okazało się, że na ich lot akurat udał się Sharif jak to było w przypadku Terry’ego. To ją denerwowało i dręczyło.
Echo snu obiło jej się w głowie.
Na szczęście nie widziała żadnych zwierząt, które byłyby zainteresowane nią w niezdrowy sposób. Może tym razem nie przyśniła jej się przyszłość. Niekiedy miewała zwyczajne, dziwne sny i koszmary. Tydzień temu uciekała balonem przed stadem zmutowanych kormoranów w okolicznościach postapokaliptycznych. I nie miało to żadnego przełożenia na rzeczywistość.
- Pani Harper? - zapytała Bee w słuchawce telefonu. - Stoję w holu pod tablicą rozkładu lotów. Jest tu już pani? - mruknęła.
Alice i Jenny weszły do środka. Obie zauważyły Barnett.
- Widzę, że tak - powiedziała i nieśmiało uśmiechnęła się z odległości do śpiewaczki. Miała na sobie sweter w kolorze ciemnej pszenicy. Płaszczyk ściągnęła i złożyła na ręce. Ciemne włosy miała splecione, a na twarz nałożyła dość mocny makijaż.


Harper podniosła dłoń i pomachała spokojnie do Bee. Jednocześnie zakończyła połączenie i wybrała numer do Kita. Miała nadzieję, że już na nie czekał.
- Chodźmy do niej, dział restauracyjny jest akurat w tamtą stronę - zauważyła Alice do Jennifer. Ruszyła przed siebie, w stronę Barnett. Nadal się rozglądała, czekając na nawiązanie połączenia.
I tym razem również nie musiała długo czekać.
- Nudzi mi się… - poskarżył się Kit. - Nie mam co robić, a pani przy stoliku obok dziwnie pachnie - rzekł. Alice pomyślała, że na pewno musiała to usłyszeć, Keiser wcale nie ściszył głosu. - Dlaczego jeszcze nie lecimy? Dlaczego…? - zapytał dziecięcym, lekko naburmuszonym tonem.
Doszły do Bee Barnett.
- Jak miło was widzieć - powiedziała kobieta. Takim tonem, że Alice nie zdziwiłaby się, gdyby ćwiczyła witanie się przed lustrem. - Czy dołączy do nas pan Christopher?
Alice zerknęła na Bee i uśmiechnęła się do niej lekko. Zaraz jednak skoncentrowała się na rozmowie z Kitem.
- Jesteśmy już na lotnisku. Zaraz do ciebie przyjdziemy, a potem razem udamy się na odprawę. Poczekaj na nas jeszcze momencik - powiedziała Harper, po czym rozłączyła się.
- Możemy iść, Kit już na nas czeka w kawiarni. To tędy - wskazała drogę rudowłosa i schowała telefon do torebki. Upewniła się po raz kolejny że miała w niej wszystko co powinna: klucze do posiadłości, portfel, oba telefony i paszport oraz ładowarkę. Pozostałe rzeczy miała w walizce… Ruszyła przodem, ale trzymała się Jenny i Bee.
- Jak twoja podróż do Anglii, Bee? - zagadnęła kobietę.
- Już kilka tygodni jestem w Wielkiej Brytanii, proszę pani - Barnett odpowiedziała. - Pan Egelman poprosił mnie o pomoc w swoim biurze w Londynie. Znamy się z Portland. Co prawda ja nigdy nie byłam detektywem IBPI, ale obydwoje… a w sumie to we troje… mieszkaliśmy w tym mieście. To od niego dostałam pół roku temu za zadanie, aby śledzić… - ugryzła się w język. Najwyraźniej Sharif stał się Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. - W ostatnim miesiącu dość dużo incydentów paranormalnych zostało zauważonych przez Oculus. Z nim mogłam Koordynować przydzielanie ich pomiędzy Konsumentów. Nie wiedziałam, że nic pani nie powiedział. Mam nadzieję, że to nie jest żaden problem… - zawiesiła głos.
- Nie ma problemu, ważne, że odpowiednie osoby zajęły się odpowiednimi rzeczami. Póki to pomaga Kościołowi, wszystko jest w porządku - powiedziała spokojnie Alice. Szczerze powiedziawszy rozważała, czy gdy już będą na Isle of Man, to czy by nie zadzwonić do byłego Koordynatora. Może miał jej do przekazania jakieś ciekawe informacje.
- O, tu jest - Jenny wskazała palcem szyld Caffe Nero.
Rudowłosa kiwnęła głową, po czym ruszyła w stronę wejścia, żeby otworzyć drzwi i wejść do środka w poszukiwaniu Keisera.

Połowa stolików w kawiarni była zajęta. Panował tutaj szum rozmów, który mieszał się z muzyką pop płynącą z podwieszonych głośniczków. Wielkie, kolorowe tablice informowały o cenach przeróżnych napojów, głównie kaw i gorących czekolad. Oprócz tego obiekt oferowała kilka rodzajów stosunkowo świeżych ciast i przekąsek. Alice rozglądała się po otoczeniu. Wreszcie dostrzegła Kita. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na pufie znajdującej się w najdalszym rogu pomieszczenia. Miał na sobie białą bluzę oraz szarawą czapkę, spod której wystawały różowe włosy. Trzymał różowy plecak z podpisem Hello Kitty tak, jakby znajdowała się tam najcenniejsza rzecz, jaką posiadał. Wydawał się niezbyt szczęśliwy.


Alice popatrzyła po menu, ale za moment jej pełna uwaga spadła na Konsumenta. Ruszyła w jego stronę. Zapewne oboje byli niezwykle interesującym widokiem dla obserwujących ich ludzi. Ona była ubrana elegancko, tymczasem on niezwykle ekscentrycznie…
- Cześć… Znudziło ci się już mocno to czekanie widzę… - zagadnęła go i uśmiechnęła się lekko. Nie miała zamiaru być niemiła, poza tym, czemu miała oceniać jego garderobę, czy wygląd. To czyniło go człowiekiem, którym był. Czekała aż zareaguje i wtedy podejmą razem decyzję co dalej, czy napiją się tu jeszcze czekolady, czy może od razu udadzą na odprawę…
- Ćśś… - Kit przyłożył palec wskazujący do ust, każąc Alice zamilknąć. Następnie skierował wzrok przed siebie.
Wcześniej Alice nie zauważyła tego, bo zasłaniał jej różowy plecak, jednak na blacie przed Keiserem znajdowała niezwykle złożona konstrukcja z zapałek. Zrobienie jej musiało zająć niezwykle dużo czasu, cierpliwości oraz precyzji. To było prawdziwe dzieło sztuki. Symetryczne, przypominało Wieżę Eiffla. Poszczególne zapałki nie były złączone klejem, ani żadną inną zaprawą, co jedynie zwiększało wartość rzeźby.
- Skończyły mi się zapałki. Nie mogę skończyć - powiedział Kit. Spojrzał na Alice tak, jak gdyby miał przed sobą kobietę, która wykupiła wszystkie pudełka na świecie, aby uniemożliwić mu skończenie konstrukcji.
- Mogę podpalić? - oczy Jenny zaświeciły się. - Proszę… - szepnęła wygłodniałym głosem.
- Pamiętacie, że jesteśmy w kawiarni na lotnisku? Może nie róbmy nic, co będzie do nas przyciągało uwagę ochrony? - zaproponowała cicho Harper, spoglądając na Jennifer.
- Jakbym miała zapałki, to bym ci dała, ale akurat nie wzięłam, wybacz… - powiedziała teraz do Christophera.
Keiser brzydko przeklął po niemiecku. Następnie zogniskował wzrok na czerwonych główkach patyczków. Zmrużył oczy i nerwowo potarł paznokciami kłykcie prawej ręki.
- Co robisz? - zapytała Bee.
- Odkrywam w sobie moce - powiedział Kit. - Podpalę to sam, siłą umysłu. Tylko patrzcie.
- Nie… - Jenny wzdrygnęła się. - Ja chcę to zrobić! - powiedziała nieco zbyt głośno.
Tymczasem Alice zidentyfikowała, co wydawało tak dziwny zapach. To była starsza, bardzo otyła pani jedząca kanapkę z kurczakiem i serem. Znajdowała się tuż obok. Pachniała kocim moczem.
- Om… - Kit skoncentrował swoje wewnętrzne ja na tej sylabie, aby wydobyć pirokinetyczne moce.
Harper dostrzegła, że nie ma najmniejszego sensu próbować przemówić im do rozsądku. Westchnęła.
- No dobrze, spróbujcie to podpalić, a potem idziemy… - powiedziała spokojnym tonem i podparła biodra. Czekała, czy mu się uda, ewentualnie czy Jenny nie wytrzyma. Czuła się odrobinę jak mama niesfornych dzieci i ta myśl w jakiś sposób otrząsnęła ją z miłych emocji i nagle zaczęła myśleć znowu o tym, że gdy jej dziecko się urodzi, będzie się nim zajmowała jako samotna matka… z całym Kościołem wesołych ‘opiekunek’, które będą jej dziecko uczyć stawiać wieże z zapałek, a potem je palić. Mina jej zrzedła.
- Ale jeżeli to zrobicie, to nas zatrzyma ochrona i możliwe, że nie będziemy mogli udać się na lot… - Bee mówiła spokojnie i całkiem logicznie. Następnie nabrała powietrza i przypadkiem lub celowo, kichnęła. Zasłoniła nos oraz usta, jednak drobne poruszenie powietrza wystarczyło, aby Wieża Eiffla posypała się spektakularnie.
- Nie… - Jenny i Kit byli w tym jednym zgodni. - Dorobek mojego życia… - szepnął mężczyzna.
Alice usłyszała, że jej telefon piknął, informując o odebraniu wiadomości.
Harper pokręciła głową.
- Tak to bywa, że gdy robimy coś z zapałek, niestabilne, to świat nam to rozsypie. Dlatego najważniejsze są solidne materiały i to co je połączy w spójną całość - powiedziała kompletnie metaforycznie. Ta misja była bowiem po to, by zdobyli fundamenty… To, na czym będzie stał twardo Kościół. Jego bazę. Zastanawiało ją, czemu do tej pory ani Terry, ani Joakim nie pomyśleli o stworzeniu jej, przecież przy odpowiednim nakładzie pracy to mogło być najbezpieczniejsze miejsce na ziemi… A może to dlatego, że żaden z nich nigdy nie był do niczego i nikogo tak naprawdę w pełni przywiązany? Joakim to wiadomo, a Terrence nim posmakował tego w pełni, odszedł.
Westchnęła i wyciągnęła telefon, by sprawdzić od kogo to.

Cytat:
Napisał Martha
Pani Esmeralda prosiła przekazać, że pani Olivia umarła w helikopterze.
Alice przeczytała wiadomość i zawiesiła się nad nią… Westchnęła ciężko.

Cytat:
Proszę przekazać jej moje kondolencje…
Odpisała.
Kit w tym czasie zbierał zapałki do różowej sakiewki przewiązanej beżowym sznurkiem. Wnet jego spojrzenie zamgliło się na moment. Gdyby zrobić mu w tej chwili zdjęcie, przypadkowa osoba uznałaby, że patrzy na zmarłego człowieka, który jakimś cudem utrzymywał się w pozycji siedzącej. To przez to, jak bardzo szklisty i bez życia zrobił się jego wzrok.
- Niektórzy wzlatują w przestworza tylko dlatego, aby wzlecieć do nieba - powiedział i zamrugał. Wnet jego oczy wróciły do normy.
- Bee, jak mogłaś? - Jenny spojrzała na Barnett, na co ta pokryła się rumieńcem.
- Przepraszam… - powiedziała.
- Nie zrobiłem nawet zdjęcia - Kit wydął usta. - A myślałem, że będziemy przyjaciółmi.
 
Ombrose jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:39   #156
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Może i nie zrobiłeś zdjęcia, ale cały czas pamiętasz jak ta wieża wyglądała… Kiedyś ją odtworzysz, zapewne doskonalszą - powiedziała poważnym tonem. Przyglądała się uważnie Kitowi. Czy miał świadomość tego co powiedział? Harper zerknęła na Jennifer.
- Olivia zmarła - powiedziała cicho. Schowała telefon do torebki.
- Chodźmy na odprawę, proszę… - dodała tylko.
- Kim jest Olivia? - zapytała Bee. - Czy miała nam towarzyszyć?
Jenny pokręciła głową.
- Teraz mi dodatkowo głupio, że się śmiałam - powiedziała. - Ale śmiechem jej nie zabiłam - powiedziała i wzruszyła ramionami.
Kit wstał i założył plecak. Alice zauważyła, że bardzo się garbił. W rezultacie wydawał się niższy od niej i od Jennifer oraz mniej więcej na równi z Bee.
- Chodźmy - powiedział. - Zanim zły wiatr zdmuchnie też mnie.
Wyszli z Caffe Nero i ruszyli holem w stronę punktu odpraw. Stanęli w kolejce, która przesuwała się dość szybko.
- Chcę siedzieć sam - powiedział Kit. - Nie mogę pozwolić na to, żeby kobieca obecność rozpraszała mnie - wytłumaczył i zerknął na Alice, która najlepiej wiedziała, które miejsce zamówiła.
Harper westchnęła.
- To może być trudne ze względu na to, że… A w sumie, momencik… Miejsca są po trzy, więc właściwie jedno byłoby pojedyncze, ale nie jestem pewna czy nie koło dwóch obcych osób. Mamy jeden środkowy rząd i jedno miejsce zaraz obok w bocznym… Te boczne chyba są podwójne, więc jeśli będziesz mieć szczęście, będziesz siedział sam - powiedziała proponując mu taki układ. Jej było obojętne kto będzie koło kogo siedział. Po prostu chciała mieć już to zadanie za sobą. Lot na wyspę stanowił tylko malutki ułamek tego wszystkiego co mieli przed sobą.
- Miałem nadzieję na osobny samolot… - odpowiedział Kit.
- Specjalnie dla ciebie? - zapytała Jennifer.
Keiser zamrugał.
- Czy to takie dziwne? - zdziwił się.
- Mamy standardy - de Trafford zaśmiała się.
- Ale dlaczego nie chcesz siedzieć obok kobiet? - Bee zapytała mężczyznę. O ile można tak było go nazwać. Wyglądał bardzo młodo, zwłaszcza dzięki ubraniom oraz kolorowym włosom. Choć rysy twarzy sugerowały, że wcale nie był już nastolatkiem. A jak już, to bardzo wyrośniętym.
- Mówiłem, rozpraszają mnie - spojrzał w bok i zarumienił się. - Poza tym niektóre pachną kocim moczem.
Jennifer spojrzała na Bee. Chyba nie chciała już kontynuować rozmowy.
- Jak długo trwa lot? - blondynka zapytała Alice. - Jest to tam opisane?
Śpiewaczka mruknęła.
- Niestety nie, ale zgaduję, że raczej niezbyt długo. Może coś około godziny? Albo pół. To w końcu niezbyt długa odległość. Więc nie zanudzimy się za bardzo w podróży - stwierdziła. Musieli zdać walizki, potem prześwietlić bagaż podręczny, żeby przejść na zamkniętą strefę, skąd dostaną się potem do bramki i do samolotu. Harper cały czas zastanawiała się nad planem działania na wyspie. Miała nadzieję, że lot pójdzie bez problemów.

-Śpiewaczka mruknęła.
- Niestety nie, ale zgaduję, że raczej niezbyt długo. Może coś około godziny? Albo pół. To w końcu niezbyt długa odległość. Więc nie zanudzimy się za bardzo w podróży - stwierdziła. Musieli zdać walizki, potem prześwietlić bagaż podręczny, żeby przejść na zamkniętą strefę, skąd dostaną się potem do bramki i do samolotu. Harper cały czas zastanawiała się nad planem działania na wyspie. Miała nadzieję, że lot pójdzie bez problemów.
Oddali bagaże, a następnie ruszyli w stronę bramek, gdzie wytworzyła się kolejna mała kolejka.
- A dlaczego chciałyście, żebym z wami pojechał? - zapytał Kit. - Swoją drogą, przypominacie mi moje ulubione show, Odlotowe Agentki. Alice jest jak Sam, Jennifer jak Clover, a Bee jest jak tamta trzecia, jak ona się nazywa…
- Alex - podsunęła Barnett.
Jennifer spojrzała na nią ze zmarszczonymi brwiami, na co kobieta tylko wzruszyła ramionami.
- Może lepiej, żeby Jenny nie wiedziała czym zajmowała się Clover… ale to całkiem zabawne porównanie Kit… Czemu chciałam, żebyś się z nami wybrał? Ponieważ sądzę, że to świetna okazja, żebyśmy się poznali i żebyś mógł wykazać się dla Kościoła - powiedziała spokojnie. Powoli zbliżali się do bramek. Alice nie miała nic w kieszeniach, więc jedyne co musiała zrobić, to wyłożyć torebkę do kuwetki, by ta potem przejechała przez rentgen. Nic specjalnego. Bee miała swoją małą torebeczkę, a Jenny i Kit po plecaczku.
Mężczyzna skinął głową i podrapał się po głowie. Był naprawdę paskudnie skrzywiony. Alice aż miała ochotę wspomnieć o tym, żeby się wyprostował, ale przecież nie była jego matką. Spostrzegła, że oczy mężczyzny na krótką chwilę znów zamgliły się i przygasły.
- Łańcuchy wokół ciała starego krewnego. Czy zostaną rozkute?
Następnie mrugnął i wyszedł z transu.
- Chciałbym mieć pokój z balkonem i dobrym widokiem na niebo. Nie mogę zasnąć bez spędzenia czasu na obserwacji nieba lunetą. Odkąd mój dziadek zmarł, przygnieciony meteorem, nauczyłem się, żeby nie ignorować zagrożenia płynącego z góry.
Harper uniosła brwi na słowa Kita. “Łańcuchy wokół ciała starego krewnego”? Co miał na myśli tym razem? Nauczyła się nie ignorować jego dziwnych, transowych przepowiedni.
- Jakiego krewnego Kit? - zagadnęła go. Chciała sprawdzić, czy miał świadomość tego co mówił.
Mężczyzna zamrugał oczami.
- Przecież właśnie powiedziałem, mój dziadek zmarł w ten sposób. Brzmi niewiarygodnie, ale to prawdziwe. Bardzo rzadkie. Niekiedy na ziemię spadają okruchy kosmiczne, rozpędzone do krytycznych prędkości. W większości spalają się w ziemskiej atmosferze, ale niekiedy docierają aż na sam dół i rozbijają się. Mój dziadek miał to nieszczęście, że stanął nie tam, gdzie trzeba. Babcia uznała, że to kara boska za to, ilu Żydów wymordował - powiedział Kit. - Miała dobre serce.
Ludzie wokół zaczęli zwracać na nich uwagę, ale wnet ich czwórka przeszła przez bramki i mogła ruszyć w stronę samolotu oczekującego na pasażerów.
Rudowłosa wydedukowała, że najwyraźniej Kit nie miał pojęcia o tym co przepowiadał. Zerknęła na Jenny i Beę.
- Czy wy słyszałyście to o tych okowach? - zapytała, woląc upewnić się, że może po prostu nie oszalała. Wolała upewnić się w tej kwestii.
- Tak… - odpowiedziała Bee. - No to w końcu Kit - powiedziała tonem sugerującym, że mężczyzna często lubił mówić od rzeczy. Chyba jego przepowiednie, jeśli to rzeczywiście były przepowiednie, mieszały się z niewiarygodnymi opowieściami oraz charakterystycznym stylem bycia i osobowością, przez co ludzie nie doszukiwali się niczego więcej w jego słowach. Gdyby nie to, że jego wiadomości sprawdziły się w przypadku Olivii oraz że Alice spostrzegła zmianę w jego spojrzeniu, również mogłaby to przeoczyć.
- Pewnie uznał, że jego dziadek został spętany w piekle łańcuchami, czy coś w tym stylu - Jenny powiedziała.
Rozmawiały tak, jak gdyby Keisera nie było obok nich, ale wyglądało na to, że jemu to nie przeszkadzało. Tkwił w swoim własnym świecie.
Alice pokręciła głową.
- Nie… To coś innego… Ja odnoszę wrażenie, że to są w pewnym sensie przepowiednie… Tylko o bardzo krótkim terminie do faktycznego wydarzenia... - powiedziała cicho do pozostałych kobiet. Przeszli przez strefę wolnego handlu. Alice zerknęła na bilety, a potem na tablicę ogłoszeń, żeby sprawdzić pod jaką bramkę będą się musieli stawić no i ile mieli czasu do odlotu.
- Tak? To w takim razie trzeba go słuchać uważniej - Bee powiedziała niezobowiązującym tonem, po czym nieco zbladła, kiedy dotarł do niej sens jej własnych słów.
- Mam nadzieję, że tym razem odkryję swoją moc - powiedział Kit. - Tyle konsumowania na darmo. Jeżeli nie pirokineza, to może jestem w stanie poruszać przedmioty siłą woli.
- Przykro mi, zajęte - Jenny odparła automatycznie, po czym automatycznie skrzywiła się, jakby dostała nieoczekiwanie po twarzy.
- Tylko nie próbuj robić nic z samolotem - Bee zażartowała. - Lepiej, żebyśmy dolecieli w jednym kawałku.
Ruszyli korytarzem w stronę odpowiedniego przejścia. Mieli jeszcze nieco czasu.
- Chcecie coś kupić przed odlotem, czy idziemy po prostu posiedzieć w poczekalni? - zapytała. Doszła do wniosku, że na razie nie będzie tłumaczyć Keiserowi na czym chyba polegały jego moce. Musiała się w tym jeszcze raz przekonać, żeby mieć co do tego stuprocentową pewność. Dotarli pod odpowiednie przejście. Miało numer jedenasty. Obok niego stała pani z obsługi lotniska, zapewne czekając na pasażerów i okazanie przez nich biletów. Wyglądała na znudzoną, ale uśmiechała się, co wskazywało na to jak często musiała to robić w swojej pracy, że weszło jej to w nawyk.
- Nie, czego moglibyśmy chcieć? - zapytała Bee. - Nie kupimy niczego, co pomogłoby nam spojrzeć w przeszłość.
- Może perfumy? - Jenny spojrzała na Alice.
Kit natomiast spostrzegł sklep z produktami kosmetycznymi.
- Chodźmy tam - powiedział podnieconym głosem. - Chodźmy, chodźmy… - zaczął powtarzać.
- Nie lepiej przejść od razu do pani i pokazać jej bilety? - zapytała Barnett.
Harper patrzyła chwilę na sklep kosmetyczny. Zerknęła na wielki zegar ustawiony koło bramki.
- Mamy jeszcze trochę czasu. Ustawmy budzik na za dziesięć minut i pójdźmy do sklepu. A potem udamy się do samolotu - zaproponowała kompromis. Spojrzała na Jennifer. Czy miała na myśli scenę z samochodu? Bo dokładnie o perfumach de Trafforda rudowłosa pomyślała. Aż przygryzła wargę, ale potrząsnęła głową i ruszyła w stronę sklepu.
- A co chcesz tam kupić Kit? - zapytała, chcąc odwrócić swoją uwagę.
- Maseczki antysmogowe. Miejskie spaliny są niezdrowe dla twoich płuc - powiedział Keiser, uśmiechając się.
Bee zmrużyła oczy.
- Ale wiesz… że to są maski materiałowe, przykrywające twarz? A nie… takie kosmetyczne…? - zawiesiła głos.
Kit w międzyczasie nastawił budzik i ruszył szybko przed siebie, chcąc zakupić to, o czym wspomniał.
- Powodzenia… - Bee cicho mruknęła i pokręciła głową.
Tymczasem Jenny przeciągnęła się.
- Abigail prosiła, żeby kupić jej kosmetyki na strefie, ale nie zamierzam się tym zajmować - powiedziała i ziewnęła. Kawa wypita w Trafford Park przestawała działać.
- Pamiętasz jakie konkretnie? - zapytała Alice. Najwyraźniej chciała sobie w ten sposób zabić te dziesięć minut, nim udadzą się do samolotu. W międzyczasie ona również wyjęła telefon i ustawiła budzik, a także w końcu podjęła decyzję…

Cytat:
Najwyraźniej śpiewałam dość ładnie. Esmeralda zleciła nam zajęcie. Wybieram się na Isle of Man. Mam nadzieję, że z tobą wszystko ok.
Wysłała wiadomość do Joakima. Od czasu ich ostatnich wiadomości, przestała się podpisywać, odniosła wrażenie, że w jakiś sposób te przeszły na bardziej prywatny poziom, niż oficjalny jak wcześniej. Czekała na informacje od Jenny, po czym ruszyła na zakupy dla Abby. Joakim rzecz jasna nie odpisał. De Trafford natomiast zastanawiała się przez moment.
- Wymieniała mi je, ale ja nie mam głowy do takich rzeczy. Kupuję pierwsze z brzegu, a potem mam bardzo długo, bo nie korzystam zbyt często - powiedziała. - Ale chyba nawet wysłała mi listę na maila. Jeżeli zależy ci na tym, to mogę odzyskać ją z kosza.
Tymczasem Bee i Kit zniknęli w drogerii. Alice tylko spostrzegła, jak mężczyzna wziął koszyk i zaczął wkładać do niego jedną rzecz po drugiej. Chyba nie tylko ze smogiem chciał walczyć.
Alice zastanawiała się chwilę…
- Wiesz co… To może załatwimy to w drodze powrotnej, bo teraz nie mamy tyle czasu. Odzyskaj jednak tę listę i prześlij do mnie. Kupię jej to jak będziemy wracać - powiedziała i rozejrzała się za stoiskiem gdzie sprzedawano kawę.
- Chyba sobie usiądę, a tam jest otwarta kawiarnia. Co prawda nie usiądziesz sobie w środku, bo to tylko stoisko, ale zawsze kofeina - zauważyła, wskazując blondynce punkt. Następnie sama ruszyła w stronę rzędu siedzisk, zamierzając tam poczekać na wszystkich swych Konsumentów. Założyła nogę na nogę i zaczęła przeglądać informacje na temat pogody na wyspie w swoim telefonie.
Osiem stopni Celsjusza i zachmurzenie. Przeczytała, że nawet w grudniu i styczniu są dodatnie temperatury. Zastanawiała się, czy to dzięki prądowi atlantyckiemu, kiedy de Trafford dosiadła się z kubkiem zaparzonej kawy.
- Możemy wypić na spółkę - powiedziała. - Nie wiedziałam, czy sama chcesz, więc ci nie kupowałam.
Kit i Bee pozostawali w drogerii. Alice przeczuwała, że nie wyjdą z niej zbyt prędko, choć miała nadzieję, że nie będą zbyt opieszali, kiedy zadzwoni alarm.
Rudowłosa zerknęła na Jenny.
- Nie dzięki. Spróbuję się zdrzemnąć na pokładzie samolotu, w końcu wsiądziemy jeszcze jakieś pół godziny przed samym odlotem, a potem jeszcze sam lot… Akurat - stwierdziła. Czuła się zmęczona. Nie sypiała najlepiej nocami i dlatego często robiła sobie takie drzemki w ciągu dnia… Śmiała się, że zamieniała się w da Vinciego…
- W porządku - mruknęła Jennifer i zajęła się kawą. Uśmiechnęła się do niej. Chyba w ostatnim czasie naprawdę lubiła kofeinę. Minęło trochę czasu, aż wreszcie zadzwonić dzwonek. Bee i Kit nie pojawiali się. Spóźnili się tylko minutę. Keiser miał całą siatkę wypełnioną różnymi produktami.
- Coś nas ominęło? - zapytała Bee.
Natomiast Kit ziewnął i podrapał się po szyi. Alice spostrzegła na małą dziewczynkę, która przeszła obok niego. Była urocza, miała dwa blond warkoczyki i niebieskie ogrodniczki oraz fioletowy sweterek. Spojrzała na różowe włosy mężczyzny i jego plecak Hello Kitty. Rozwarła szeroko usta w szczerym zachwycie. Keiser w ogóle jej nie zauważył.
- Nic specjalnego, poza kawą Jenny - odpowiedziała do Barnett.
Alice obserwowała dziewczynkę. Widok uradowanego dziecka jakoś ją ucieszył. Po czym nagle zmarszczyła brwi. Obserwowała dokąd owo dziecko szło. Miała nadzieję, że nie leciało na Isle of Man. Ile dzieci zdążyło tam zaginąć przez te wszystkie lata, o ile IBPI nie zajęło się tą sprawą? Miała nadzieję, że jednak się zajęło…
- No to ruszajmy… Do samolotu - zarządziła i wstała z siedziska ruszając w stronę wejścia do tunelu. Przystanęła przy stanowisku przedstawicielki lotniska.
- Dzień dobry - powitała ją i podała bilety. Czysta formalność, nim mogli ruszyć dalej na teren tunelu, a potem dostać się do samolotu.
- Dzień dobry - odpowiedziała kobieta. Przyjęła wydrukowany zwitek papieru i policzyła towarzyszy Alice. Mogli przejść dalej.
- Swoją drogą, śnił mi się dzisiaj dziwny sen - powiedział Kit. Zmarszczył brwi, po czym pokręcił głową. Rozwarł siatkę z zakupami i wyjął krem do rąk. Naniósł go na skórę i zaczął wcierać. Niezwykle mocny zapach jabłka z cynamonem rozniósł się w powietrzu. Gdyby nie pokaźne śniadanie, Alice zgłodniałaby automatycznie.
Dziecko, na które spoglądała Harper, w końcu przeszło dalej i ustawiło się ze swoim tatą w kolejce za Alice. Jednak lecieli na Isle of Man.
Śpiewaczka nie była zadowolona widokiem dziewczynki w tej samej kolejce, ale wolała nie martwić się na zapas. Szli tunelem, a ona spojrzała na Kita.
- Tak? Jaki? - zapytała, szczerze zaciekawiona. Chciała się w ten sposób rozproszyć od dziecka. No i interesowało ją, czy jego sny choć w połowie przebijały jej…
- Znajdowałem się w jakiejś alejce. I wydaje mi się, że byłem kobietą, ale nie jestem pewien. Znajdował się tam taki duży van, w którym znajdował się mój brat. Nie miał zbyt dobrych manier. Był również mężczyzna, który z jakiegoś powodu uważałem… uważałam za ważnego. I potem była scena, jak z filmu… Obydwoje mężczyźni zaczęli kłócić się z sobą i mój brat wziął mnie na zakładnika…
Alice spostrzegła, że Bee cała pobladła. Głośno przełknęła ślinę, ale nic nie powiedziała. Ludzie zaczęli wsiadać do autobusu.
Harper słuchała uważnie opowieści Christophera. Nie rozumiała reakcji Barnett, ale zaciekawiło ją to.
- I co było dalej? - zapytała spokojnym głosem. Podeszła do jednej z poręczy, których można się było złapać. Autobus był zabawny, bo mógł przewieźć maksymalnie piętnaście osób i nie było w nim siedzeń. Rozejrzała się po nim, po czym znów skupiła w pełni na Kicie.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:40   #157
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Zebrał się cały tłum ludzi i źle wszystko zrozumiał. To mój brat był winny, nie ten mężczyzna. Ale że był Arabem, to posądzili go o złe intencje. A potem zadzwonił dzwonek i się obudziłem. Nigdy nie śniło mi się, że jestem kobietą. Czy ja wyglądam na kobietę? - spojrzał prosto w oczy Alice i wydął usta. Wlepił w nią wzrok tak bardzo, jakby chcąc zaobserwować jej najdrobniejszą reakcję mimiczną na jego pytanie.
Harper zmarszczyła brwi.
- Nie. Nie wyglądasz - odpowiedziała szczerze. To że lubił ekscentryczne kolory, nie sprawiało, że jego uroda przywodziła na myśl kobietę. Był całkiem chłopięcym młodzieńcem o typowo męskich rysach twarzy, choć na jej oko zbyt szczupłym. Nie doszukał się w jej minie zawahania, czy kłamstwa. Alice naprawde uważała to co powiedziała. Tymczasem do autobusu wsiadła odpowiednia ilość pasażerów i ten ruszył. Jechali może siedem minut, nim pojazd zatrzymał się tuż koło schodów prowadzących do wnętrza samolotu. Harper zastanawiała się, czemu w tym miesiącu wszystkie opowieści i wydarzenia, musiały mieć ten pieprzony, arabski nalot. Nie komentowała tego jednak. Poczekała na ich kolej na opuszczenie pojazdu i ruszyła do schodów. Wkrótce znaleźli się wewnątrz samolotu. Zaczęła szukać ich miejsc.
Znalazła je dość szybko, były oznaczone numerami. Jenny pierwsza usiadła przy oknie, obok niej spoczęła Alice, a Bee przy samym brzegu. Wyglądała tak, jak gdyby coś ją dręczyło. Tymczasem Kit usiadł po turecku na miejscu po drugiej stronie Alejki. Od razu zrzucił buty, aby było mu wygodniej i otworzył plecak. Wyjął z niej zapałkę i skoncentrował na niej spojrzenie. Skupił się, bez wątpienia próbując ją zapalić. Stewardessa zobaczyła to i od razu do niego podbiegła.
- Proszę pana, nie wolno korzystać na pokładzie z materiałów łatwopalnych! - powiedziała bardzo głośno.
- Cicho, jestem w trakcie czegoś - Kit burknął i dalej koncentrował się na zapałce.
- Jeżeli nie odda mi pan tego, będę zmuszona poprosić pana o opuszczenie pokładu.
Dziewczynka z warkoczykami usiadła tuż za Alice.
- Tato, tato, to ten śmieszny pan - powiedziała wesołym tonem. - Czy mogę usiąść obok niego?
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Alice tylko usłyszała, jak przełknął ślinę.
Harper myślała gorączkowo.
- Bee, przechyl się do Kita i powiedz mu, że już wiem jaką ma moc i jeśli nie będzie bawił się niczym groźnym na pokładzie samolotu, to jak dolecimy i wysiądziemy to mu powiem - szepnęła do kobiety. Miała nadzieję, że Christopher złapie się na to i uspokoi. To była co prawda metoda na dzieci, ale miała nadzieję, że na Konsumenta też podziała.
Barnett skinęła głową, po czym zastosowała się do prośby śpiewaczki. Kit westchnął naburmuszony i schował zapałkę. Założył ręce o siebie i nieco opadł na siedzeniu w dół.
- Kit kontra świat przez całe życie - powiedział.
Jenny bawiła się pustym kubkiem po kawie.
- Może gdybym wybrała się z nim samolotem, to wszystko inaczej potoczyłoby się - powiedziała i nagle zmięła kubek, jak gdyby był z cienkiego papieru. - Nawet burza piaskowa nie chciała go wypuścić w Dubaju, pisał mi o tym. Jakby sama natura chciała, żeby nie poleciał. Żeby nie umarł.
Stewardessa podziękowała Kitowi i przeszła dalej. Spojrzała na dwójkę mężczyzn o ciemnej karnacji. Mogli pochodzić z Iraku. Czy to był przypadek? A może służyli Sharifowi? Alice nie kojarzyła ich, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Z drugiej strony… czy mogła posądzać każdego Araba o złe intencje?
Harper skrzywiła się na słowa Jennifer. Pamiętała swoje rozmowy z Terrym. Była w szpitalu. On się martwił w Dubaju…
- Gdybym go nie poprosiła, nie przyleciałby. Skąd mogłaś wiedzieć. Skąd ja mogłam wiedzieć… Nikt się nie spodziewał Jenny… Nie… Nie myślmy teraz o tym - poprosiła. Obserwowała przez chwilę arabów, po czym westchnęła ciężko. Zamknęła oczy i spróbowała odprężyć się. Miała już zapięty pas. Chciała się zdrzemnąć.

Potrafiła całkiem sprawnie zapadać w sen. Jednak z powodu tych wszystkich niepokojów i rozmów i myśli… Zaczęła śnić.
Siedziała w prywatnym samolocie. Był kompletnie pusty. Było tu pięć miejsc siedzących. Spróbowała się poruszyć, ale jej pas nie rozpinał się. Tymczasem drzwi gdzieś z tyłu otworzyły się. Chyba prowadziły do łazienki. Naprzeciwko niej w fotelu usiadł nikt inny jak Terrence. Wyglądał jak żywy. Był elegancko ubrany jak na bankiet, w tym momencie Alice zorientowała się, że ona tymczasem miała na sobie tylko czarną, koronkową, koszulę do snu. Cała się spięła. Jej umysł był nawet tak podły, że dodał zapach jego perfum. Milczała. Bała się mrugnąć, czy cokolwiek powiedzieć, by nie zniknął. Tylko na niego patrzyła z bólem i tęsknotą.
Terrence spoglądał na nią nieco sennie. Zamrugał oczami, przeciągnął się i ziewnął.
- Przepraszam, wybacz mi. Odpłynąłem na moment… chyba zasnąłem… I nie zgadniesz, jak dziwny sen mi się śnił… - powiedział, kręcąc głowy. - Ale był tak straszny, że nie mam ochoty ci o nim opowiadać.
Alice spojrzała na swoje ubranie. Czyżby ona również zasnęła? Ten cały tragiczny Mauritius był chorą wizją w jej głowie? Wydawał się taki realistyczny i zbyt skomplikowany na zwykły sen… a jednak… miała przed sobą de Trafforda całego i zdrowego. Czy mogła kłócić się z tym, co podpowiadały jej oczy?
Zaczęła się uspokajać. Poddała się wizji snu i zapomniała o niepokoju, który czuła na początku.
- Tak to czasem bywa ze snami, że są nieprzyjemne… M… Dokąd lecimy? I dlaczego jestem tak ubrana? - wyglądała tak, jakby głowiła się, czemu niczego nie pamięta. Czyżby spała aż tak mocno, że nie zdołała się jeszcze rozbudzić? Ponownie spróbowała rozpiąć swój pas i uwolnić od niego. Nie miała z tym najmniejszych problemów. Mechanizm nie zaciął się, potrafiła zwolnić go i wstać. Mogła wyprostować nogi i pójść do toalety. Prywatny samolot nie miał zbyt wielu atrakcji. Rzecz jasna nie mogła go też opuścić.
- Wydaje mi się, że obydwoje spaliśmy - powiedział de Trafford. - To chyba bardzo długi lot. Dlatego uznaliśmy, że będzie nam wygodniej w piżamach. Ja swoją już złożyłem. Obudziłem się nieco wcześniej od ciebie - wyjaśnił. - Bardzo rozbolał mnie brzuch. Liczyłem na to, że mi przejdzie, zanim wstaniesz, jednak… - westchnął, masując przestrzeń wokół pępka. - A co do naszej podróży… może podejdź do okna - zaproponował jej.
Harper słuchała go uważnie, po czym z zaciekawieniem ruszyła w stronę okna. Zatrzymała się jednak, nim się pochyliła by spojrzeć.
- Może powinieneś wypić coś ciepłego? Mleka tu raczej nie mają gotowanego, ale może kawa? - zaproponowała mu rozwiązanie na ból brzucha, po czym przechyliła głowę i wyjrzała na zewnątrz. Czy rzeczywiście zdoła rozpoznać dokąd lecą z tej perspektywy?
Widziała jedynie góry pokryte śniegiem. Tworzyły całe łańcuchy. To był widok zapierający dech w piersiach i tłumaczył, dlaczego w samolocie było dość zimno. Ogrzewanie, o ile w ogóle działało, nie mogło sobie poradzić z temperaturą na tej wysokości.
- Myślisz, że kawa mi na to pomoże? - zapytał i odciągnął rękę z brzucha. Była cała pokryta krwią. Alice spostrzegła rękojeść noża, która sterczała z ciała mężczyzny. - Mleko chyba nie byłoby wiele lepsze - dodał po chwili i jęknął z bólu.
Alice spojrzała na nóż. Zbladła momentalnie.
- Mój… Boż… Co ci się… Kto ci to zrobił? - zapytała natychmiast podchodząc do niego i spoglądając na nóż. Wcześniej tego nie widziała. Zmartwiła się.
- Jest tu jakaś apteczka? Daleko jeszcze będziemy lecieć? Ktoś musi cię opatrzyć! - powiedziała poważnym tonem. Poszła szybko do łazienki szukając wspomnianej apteczki.
- Myślisz, że znajdziesz w apteczce maść na sztylet w brzuchu? - zapytał Terrence. - Twój optymizm jest cudowny. Niczym promyczek na niebie pełnym mroku - powiedział może dlatego, bo słońce chyliło się ku zachodowi. - A kto mógł mi to zrobić? Rozejrzyj się. Jak wiele osób widzisz? Przyznasz, że masz tendencję do ranienia ludzi, których kochasz. Czy to niechcący, czy z premedytacją. A droga jest jeszcze daleka.
Alice przypomniała sobie, że widziała apteczkę wraz z defibrylatorem. Były zawieszone na ścianie w korytarzu obok łazienki.
- Nie szukam maści na… na nóż… Trzeba go usztywnić w ranie, żeby go nic nie wyciągnęło. Ponoć tak się robi, bo jak wyciągniesz to krwotok - wyjaśniła Alice. Słuchając o tym, że to ona mu to zrobiła, nie chciała wierzyć. Przecież nie było tu niczego, co mogłoby ją opętać i wywołać taki efekt. Nie zamierzała się jednak kłócić z rannym. Ruszyła do apteczki po plastry i bandaże. Ręce jej się trzęsły.
To nie mogła być jej wina… I jeśli droga była jeszcze daleka, czy to nie oznaczało, że Terry nie doleci do jej końca? Łzy stanęły jej w oczach.
Odkręciła drucik, którym apteczka została przymocowana. Jej ręce lekko drżały, ale i tak dość sprawnie to zrobiła. Wróciła do de Trafforda.
- Najgorsze, że nawet nie pamiętam twojego imienia - powiedział. - Twarz wygląda znajomo, jednak tylko tyle wiem. Niekiedy jawa robi się jeszcze dziwniejsza od snów, czyż nie? A jak często miesza nam się w jedną całość… - zawiesił głos. - Zamiast bawić się w małego medyka, podejdź do barku, kochana. Wiesz, jaki jest mój ulubiony alkohol. Dobrze byłoby odkazić ranę. Jeśli nie w brzuchu, to chociaż w sercu.
Harper postawiła apteczkę na stoliku, po czym za zaleceniem Terrence’a ruszyła do barku. Odszukała ulubiony alkohol de Trafforda: Jefferson’s Ocean Bourbon Cask Strength, po czym nalała mu do szklanki i przyniosła bliżej resztę butelki. Zatrzymała się tuż przed nim.
- Nie pamiętasz jak mam na imię, ale pamiętasz jakimi uczuciami cię darzę i że wiem jaki jest twój ulubiony alkohol? Skąd? Albo może inaczej… Czemu mnie nie pamiętasz, Terrence? Przecież… Nie jestem chyba taka łatwa do zapomnienia? - zapytała i podała mu szklankę.
De Trafford przyjął ją z wdzięcznością. Następnie nieco wygodniej usiadł i założył nogę na nogę. Ten relaks kompletnie nie pasował do rany w jego ciele. Jednak w tej pozie Alice go zapamiętała i może dlatego tak go w tej chwili odtworzyła.
- A skąd wiemy na jawie, że to jawa? Albo w trakcie snu, że to sen? Czasami mamy pewność tak po prostu, a niekiedy jest ona tylko złudna. Może tylko wydaje mi się, że coś nas łączyło i że byliśmy sobie bliscy. Ostatecznie to ty to zrobiłaś, czyż nie? - zapytał, spoglądając na ranę, z której leniwie sączyła się krew. - Może tylko udawałaś z różnych powodów, a potem nie zawahałaś się tak mnie potraktować, kiedy spałem. Nie łudźmy się. Kobieta taka jak ty nie mogłaby być tak naprawdę zainteresowana kimś takim, jak ja. Przynajmniej nie po bliższym poznaniu.
Rudowłosa zacisnęła dłoń mocniej na butelce.
- Nigdy bym cię nie skrzywdziła Terrence… Bo cię naprawdę kocham… - powiedziała smutno. Sama nie rozumiała, czemu zasmuciła się aż tak krytycznie po tych słowach. Owszem, Terry mówił niemiłe, chłodne rzeczy, ale to zdanie nie powinno wywoływać w niej takiego wstrząsu gdy już je powiedziała. Zwłaszcza, że coś sobie przypomniała.
- Ty też powiedziałeś, że mnie kochasz… - powiedziała poważnym tonem. Zaczęło jej się mieszać co było prawdą, a co snem…
- Nazywam się Alice… - powiedziała poważnym tonem na koniec.
- Miło mi cię poznać, Alice - odparł de Trafford. - Ja mam na imię Terrence, co już wiesz. Nie lubię zdrobnień.
Następnie zamyślił się, wodząc palcem po okrągłej krawędzi szklanki. Spoglądał na Harper, która nie potrafiła w żadnej mierze zidentyfikować emocji malujących się na jego twarzy. Jak gdyby nie do końca ją poznawał, mimo że coś tliło się w jego pamięci. Wnet kobieta mrugnęła i Anglik zniknął. Pozostała w samolocie sama… przynajmniej tak jej się wydawało.
Zaniepokoiła się. Przecież jedynie mrugnęła. Alice zaczęła szukać oznak, że tu był. Szklanki i apteczki? Butelki? To wszystko zniknęło… prócz samej butelki, ale tej mężczyzna nigdy nie dotknął.
- Terrence? - zapytała nieco głośniej rozglądając się za nim. Ruszyła nawet w stronę korytarza, gdzie była łazienka. Czy może tam się skrył? Nie rozumiała co tu się działo. Czy zasnęła przy tym mrugnięciu? Albo znów coś ją przejęło? Ale co było na tyle silne? Była zaniepokojona.
Kiedy spojrzała w stronę korytarza, na którego końcu znajdowała się toaleta… spostrzegła, że w półcieniu krył się męski kształt. Była pewna, że jeszcze przed chwilą nikt tam się nie czaił. Nie mogła dojrzeć twarzy, ani nawet szczegółów sylwetki. Nieznajomy opierał się nonszalancko barkiem o ścianę i spoglądał w milczeniu w jej stronę. Jakiś cichy instynkt podpowiedział Harper, że to wcale nie był Terrence.
Rudowłosa zatrzymała się przy wejściu do korytarza i patrzyła na postać człowieka na drugim jego końcu. Zmarszczyła lekko brwi i skrzyżowała ramiona, skrępowana swoim strojem.
- Gdzie jest Terrence? - zapytała powaznym tonem.
- Kim jesteś? - zapytała jeszcze, chcąc dowiedzieć się kto krył się w tym cieniu.
Mężczyzna zrobił krok do przodu. Wysunął się na słabe światło płynące z okna. Spojrzał na śpiewaczkę… która zamarła. Mężczyzna wyglądał dokładnie tak samo, jak ona. Mogliby być bliźniętami. Jego twarz różniła się tylko drobnymi szczegółami, które nadawały mu wyglądu płci przeciwnej. Nieco szersza, ostrzej zarysowana szczęka, linia rudego zarostu, nieco grubsze brwi i wyżej położona linia włosów… Jednak dokładnie te same oczy, nos, usta, kolor i gęstość włosów… Nawet wzrost i waga były podobne, choć nieznajomy zdawał się nieco bardziej umięśniony. Alice spostrzegła po chwili, że był cały mokry. Jego ciało i ubrania wyglądały na kompletnie przemoczone.

Ten widok - z jakiegoś powodu - był dla Harper tak szokujący, że aż obudziła się. Jej serce biło bardzo szybko, jak gdyby otrzymała dożylnie jakiś szczególnie silny środek przyspieszający jego pracę. Była spocona i chyba musiała wydać z siebie jakiś głośniejszy dźwięk, bo siedzące obok kobiety spoglądały na nią z zaniepokojeniem, a w ich stronę zmierzała stewardessa.
- Wszystko w porządku? - zapytała pracownica. - Czy mogę jakoś pomóc?
Alice otworzyła szeroko oczy i chwyciła się za serce. Nie miała zawału, ale tym gestem chciałaby po prostu je uspokoić. Była kompletnie oszołomiona. Przed oczami nadal miała Terrence’a, a potem swojego bliźniaka. Czy to był jej bliźniak? Albo ktoś z nią spokrewniony? A może to po prostu jej umysł wygenerował taką postać? Oddychała płytko.
- Wody. Napiłabym się wody - powiedziała słabym głosem i zamknęła oczy próbując wymazać spod powiek to co jej się przyśniło. Czy to był sen, czy przepowiednia? Czy Terry żył i naprawdę jej nie pamiętał, czy może to tylko jej głowa? Aż dostała migreny i zebrały jej się łzy… chciała wyć, ale nie wypadało w samolocie. Przycisnęła tylko dłoń do ust i zagryzła na jej krawędzi zęby, tym sposobem chcąc się rozproszyć od rozpaczy.
- Dobrze. Przyniosę dla pani wodę - odparła stewardessa. Wydawała się zadowolona z takiego prostego rozwiązania tego problemu. - Będę za chwilę - obiecała.
Jennifer chwyciła ją delikatnie za nadgarstek.
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? - zapytała Harper, choć ta wcale nic takiego nie powiedziała. I nie zachowywała się tak, jak gdyby nie widziała żadnych problemów. - Chcesz pójść do łazienki?
Alice rozejrzała się. Bee spoglądała na nią przestraszona, ale nic nie mówiła. Kit natomiast spał z otwartymi ustami. Strużka śliny ściekała mu w stronę podbródka.
Rudowłosa popatrzyła na Jennifer oczami, z których niemal lały się już łzy. Kilka z nich osiadło na jej długich rzęsach. Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. Zaciskała palce wolnej ręki na ręce Jenny bardzo mocno. Nie była silną osobą, ale Jenny zdecydowanie rozpoznała w tym paniczny chwyt. Dopiero po kilku chwilach zelżał, a Alice zdawała się uspokajać bardzo powoli. Nie poruszała się, jakby bojąc wykonać jakikolwiek ruch. Jej mięśnie były w pełni napięte. Dopiero po około pięciu minutach rozluźniła się na tyle, by ciężko westchnąć. Otarła dłonią twarz. Na wnętrzu drugiej były ślady zębów, wbite niemal do krwi. Jenny zauważyła, ale Alice natychmiast schowała te dłoń. Nic nie mówiła.
- Miałam… Zły sen… Kolejny zły sen… - powiedziała tylko zmęczonym głosem. Jej umysł nie wypoczywał w czasie tych wszystkich snów. Ciało owszem, ale psychicznie była wycieńczona…
- Znowu Terry? - Jennifer zapytała z dziwną pewnością w głosie. Czy to dlatego, bo Alice we śnie wypowiedziała jego imię? A może po prostu mogła spodziewać się, jaki był najczęstszy temat snów Harper. Rudowłosa zerknęła na blondynkę i tylko krótko kiwnęła głową. - Nawet nie spałaś aż tak bardzo długo. Może pół godziny. - kontynuowała Jenny.
- Ja też miewam często koszmary - powiedziała Bee. Alice rozpoznała w jej głosie uspokajające, współczujące nuty. - Ciężko jest ich uniknąć, kiedy walczy się na co dzień z tyloma różnymi problemami. Moja mama leczyła się z powodu ataków paniki wywołanych tylko i wyłącznie prowadzeniem kwiaciarni - powiedziała. - Przynajmniej to jakiś powód. A jest mnóstwo ludzi, którzy bez żadnej uchwytnej przyczyny są ciągle zestresowani i się nie wysypiają. Więc co mamy powiedzieć my? - zapytała. - Odkąd zaakceptowałam, że sen nie przynosi mi wypoczynku, paradoksalnie lepiej mi się śpi.
 
Ombrose jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:40   #158
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper rozważyła jej słowa…
- Trudno jest znosić sny, w których nie rozróżniasz czy jest to jawa, czy sen i gdzie tak naprawdę jest prawda, a gdzie nie… To takie męczące… - sapnęła ciężko i przetarła dłonią czoło.
- Daleko jeszcze do lotniska na wyspie? - zapytała. Nie była pewna co działo się naokoło. Już wystartowali? Jak długo lecieli? Była kompletnie oderwana od tej rzeczywistości.
- Dwadzieścia minut - odpowiedziała Jenny. - Cały lot trwa trochę mniej niż godzinę, a ty przespałaś już więcej, niż połowę. Swoją drogą myślałam, że dłużej będziemy lecieć. Chyba nie do końca dobrze ogarniam odległości i czas potrzebny do ich przebycia.
Stewardessa pojawiła się tuż obok siedzeń trzech kobiet. Przyniosła komplet szklanek oraz dzban wody, w której znajdowało się kilka plasterków cytryny. Postawiła naczynie przed śpiewaczką i napełniła je.
- Czy ktoś jeszcze ma ochotę?
Jenny i Bee skinęły głowami. Również otrzymały swoją porcję. Alice spróbowała zawartość szklanki. Zwykła woda, ani smaczna, ani niedobra. Jednak na spierzchnięte gardło będzie doskonała.
- Co dokładnie ci się śniło? To, jak umierał? - blondynka chciała wiedzieć.
- Nie jestem pewna, czy chcę o tym mówić… Ale… Nie rozpoznawał mnie w tym śnie… Tak jakbym była dla niego naraz kimś obcym i kimś kogo zna, bo jego senny umysł mu tak mówi… - Alice powiedziała tylko, po czym skupiła się na piciu wody. Była orzeźwiająca. Harper potrzebowała tego. Chciała się całkiem rozbudzić. Nie chciała już więcej zasypiać w trakcie tej podróży… A jeśli to w ogóle możliwe, już nigdy więcej… W ogóle. Rozglądała się teraz po samolocie. Czy coś się zmieniło? Arabowie nadal byli tam, gdzie byli wcześniej? Czuwała.
Pozostawali tam, gdzie byli. Nagle wybuchnęli głośnym, rubasznym śmiechem. Dla Alice wydawał się obrzydliwy. Czy była niesprawiedliwa? Przecież akurat ci ludzie w żaden sposób jej nie zawinili. Akcje kilkunastu ich przedstawicieli nie powinny pogrążać całej rasy i tych, którzy nie mieli z tym nic wspólnego. A jednak trudno było dyskutować z własnymi odczuciami. Nie były one kompletnie bezzasadne i znikąd.
- Nie, Księżycowy Pufie - Kit mruknął przez sen. - Nie zmieniaj się w księżniczkę… - był kompletnie nieświadomy tego, co działo się w samolocie. Zresztą nie zdarzyło się tutaj nic szczególnie wartego uwagi oprócz tego, że Alice miała kolejny zły sen.
Harper zerknęła przelotnie na Christophera, ale nie odnajdując w jego słowach żadnej logiki, ani sensu po prostu ponownie skupiła się na skanowaniu samolotu. Nie miała nic innego do roboty przez najbliższy czas. W pewnej jednak chwili, po tej wodzie, zachciało jej się do łazienki, więc postanowiła przejść się, korzystając z okazji… ruszyła do punktu, gdzie była toaleta.
Musiała chwilę poczekać, bo ktoś znajdował się w środku. Wnet usłyszała dźwięk spłuczki i z pomieszczenia wyszła mała dziewczynka z warkoczykami.
- Dzień dobry - przywitała się z Alice. - Mam na imię Susan - powiedziała, wyciągając rękę.
Tymczasem jej ojciec wyciągnął głowę ponad rząd siedzeń i ruszył w stronę córki. Chyba nie chciał, żeby rozmawiała z nieznajomymi. Nie tylko kłopotała pasażerów, ale jeszcze sama wystawiała się na większe lub mniejsze niebezpieczeństwo.
- Witaj Susan. Ja jestem Alice… Wracaj szybciutko do swojego taty, nim zacznie się martwić. Pamiętaj, że nie powinnaś rozmawiać z nieznajomymi - powiedziała Harper miłym tonem do dziewczynki. Uścisnęła jej dłoń uśmiechając się do niej lekko, po czym zerknęła w stronę jej ojca i do niego również się uśmiechnęła, kiwając mu głową, by się nie martwił. czekała, aż mała ustąpi jej drogę do wnętrza łazienki.
Alice skorzystała z toalety, po czym wróciła na swoje siedzenie. Kiedy tylko to zrobiła, stewardessa poinformowała przez głośniki, że czas przygotować się do lądowania. Wnet samolot zaczął tracić wysokość. Na szczęście w sposób kontrolowany. Alice poczuła dziwny ucisk w żołądku, kiedy koła dotknęły asfaltu.
- Już jesteśmy - powiedziała Bee.
- Zaczyna się - Jennifer westchnęła. Zdawało się, że w ogóle nie była zafascynowana perspektywą zwiedzania wyspy.
- Książę, nie, to pułapka…! - Kit mamrotał przez sen. - Te skrzydła zabiorą cię ku nieszczęściu… Nie leć do wieży…!
Obudził się dopiero, kiedy w samolocie zapanowało poruszenia i wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia. Podniósł rękę i wytarł ślinę z twarzy. Zamknął usta i rozejrzał się po otoczeniu. Wydawał się nie do końca wiedzieć gdzie i dlaczego się znajduje. Następnie zajął się wygrzebywaniem śpiochów z kącików oczu. Choć pewnie ich tam w ogóle nie było jedynie po niespełna godzinie snu.
- Gdzie zniknęły? - zapytał, nie mogąc dostrzec trzech kobiet. Akurat kilku wysokich mężczyzn stanęło w przejściu, zasłaniając je. Jednak Keiser mógł się domyślać, gdzie mogły się znajdować.
Alice zastanawiała się, czemu ona nie mogłaby mieć snów o księciach i księżniczkach, zamiast tego co śniło się jej. Alice założyła płaszcz i wzięła swoją torebkę. Wyłączyła tryb samolotowy w komórce, jednocześnie dopuszczając teraz wszelkie połączenia i wiadomości na dotarcie do niej. Poczekała, aż ludzie przejdą, zatrzymując Barnett i de Trafford. Wyjrzała na Kita i pomachała do niego ręką. Co prawda dzielił ich wąski korytarzyk, ale wolała się upewnić, że Konsument nie zacznie panikować, nie mogąc ich znaleźć. Poczekała aż zrobi się luźniej i dopiero wtedy zakomenderowała swoim towarzyszom opuszczenie samolotu. Ruszali ku ‘przygodzie’. Miała nadzieję, że nie przeliczy się co do swych możliwości rozwiązania tej sprawy. Zależało jej, by wszystko się udało.

***

Isle of Man. Dependencja korony brytyjskiej, znajdująca się na wyspie Man. Nie była częścią Wielkiej Brytanii i Unii Europejskiej, przynajmniej pod względem prawnym, jednak nie wszyscy o tym pamiętali. Posiadała swoją własną flagę - trzy nogi złączone ze sobą na czerwonym tle - a także herb, dewizę i hymn. A nawet język manx, w którego dialekcie była nazwana jako Ellan Vannin. Od 979 roku działał tutaj niezależny, dwuizbowy parlament, Tynwald. Przez wieki głównym źródłem dochodu mieszkańców wyspy było morze - rybołóstwo, żegluga, a także nielegalny przemyt importowanych towarów do Anglii, jednak w XVIII wieku zmieniło się to ze względu na zdecydowany odwet Korony Brytyjskiej. Mieszkańcy Isle of Man zajęli się rolnictwem, hodowlą i przemysłem wydobywczym. Było to możliwe ze względu na w dużej mierze nizinny charakter wyspy. Jedynie na północy znajdowały się wzgórza, choć nie rekordowo wysokie. Najwyższa góra, Snaefell, miało 621 metrów wysokości. Najwięcej ludzi na wyspie mieszkało w jej stolicy Douglas. Znajdowało się tam nieco powyżej jednej czwartej ludności całej wyspy. Tylko połowa ma rdzenne korzenie u celtyckich Mańczyków. Resztę stanowili imigranci z Wielkiej Brytanii, ale także Polski, Bułgarii, czy Rumunii.


Wylądowali na głównym lotnisku Ronaldsway, które znajdowało się na południu wyspy. Śpiewaczka szła po kolejnych stopniach spuszczonego podestu. Wreszcie dotarła na sam jego koniec. Położyła pierwszą stopę na gruncie i w tym właśnie momencie poczuła się… dziwnie. Słabo. Jak gdyby uderzyła w nią fala czegoś bliżej niesprecyzowanego. Jakieś obcej energii. Historii? Musiała złapać się ramienia Jennifer, aby nie upaść.
Śpiewaczka przytrzymała się Jennifer i rozejrzała uważnie, jakby to nie aura ją napadła, a ktoś kto ją wysyłał stojąc w odległości od niej. Zmarszczyła nawet brwi i zmrużyła oczy, jednak doszła do wniosku, że to po prostu to miejsce. Tak bywało, gdy znajdowała się w starych, historycznych punktach… albo takich chorobliwie przesyconych Fluxem. Miała nadzieję, że w tym przypadku chodziło o opcję numer jeden, wolała nie zacząć rezonować z energią tej wyspy.
- Do autobusu, po odbiór bagaży, a potem do głównej hali lotniska. Potrzebujemy mapy i pinezek - wyjaśniła wszystkim plan działania. Następnie jak poleciła, tak też zrobili. Nie było na co czekać. Chciała już zakupić wszystko co potrzebne i udać się do rezydencji Esmeraldy…
- Tak jest - Bee odpowiedziała gotowa na wypełnianie rozkazów. Jenny skinęła głową, a Kit podniósł głowę, aby obserwować mewy latające nad nimi i skrzeczące. Lotnisko było położone tuż nad wybrzeżem, więc obecność tych ptaków wcale nie dziwiła.
Odebrali walizki i wnet znaleźli się wewnątrz lotniska. Bee wypatrzyła niewielką księgarnię. Ruszyli w jej stronę i wnet okazało się, że rzeczywiście były tu zarówno mapy, jak i przewodniki.
- Za dziesięć lat będzie dużo ciężej - przewidziała Jennifer, zerkając na Alice. - Pewnie komórki w całości wyprą te drukowane mapy. Nikt nie będzie ich kupować, ale my wciąż będziemy ich potrzebować. O ile będziemy żyć tak długo - powiedziała. Rzeczywiście, dziesięć lat brzmiało jak szmat czasu.
- Niestety nie mamy pinezek - powiedziała sprzedawczyni. Jeżeli słyszała słowa de Trafford, to nie dała po sobie poznać, że ją zdziwiły.
- Jeśli dobrze pójdzie, to niedługo i nam takie mapy nie będą potrzebne… Bo będziemy mieć swoją własną wyznaczoną na ziemi. Tylko, najpierw musimy rozwikłać to zadanie, żeby to się udało… - powiedziała Alice do blondynki. Brak pinezek był problematyczny, ale Harper nie poddawała się, rozejrzała się, czy było tu coś, czym na przykład mogłaby tym razem zastąpić pinezki.
Spostrzegła magazyn Księżniczka Barbie, oczywiście dla bardzo młodych dziewczynek. Były do niego dołączone opakowanie z plastikowymi, mieniącymi się tęczowo gwiazdkami. Nie mogły się wbić w mapę, ale może nie musiały? Wystarczyło, żeby opadły we właściwe miejsce? Alice nigdy nie przetestowała podobnego rozwiązania. Trzeba było kupić je po drodze na lotnisko. Jennifer zaproponowała zatrzymanie się w mieście znajdującym się na trasie, ale ani jej, ani Harper nie przyszło to wtedy do głowy.
Alice wzięła do ręki czasopismo z gwiazdkami, po czym postanowiła je zakupić. Jeśli położy mapę na podłodze, to gwiazdki chyba powinny wylądować w odpowiednich miejscach… Przynajmniej miała taką nadzieję, a jeśli nie… Czekają ją dwa dni czekania przed kolejnym szukaniem na mapie, które najpewniej spędzi zapoznając się z historią wyspy. Tymczasem jednak, zakupiła różowe czasopismo i schowała je do torby.
- Dobrze by było wynająć samochód z lotniska. Będzie nam się łatwiej poruszać po wyspie - zasugerowała.
- Racja - odpowiedziała Barnett. - Wydaje mi się, że powinniśmy znaleźć coś przed gmachem. Tak powinien być parking z tego typu samochodami.
- Ciągłe opieranie się na taksówkach byłoby męczące. Zwłaszcza jeśli nie wszystko będziemy mogły załatwić w Injebreck. Isle of Man nie jest ogromna, ale też nie jest maciupka - powiedziała, przeglądając odległości na zakupionej przez Alice mapie. - Mamy stąd do Injebreck nieco ponad dwadzieścia kilometrów - mierzyła odległości palcami.
Tymczasem Kit wydął usta i spoglądał na Alice tak, jakby go zdradziła w którymś momencie, a przynajmniej mocno zawiodła.
Harper zerknęła na niego.
- Nie bawiłeś się niczym groźnym w samolocie, chcesz posłuchać o swoich zdolnościach? - zapytała. Ona doskonale pamiętała co mu obiecała. Ciekawiło ją, czy dąsa się, bo uznał, że zapomniała, czy może z jakiegoś zupełnie innego powodu.
- Nie. Chcę mój magazyn - powiedział, wyciągając rękę w stronę Alice. - Dlaczego mi go kupiłaś, a potem schowałaś? - jego głos lekko zadrżał. - Czy mam kupić sobie swój własny? Rozumiem, że tamten dla ciebie, a jeśli ja chcę swój, to mam liczyć na siebie? W porządku, ja nie szukam powodów do kłótni. Nienawidzę dram - rzekł i ruszył po kolejny numer Księżniczki Barbie.
Alice zatrzymała go.
- Poczekaj, dam ci go, ale potrzebuję tych gwiazdeczek co są dodawane w prezencie, zależy ci na nich, czy na samym czasopiśmie? - zapytała. Nie przypuszczała, że mogło mu chodzić właśnie o to. Szczerze, to ją zaskoczył, ale w taki miły i dość zabawny sposób.
- Możesz zatrzymać gwiazdki, choć mógłbym ozdobić nimi plecak. Ale do tego potrzebowałbym mocnego kleju, a go nie mam, więc odpuszczę je sobie - rzekł, jednak jego mina mówiła “jeszcze wrócę do tego tematu w przyszłości”. - Ciekawi mnie, czy w tym numerze wreszcie Księżniczka Barbie odkryje, że zła Macocha Onufria przechwytywała listy miłosne od Żebraka Kena. Tylko dlatego, bo jest biedny. Tak, jakby to, że jest przystojny, nie miało żadnego znaczenia - Keiser pokręcił głową. - Bo to osiemdziesiąty pierwszy numer komiksu, prawda?
Alice wyciągnęła go ze swojej torby i sprawdziła, czy na pewno to był ten. Okazało się, że na szczęście tak. Ostrożnie odczepiła opakowanie gwiazdek i to je schowała do torby, a czasopismo podała Kitowi.
- Proszę. A potem mi opowiedz, co było dalej - zaproponowała uprzejmie. Miała nadzieję, że tym sprawi, że Christopher nieco się z nimi oswoi, a przynajmniej z nią. Nie robiła tego sztucznie, po prostu była zaciekawiona jego zainteresowaniami, jak bardzo infantylne by one nie były. Zerknęła na Jenny i Bee, że chyba kryzys zażegnany i można było udać się, aby wynająć auto.
Barnett patrzyła na Kita z politowaniem, a de Trafford tylko zmrużyła oczy i zastanawiała się, czy mężczyzna tylko tak zgrywał się, czy rzeczywiście przeczytał osiemdziesiąt wydań Księżniczki Barbie.
- Moja córka też to czyta - powiedziała sprzedawczyni. Trochę tak, jakby Keiser był synem Harper, choć wyglądali już prędzej na rodzeństwo.
- A co dalej? Jak już zdobędziemy samochód? - zapytała Jennifer, poprawiając zapięcie płaszczyka. Wyszli przez duże drzwi obrotowe na parking. Od razu spostrzegli napis “wypożyczalnia samochodów”. - Masz papiery ze swoim prawdziwym nazwiskiem, czy wzięłaś fałszywki? - to też chciała wiedzieć.
Śpiewaczka zastanawiała się…
- Mamy jedne i drugie… Teraz rozważam, których użyjemy… Właściwie to… To mogę je wziąć na siebie, tylko na to nieprawdziwe. Zdążyłam się go nauczyć, na wszelki wypadek - powiedziała i zaczęła grzebać w torebce za dokumentami, które tam zapakowała w swojej sporej portmonetce.
- Mam… - powiedziała po chwili.
- Tylko czy to, że wynajmuję na siebie, oznacza, że ja mam prowadzić? Bo wolałabym nie szarżować z tym - powiedziała zaraz zerkając na Jennifer. Nie wynajmowała dotąd auta.
- Myślisz, że w środku jest zamontowana kamerka? I jak zobaczą, że nie ma rudej głowy za kierownicą, to zgarnie nas policja na sygnale? - de Trafford zażartowała.
- Tak właściwie… biorąc pod uwagę, że nie zajmują się szukaniem zaginionych dzieci, to nie zdziwiłabym się, gdyby w tym akurat byli wyćwiczeni - Bee mruknęła pod nosem.
Blondynka skinęła głową. Chyba dostrzegła w tym pewien sens.
- Ale myślę, że jednak zaryzykujemy - powiedziała. Otworzyła drzwi do małej budki, w której znajdowało się biurko, kilka krzeseł, komputer oraz mężczyzna w kurtce przy grzejniku. Nawet nie było aż tak zimno, jednak on najwyraźniej marzł. Alice słyszała też radio, ale go nie dostrzegała. Musiało być skryte pod biurkiem.
- Dzień dobry - pracownik wstał. - Proszę wejść, niestety nie mam aż czterech krzeseł. Moje nazwisko John Goodman. W czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie.
Alice rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym skupiła uwagę na Johnie. Uśmiechnęła się lekko, uprzejmie.
- Witam. Jestem Ann Spencer. Chciałabym wynająć samochód na mój czas pobytu na wyspie wraz ze znajomymi - przedstawiła sprawę w najprostszy możliwy sposób. Miała nadzieję, że formalności pójdą szybko, łatwo i przyjemnie…
- Oczywiście, miło mi panią poznać, pani Spencer. Dobrze pani trafiła, tym się właśnie zajmujemy.
- Zamierzamy zostać tu kilka dni, może tydzień. Szukamy jakiegoś samochodu, którym swobodnie damy radę poruszać się po całej wyspie. Może coś terenowego jak da radę? - zapytała i zerknęła na Jenny. Ta posłała jej pytające spojrzenie. Prowadzenie terenówki nie różniło się aż tak bardzo od jeżdżenia zwykłym samochodem. Powinna podołać temu zadaniu.
- To nie jest częste żądanie, pani Spencer, ale rzeczywiście mamy jeden samochód terenowy. Liczę na to, że się pani spodoba. Niestety jest jednym z droższych w ofercie. Mogę również zaproponować zwykłe, rodzinne pojazdy, lub też szczególnie tanie trzydrzwiowe. Wliczając bagażnik - wyjaśnił kobiecie.
Alice zastanawiała się.
- To skoro tak zręcznie przeszedł pan do tematu cen, panie Goodman, proszę nam o nich nieco opowiedzieć. Nie potrzebujemy dokładnych liczb każdego modelu, może być statystyczna tych najtańszych i na koniec ta, którą wziąłby pan za terenówkę. Interesuje mnie również, czy wszystkie auta mają aktualny przegląd, bo zależy nam na bezpieczeństwie i wierze, że się świetnie dogadamy - powiedziała i ponownie posłała mu uśmiech. Miała nadzieję, że kupi go tym, choć czuła się parszywie. Wchodziła jednak w rolę idealnie od zawsze…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:41   #159
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Tak, wszystkie są regularnie sprawdzone. Mam na to papiery - powiedział i otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej pękaty segregator, na którego widok zrobiło jej się niedobrze. Skojarzył jej się z tymi wszystkimi dokumentami, którymi zajmowała się w Trafford Park. Kościół Konsumentów prowadził zdecydowanie zaskakująco skropulatną dokumentację zasobów i wydatków. Zarówno wtedy, kiedy żył Abascal, jak i gdy przejęła po nim pałeczkę.
Jennifer delikatnie złapała ją za rękę i wskazała logo Ronaldsway Airport Car Rental. Najwyraźniej to była placówka należąca bezpośrednio do lotniska, a nie prywatny biznes Goodmana. Co sugerowało, że wszystkie samochody mogły mieć rzeczywiście regularnie sprawdzane wnętrzności. Następnie mężczyzna zaczął przedstawiać im ceny, które różniły się od modeli, typu ubezpieczenia oraz czasu wynajmu. Alice oceniła, że nie było ani tanio, ani drogo. Wszędzie musiałaby płacić podobne kwoty. Miała na tyle pieniędzy w budżecie od Esmeraldy, że było stać ją nawet na najdroższą opcję. Tylko czy jej potrzebowała? Nie dysponowała małą ilością środków, jednak nie wiedziała, jakie dokładnie wydatki ją czekały i czy zdoła je wszystkie pokryć. Co jeśli będą musiały tu spędzić nie tydzień, lecz miesiąc? Choć liczyła na to, że dużo szybciej zdołają się uporać ze wszystkim.
Harper postanowiła przedyskutować z Goodmanem, którymi pojazdami poza terenówką zdołają jeszcze przejechać na spokojnie po nie asfaltowej drodze bez oberwania zawieszenia i jakby w oparciu o te informacje, zamierzała dokonać wyboru. Terenówka była dobrą opcją, bo mogliby nią wjechać dosłownie wszędzie. Jeśli którykolwiek inny, z nieco tańszych aut potrafił to samo, skłonna była wziąć jego. W innym przypadku - terenówka.
Niestety Alice sama nie wiedziała, po jak bardzo wyboistych i nieprzystępnych drogach przyjdzie im jechać. Terenówka była przystosowana prawie do wszystkiego, jednak w ofercie znajdował się również volvo o całkiem dobrym roczniku. Miało grube, duże koła i na pewno mogło wytrzymać jazdę po wertepach, choć szalone ucieczki po pagórkach i błotnistych kotlinach mogły być już nie w jego typie.
- Onufria - syknął Kit, przekładając kolejną stronę komiksu.
Alice prowadziła teraz ciężkie wyliczenia… Jak duże było prawdopodobieństwo, że będą jeździć po bagnie, albo pagórkach? Nikłe, ale znając jej szczęście - możliwe… Jednakże, znając jej szczęście, może się równie dobrze nic nie wyjaśnić, ani nie wydarzyć, a im zabraknie pieniędzy, bo wynajęli terenówkę… Nie lubiła podejmować tego typu decyzji… Były męczące…
- Weźmiemy volvo - podjęła w końcu decyzję, stawiając na oszczędność. Uznała, że jak będzie trzeba przejechać po jakimś wyjątkowo bardziej skomplikowanym terenie, to wynajmą quada, albo coś… Westchnęła, co najmniej jakby podejmowała najcięższą decyzję w życiu.
- Tak! - krzyknął Kit.
Goodman uśmiechnął się.
- To bardzo dobry wybór - przyznał, kompletnie nieświadomy, że Keiser miał na myśli scenę, w której stara niania Felicia przekazuje Barbie jeden z listów, który wypadł z rękawa Onufrii, kiedy ta opędzała się przed stadem wygłodniałych, wściekłych pszczół. - Proszę tutaj podpis i o tutaj, a także należy wpłacić zaliczkę…
Kwadrans później Alice trzymała już w garści kluczyki. Goodman dość niechętnie wyszedł z ciepłego wnętrza i zaprowadził do volva.
- Mam nadzieję, że będzie państwu dobrze służyć - uśmiechnął się.


Volvo XC90 prezentowało się zaskakująco dobrze. Było skryte pod osłoną. Umyte, nabłyszczone i nawoskowane. Miało ciemny kolor na pograniczu granatu i czerni. Wyglądało elegancko i całkiem solidnie. Nie było terenowe, jednak jako SUV crossover powinien spełnić całkiem dobrze swoje zadanie. Alice nie musiała płacić tyle, co za terenówkę, jednak samo volvo również nie było szczególnie tanie. To był nowy model, mający dopiero rok.
Samochód prezentował się porządnie i Alice uznała, że może lepiej, że wzięli taki, niż tą terenówkę. Uśmiechnęła się jeszcze raz do Goodmana.
- Na dokumentach mam pański numer telefonu, w razie czego. Dziękuję bardzo i widzimy się za jakiś czas - pożegnała mężczyznę, koniec końców uściskiem dłoni, po czym, kiedy już zostali sami sobie, zakomenderowała wsiadanie do samochodu, a kluczyki oficjalnie podała Jenny. Wsiadła na miejscu pasażera z przodu. Westchnęła zapachem czystego wnętrza samochodowego. Czekało ich teraz około pół godziny drogi, może nawet mniej jeśli drogi będą puste. Nie znali drogi zbyt dokładnie, a jedynie z gpsu jak wskazywała ją Esmeralda, więc zapewne Jennifer za pierwszym razem pędzić nie będzie. Wcześniej też kobieta studiowała trasę na mapie kupionej w księgarni, choć pewnie niezbyt dokładnie. Tylko próbowała zmierzyć trasę dojazdu, raczej nie studiowała dokładnie wszystkich zakrętów.
- Czyli do Injebreck? - zapytała Jennifer. - Powinniśmy kupić po drodze jakieś zapasy, czy jedziemy prosto do celu? Wydaje mi się, że to nie jest jakaś wielka mieścina ze sklepem, tylko dosłownie pojedyncza droga biegnąca przez środek wyspy. Zdaje mi się, że w Union Mills jest monopolowy - powiedział z pokerową miną.
- O nie, cholera - przeklął Kit.
- Tak, dobrze będzie zrobić najpierw jakieś zapasy, chodźby na dziś i na śniadanie. Dojedziemy potem na miejsce, ocenimy, czy nadaje się do mieszkania i ewentualnie wybierzemy się do motelu, jeśli nie. Tak widzę spędzanie dzisiejszego dnia. Na zadomawianiu się i rozeznaniu po posesji. A od jutrzejszego poranka zaczniemy przeszukiwanie informacji o tamtym konkretnym wydarzeniu. Wszystkim pasuje? - zapytała rozglądając się przez ramię po pozostałych. Zerknęła też na Kita.
- Tak, to dobry plan - powiedziała Bee. - Przestudiujmy w spokoju plany Isle of Man i zastanówmy się dobrze, co dokładnie zamierzamy jutro zrobić. Jak będziemy mieć dobry plan, to unikniemy chaosu.
Jenny nie zdawała się osobą, która szczególnie chętnie unikałaby chaosu, jednak skinęła głową. Nie zamierzała się w ogóle sprzeciwiać.
- Co tam u Księżniczki? - Alice zagadnęła Kita.
- Niania Felicia biegła po schodach na górę, do Księżniczki Barbie, ale zły Kot Sebastian, należący do Macochy Onufrii, podstawił jej ogon - Keiser śledził kolejne panelu komiksu z wypiekami na twarzy. - Felicia spada w dół prosto do piwnicy i tam Kot Sebastian zatrzaskuje kłódkę. Koniec wątku. Wracamy do Księżniczki Barbie, która stoi na balkonie i wypatruje Żebraka Kena…
- Jedziemy - powiedziała Jennifer.
Wyjechała drogą A5 na północ. Na pierwszym maleńkim rondzie skręciły prosto, a na drugim w prawo, omijając pub Whitestone Inn. De Trafford wyglądała, jak gdyby chciała się w nim zatrzymać, ale nic nie powiedziała. Minęły komis samochodowy i kwiaciarnię, podążając teraz A5 na wschód.
- Przed nami pierwsza atrakcja… - powiedziała Bree, studiując mapę. - Fairy Bridge - powiedziała znaczącym tonem.
Harper zaciekawiła się.
- Fairy Bridge? - zapytała, ale już wyciągnęła swój notes i zapisała nazwę, celem późniejszego sprawdzenia tutejszych mitów i legend. Skoro coś miało taką wyjątkowa nazwę, skądś się ona wywodzić musiała. Harper chciała też w ten sposób rozproszyć swoją uwagę, by nie zasnąć podczas jazdy. Już się bała co mogło jej się przyśnić podczas podróżowania samochodem… Skoro w sypialniach śnił jej się dziwny seks, w samolocie samolot, podróż i kolejne dziwne rzeczy, to w samochodzie co? Pomyślała o różnych sytuacjach, w których miała styczność z tymi pojazdami i już tym bardziej jej się nie chciało spać.
- Możemy o niego potem popytać - powiedziała Bee. - Na pewno lokalni ludzie będę coś więcej o nim wiedzieć.
- O ile jakichś napotkamy w Injebreck - rzekła Jennifer. - Może lepiej byłoby zatrzymać się i już teraz go zbadać?
- Nie jestem pewna - mruknęła Barnett. - Z jednej strony rzeczywiście już tu jesteśmy i moglibyśmy spojrzeć na to przy okazji. Z drugiej… czy to rozsądne, kiedy nie wiemy nic o tym miejscu? Poza tym mieliśmy już wcześniej jakiś plan i czy to dobrze tak szybko go porzucać?
Rudowłosa zastanawiała się.
- Dobra, to zróbmy tak. Jeśli zauważymy jakiegoś mieszkańca, zwolnimy i go zapytamy. Albo się dowiemy o moście, albo nie. Pewnie później jak będziemy w archiwum też się coś na ten temat znajdzie - zasugerowała jej zdaniem najprostsze rozwiązanie.
Jennifer zaczęła jechać nieco wolniej. Wpierw Alice spostrzegła po prawej stronie drzewo oklejone jakimiś napisami, kartkami i przypinkami. Nie mogła dostrzec żadnych słów. Musiałaby wysiąść z samochodu i podejść. Następnie znajdował się dość niski murek ułożony z kamiennych bloków. Tuż za nim teren gwałtownie obniżał się i na spodzie zbudowano niewielki domek o możliwie najprostszym, prostokątnym kształcie. Jego ściany były usypane z bardzo podobnych kamieni. Wprawiono w nie tylko jedno, bardzo małe okienko. Mniej więcej w połowie jego długości ustawiono tabliczkę tuż przed murkiem, prawie na drodze. Napis był bardzo prosty i jednoznaczny - “FAIRY BRIDGE”. Ustawiono go pod kątem - w ten sposób, że był widoczny bardziej dla osób jadących w stronę lotniska, niż tak, jak w ich przypadku - zmierzających z niego wgłąb wyspy.
- I gdzie jest ten most? - zapytała Bee.
- My teraz po nim jedziemy?
Było trudno odczuć, że droga była czymś więcej, niż zwykłą drogą. Za domkiem znajdowała się drobna droga biegnąca prostopadle do tej głównej. Wyszła z niej pani w średnim wieku. Jednak już teraz posiadała dość duży, siwy kok oraz okulary, co dodawało jej razem z dwadzieścia lat.
Alice zerknęła na starszą kobietę.
- O proszę, mamy mieszkańca… I to przy samym Fairy Bridge. Zatrzymaj, może się dowiemy - zaproponowała. Przytrzymała się ręką o schowek i rączkę nad oknem, po czym poczekała, by otworzyć okno, jeśli Jenny oczywiście na czas zatrzymała samochód.
Właśnie to uczyniła. Okno zostało opuszczone. Tutejsza mieszkanka stanęła w miejscu, widząc to. Już się obracała, gotowa do ucieczki przed kolejnymi nachalnymi turystami.
- Już przeczytałem całe - mruknął Kit i schował komiks do plecaka. Następnie przesunął wzrok na okno i spojrzał melancholijnie na drzewa, jak gdyby skończył się już jeden z najpiękniejszych rozdziałów jego życia.
- Cicho bądź teraz, wywiad z mieszkańcem - Bee syknęła, siedząc obok niego.
Alice spojrzała na kobietę, lekko wychylając się przez opuszczone okno.
- Dzień dobry, przepraszam bardzo, czy wie pani może czemu ten most ma taką ciekawą nazwę? To dość wyjątkowa nazwa i wraz z przyjaciółmi chcielibyśmy się dowiedzieć od czego pochodzi. Jeśli ma pani momencik… - zagadnęła ją uprzejmie i prosząco. Nie naśmiewała się, ani po raz setny nie pytała o drogę. Miała nadzieję, że jej pytanie będzie na tyle interesujące, że kobieta jednak nie ucieknie.
Mimo wszystko tutejsza mieszkanka nie wykazywała wielkiego entuzjazmu. Powoli podeszła bez uśmiechu do samochodu. Kiedy spojrzała na ludzi jadących volvem, wydała się nieco bardziej zainteresowana. Trzy przyjaciółki na wakacjach oraz młodszy brat jednej z nich. Tylko której? Chyba chciała to samo rozgryźć i spoglądała po twarzach kobiet, szukając jakichś wspólnych rys z Kitem.
- Ballalona to była zawsze Ballalona - odpowiedziała. - Istnieje kilka zasad, którymi trzeba się kierować. Jeżeli nie powitasz Mooinjer Veggey, przechodząc lub przejeżdżając przez most, spłynie na ciebie nieszczęście. Nawet taksówkarze zatrzymują się, przejeżdżając przez most, jeśli ludzie, których wiezie, nie przywitają wróżek. Choć my, prawdziwi ludzie manx, nigdy tak ich nie nazywaliśmy. Już od połowy wieku istnieje zwyczaj, że jeżeli człowiek z zewnątrz przywita się z Mooinjer Veggey, to może otrzymać od nas poradę - powiedziała.
- A ile taka porada kosztuje? - Jennifer wypaliła.
Oczy kobiety zwęziły się.
- Nic - powiedziała głosem przypominającym syk węża.
Alice zerknęła na Jenny.
- Zjedź na pobocze. Idziemy powitać Mooinjer Veggey - poleciła, po czym wysiadła z samochodu, uważając czy nikt nie jedzie.
- A jakimi słowy powinniśmy się zwrócić by odpowiednio je powitać? - zapytała rudowłosa kobietę. Nie wyglądało na to, że udawała, czy chciała wyśmiać tutejsze tradycje. Była śmiertelnie poważna. Kto jak kto, ale ona nie miała zamiaru igrać z przesądami danego miejsca.
Kobieta uśmiechnęła się leciutko, widząc wszystkich ludzi wychodzących na zewnątrz z samochodu.
- “Dzień dobry wróżkom!” będzie odpowiednie - powiedziała.
- Dzień dobry, dobre wróżki! - krzyknął Kit tak głośno, że pewnie wystraszył okoliczną zwierzynę w odległości kilkudziesięciu metrów. Bee i Jennifer powtórzyły za nim nieco ciszej.
Ostatnią była Alice. Zwróciła się w stronę kamiennego murku, nabrała powietrza w płuca i zawołała swoim donośnym, melodyjnym głosem.
- Dzień dobry wróżkom! - zawołała, podłapując odrobinę tutejszy akcent, który zasłyszała u starszej kobiety. Miała nadzieję, że to powitanie starczyło, by nieszczęście ominęło ich szerokim łukiem. Westchnęła i zerknęła na kobietę.
- Cieszymy się w takim razie, że panią spotkaliśmy, nie chcielibyśmy rozgniewać Mooinejer Veggey - powiedziała spokojnym tonem. Była ciekawa, czy mogli ją teraz faktycznie poprosić o poradę, czy może na przykład za dzień, czy dwa kiedy pojawia się jakieś konkretne pytania na temat zagadek tej wyspy.
- Też się cieszę. Mooinjer, jeśli łaska. Nie Mooinejer - poprawiła akcent Alice. - Jeżeli chcecie, to mogę wam opowiedzieć o niskim ludzie - wytłumaczyła. - Jeżeli jednak spieszycie się, to nie będę was zatrzymywała. Najważniejsze jest to, że już wróżki zostały zaspokojone. Przynajmniej do czasu, aż nadjedzie kolejny samochód - powiedziała.
Harper zerknęła na swoich towarzyszy, a potem na kobietę.
- Proszę, chętnie posłuchamy - powiedziała i splotła palce obu dłoni za sobą. Była ciekawa opowieści o wróżkach prosto z ust osoby, która wychowała się w sercu miejsca przesyconego legendą. Jakie bajki opowiadała tej kobiecie jej babcia i mama do snu? Jakie opowiadała swoim dzieciom i wnukom, jeśli już takie miała? Co o wróżkach wiedzieli tutejsi? Znikąd nie dostaną lepszych informacji. Archiwum na pewno posiadało jakieś zanotowane legendy, ale to właśnie te z opowieści najczęściej najwięcej wnosiły do sprawy.
- Macie ochotę na herbatę i biszkopty? - zapytała kobieta. - Czy wolelibyście tutaj posłuchać opowieści?
Jennifer i Bee spojrzały po sobie. Chyba obydwie nie mogły zdecydować, co będzie najlepszą opcją. Przy pierwszej kobieta pewnie bardziej rozgada się w komfortowym otoczeniu, co chyba było dobre. Przy drugiej oszczędziłyby dużo czasu.
Tymczasem Kit ruszył na sam brzeg murku i spojrzał za niego. Następnie przeszedł kilka metrów dalej i podniósł kamień, chcąc sprawdzić, co się w nim kryło. Ruszył nieco głębiej między drzewa i wydął usta, próbując zajrzeć do dziupli.
Alice zerknęła na konsumentki.
- Tak naprawdę nie spieszy nam się, więc możemy się zatrzymać na herbatę i biszkopty… - powiedziała jednoznacznie sugerując która z opcji jej najbardziej odpowiadała.
- Można tutaj zaparkować w jakimś bardziej odpowiednim miejscu? - zapytała. Zerknęła w stronę Kita, miała nadzieję, że żadna z wróżek nie pomyli się uznając, że jest małym chłopcem i że warto go porwać…
- Zajedźcie w tę drogę, która jest za domem - powiedziała, wskazując niewielkie zagłębienie obok zielonego kosza na śmieci i słupa wysokiego napięcia. - Tak właściwie to nawet nie jest droga, jedynie pół samochodu na niej zmieścicie - powiedziała. - Dalej od razu przekształca się w schody, ale z waszej perspektywy możecie tego nie widzieć.
Jennifer wsiadła do samochodu i zaparkowała tam, gdzie wskazała jej kobieta. Następnie ruszyli w piątkę schodami w dół.
- Jestem Chevonne - przedstawiła się. Przykucnęła przy grządce. - Czy wy też lubicie melisę w herbacie? - zapytała, skubiąc gałązki.
Jenny rzuciła Alice niepewne spojrzenie. “Ona chce nas otruć”, mówiło.
 
Ombrose jest offline  
Stary 08-05-2019, 22:42   #160
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper spojrzała na kobietę.
- Alice… - przedstawiła się już właściwym imieniem. Nie musiała tu podpisywać żadnych dokumentów, więc nie było z tym problemu.
- Nigdy nie piłam melisy z herbatą, ale nie wiem czy mogę ją pić w ciąży… - powiedziała szczerze do kobiety. Od kilku tygodni Alice stała się poważnie wyczulona na wszystko co jadła i piła, oraz ile wartości odżywczych dostarczała organizmowi. Dodatkowo pojawiły się te dziwne zachcianki smakowe, nad którymi kompletnie nie panowała….
- Moje gratulacje - powiedziała Chevonne. - Błogosławiony stan… kto by się spodziewał, jeszcze nie widać po pani brzemienia. Melisa jedynie pomoże na skołatane nerwy i trawienie - uspokoiła je.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zaprowadziła ich do przedsionka, który był zawalony ubraniami, miskami, owocami oraz narzędziami mającymi zapewne kilkadziesiąt lat. Było tutaj czysto, ale w taki bardzo tradycyjny, wiejski sposób. Chevonne najpewniej tylko zamiatała miotłą i przecierała szmatą z wodą. Obce jej były odkurzacze oraz chemiczne środki, choć zapewne wiedziała o ich istnieniu. Wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła drzwi prowadzące na korytarz tonący w cieniu. Po prawej stronie znajdował się kredens, a po lewej niski, stary piec, który obecnie pełnił rolę dużego stolika. Dalej znajdowała się kotara oraz trzy pary drzwi. Jednak Alice została poprowadzona kolejnymi w stronę pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Znajdowała się tutaj lodówka i był to chyba jedyny sprzęt elektryczny, nie licząc żarówki w lampie nad sufitem. Chevonne gotowała obiady na żelaznej płycie nad piecem, gdzie obecnie stały garnki. Z niektórych wydobywał się całkiem przyjemny zapach. Kobieta ulała wody do baniaka i postawiła go na ogniu.
- Earl grey? - zapytała. - Usiądźcie.
W pomieszczeniu znajdowała się złożona, prześciolona kocem wersalka oraz trzy krzesła.
Śpiewaczka usiadła na kanapie i rozglądała się po pomieszczeniu. Dom kobiety pachniał w taki charakterystyczny dla starszych osób sposób. Znała ten zapach, choć od lat go nie czuła. Popatrzyła na konsumentów, aż usiądą, po czym skupiła się na właścicielce domku.
- Earl grey może być, dziękujemy - powiedziała uprzejmie. Przywykła do picia innych herbat, ale sama bardzo ją lubiła. Miała nadzieję, że konsumenci nie będą marudzić. W końcu byli tu dla opowieści, nie dla napoju, czy nawet biszkoptów.
- Cieszę się - odparła Chevonne. - Czy to ojciec dziecka, jeśli mogę spytać? - zerknęła na różowe włosy Kita. Mężczyzna ściągnął beżową czapkę i zaczął ją podrzucać. Bee złapała go za ramię, nakazując mu, aby przestał.
- Nie… Ojca tu niestety nie ma… - powiedziała cicho Alice.
Tymczasem kobieta wyciągnęła z kredensu biszkopty i ułożyła je na talerzyku. Wyglądały na całkiem świeże, choć niezbyt drogie. Kiedy woda zagotowała się, zalała pięć szklanek herbaty z melisą
- Rozumiem - odpowiedziała Chevonne. - Przykro mi - powiedziała.
Zabrzmiało to tak, jak gdyby wiedziała wszystko o Terrym, choć najprawdopodobniej po prostu zareagowała w ten sposób na słowo “niestety”.
- Przynajmniej siostry trzymają się razem - zawiesiła głos pytająco. - A może koleżanki?
- Dobrzy znajomi. Przyjechaliśmy na mały urlop. Znajoma użyczyła nam swojego domku tutaj i chcemy nieco pozwiedzać, wypocząć, nim wrócimy do siebie i swojego codziennego życia - powiedziała taktycznie Harper. Wolała, by kobieta zbyt intensywnie nie wchodziła w szczegóły. Za to poczęstowała się jednym z biszkopcików. Podziękowała za niego i za herbatę.
- Jestem bardzo ciekawa tutejszych baśni i opowieści. Internet nam ich nie powie tak doskonale jak może to zrobić pani - zagadnęła ją uprzejmie, mając nadzieję, że połechce tym ego starszej pani.
- To prawda - odpowiedziała Chevonne, mieszając herbatę. Listki melisy zrobiły się dużo jaśniejsze po zalaniu wrzątkiem. - Opowiem wam o Mooinjer Veggey. Przynajmniej to, co przekazywane jest na ich temat w folklorze Manx - obiecała. Założyła nogę o nogę i zaczęła marszczyć pończochę na kolanie, chyba dla zabawy. - To małe stwory. Mają od dwóch do trzech stóp, co znaczy sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu centymetrów, jeśli lubicie tego rodzaju miary. Taka jest ich wysokość, choć proporcje ciała i wygląd przypomina kompletnie ludzkie. Noszą czerwone czapeczki i zielone kurteczki, a najczęściej są widziane na koniu. Podążają za nimi watahy małych ogarów o wszystkich kolorach tęczy. Ich natura zazwyczaj jest określana jako złośliwa i drwiąca.
Kobieta spróbowała łyżeczką herbatę, ale była jeszcze zbyt gorąca. Zamiast tego spróbowała biszkopta. Był obtoczony w grubych kryształkach cukru.
- Wiara we wróżki jest… albo była, szeroko rozpowszechniona na terenie całego Isle of Man - powiedziała. - Mówiono, że żyją w zielonych stokach wzgórz, zwłaszcza tych najstarszych. Każdy, kto zabłąkałby się zbyt blisko takich terenów w letnie wieczory, usłyszałby cudowną muzykę. Jednak musiałby szczególnie uważać, zwłaszcza jeśli sam byłby artystą, lub miał szczególne zamiłowanie do nut. Jeżeli taka osoba pozostanie zbyt długo przy muzyce, wnet wpadnie w pułapkę - tłumaczyła, kończąc słodką przekąskę. - Mooinjer veggey są widzialne tylko przez tych ludzi, którym chcą się pokazać. Niektóre mają dobrą naturę. Leczą ludzi z chorób i znajdują poradę na nieszczęścia. Niektóre są jednak złośliwe, kradną dzieci, a nawet dorosłych i przynoszą ogromnego pecha. Wypijcie herbatę, już nie jest taka gorąca - powiedziała Chevonne i zaczęła łyżeczką nabierać naparu do ust. - Ja wciąż przestrzegam starych zwyczajów. Zwłaszcza, że mieszkam tak blisko wróżkowego mostu. Między innymi zostawiam na noc ogień, aby mogły przyjść i ogrzać się przy nich. Zwłaszcza w mroczne, beznadziejne i burzowe noce, w górskich parafiach, ludzie zwykli wcześniej iść spać. Po to, żeby znużone pogodą wróżki mogły ogrzać się przy ogniu palonego torfowiska bez ludzkich oczu zawieszonych na nich. Zazwyczaj zostawiano dla nich trochę chleba i świeżej wody, którą najczęściej wylewano rankiem. Kobietom nie wolno było prząść w sobotnie wieczory, a za każdym razem, kiedy piekły i wyrabiały ciasto, zostawiały go nieco wraz z masłem na ścianie, aby wróżki mogły się posilić. Przed złymi urokami broniły się solą i czystym żelazem.
Alice łowiła każde jej słowo, zapamiętując je. Potrzebowała je potem wszystkie zapisać.
- Czemu osoby związane z muzyką musiały uważać na wróżki? Pytam, bo jestem trochę przesądna, a jestem śpiewaczką operową i muzykoterapeutką… - zagadnęła. Tak naprawdę chciała dostać dodatkowe informacje. Może brat Esmeraldy śpiewał i dlatego wróżki go zabrały? Albo to była jedna z tych złośliwych? Chevonne wspomniała o tym, że porywały dzieci, a nawet dorosłych.
- Jakie osoby były najczęściej porywane? Dlaczego? No i dokąd? Wróżki skądś pochodzą? - wypytywała takim tonem jak zaciekawiona, nieco zafascynowana wnuczka. Weszła w rolę, specjalnie na tę okazję.
- Te najbardziej muzykalne i artystyczne osoby, które nie stąpały twardo po ziemi - wyjaśniła Chevonne. - Może istniał taki przesąd dlatego, żeby zachęcić młodych do pracy i zaprzestania bujania w obłokach. W końcu piosenką pszenicy się nie skosi. Jednak tak na zdrowy rozum ma to swój sens, że artyści będą najbardziej zafascynowani pieśniami Mooinjer Veggey, skoro lubią nawet tę zwyczajną muzykę. Pamiętaj, Alice, że w dużej mierze to podania i przesądy. Nikt na pewno cię nie porwie.
Jennifer uśmiechnęła się znacząco i spojrzała na twarz Harper, oczekując jej reakcji. Przecież śpiewaczka jeszcze nigdy została nie porwana w terenie.
Powieka jej lekko drgnęła i spojrzała krótko na Jennifer, wyłapując kątem oka jej uważne spojrzenie. Kobieta tymczasem kontynuowała.
- Jedyne Mooinjer Veggey, z którymi można spotkać się na Isle of Man, to ludzie należący do stowarzyszenia charytatywnego o właśnie tej nazwie. Zajmują się funkcjonowaniem kilku szkół dla przedszkolaków, grup zabaw oraz żłobków. Ich celem jest wychowanie naszych młodych z jednoczesną nauką obydwu języków. Angielskiego i manx. Zdaje się, że posiadają również podstawówkę w St John’s. Taką prawdziwą, z kontraktem z Ministerstwem Edukacji. Nazywa się chyba Bunscoill Ghaelgagh, jeśli mnie pamięć nie myli. Zajęcia w niej prowadzone są jedynie w manx, co umożliwia małym naukę płynnej mowy. To jedyna taka szkoła. Bardzo wspieram podobne inicjatywy.
Alice słuchała uważnie. Powtórzyła kilka razy w głowie nazwy, żeby lepiej je zapamiętać i potem wyszukać w sieci.
- Czyli nie ma podanego nigdzie miejsca skąd przychodziły wróżki, ani dokąd odchodziły, gdy akurat nie było ich na wyspie? - zapytała, podsumowując wypowiedź właścicielki domu. Zaczęła popijać herbatę. Melisa miała specyficzny smak, ale nie przeszkadzał jej. Wręcz jakby pomógł.
- One zawsze były na wyspie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wydają się równie pewnym elementem krajobrazu, co ptaki w koronach drzew. Słyszysz je, ale często nie widzisz - powiedziała Chevonne. - Mieszkały na stokach wzgórz, czy raczej pod nimi, bo pod ziemią. A gdzie porywały dzieci? Pewnie niejedna matka błąkała się po górzystych terenach, nasłuchując pięknej muzyki i płaczu swojej pociechy. Jeżeli udawało im się znaleźć swoje dziecko, to nie trafiło to do podań. Tak samo nie było nigdy wspomniane o tym, dlaczego te dzieci znikały. Przecież wróżki ich nie zjadały, a może jednak? O tym wierzenia milczą - mówiła Chevonne.
Kit nieco poruszył się na siedzeniu. Spoglądał na swoją czapkę, ale teraz już nie bawił się nią. Następnie zastygł w bezruchu. Jego oczy zasnuły się mgiełką. Nic nie mówił.
Harper jednak zauważyła to i przyglądała mu się uważnie. Popijała swoją herbatę.
- To niezwykłe opowieści. Bardzo lubię takie miejsca, które pełne są legend i opowiastek… Wręcz inaczej się w nich oddycha - powiedziała spoglądając ponownie na kobietę. Miała nadzieję, że przepowiednia Kita wytrzyma, nim nie wyjdą z domku kobiety.
- Myślę, że to przez zioła - odpowiedziała Chevonne. - I grzyby. Bardzo dużo ich suszę. Jest całkiem ciepło, ale nie łudzę się, to już ostatnie zbiory. Choć raz miałam miętę, która wytrzymała cały styczeń i luty, więc nie ma żadnych zasad. Na Isle of Man mamy przez cały rok ciepły klimat, nawet w zimie nie ma śniegu - powiedziała. - Jak już, to bardzo rzadko spada. Szczerze mówiąc… nie pamiętam, kiedy to miało miejsce ostatni raz.
Keiser podniósł nieco twarz. Wreszcie zerknął na sufit.
- Prawdziwy most znajduje się tam, gdzie kończy się środkowa woda - powiedział. Następnie wyszedł z transu, głośno nabierając powietrza. - Rzeczywiście, zioła mają tu mocny zapach - powiedział po kilku sekundach zwłoki.
Chevonne spojrzała na niego.
- Zgaduję, młodzieńcze, że wiesz o ziołach wszystko, co tylko można wiedzieć - powiedziała lekko oceniając tonem. Najprawdopodobniej nie podobał jej się wygląd Keisera, był niestandardowy nawet dla ludzi pokolenia samego Kita. A co dopiero dla rdzennej, nieco podstarzałej mieszkanki lasu.
Alice spojrzała uważnie na Kita i rozważyła jego słowa… “Prawdziwy most znajduje się tam, gdzie kończy się środkowa woda”? Co dokładnie oznaczały te słowa? Gdzie była środkowa woda… Na środku? Na środku czego? Wyspy? Jakiegoś na niej punktu? Woda sygnalizowała jezioro, lub rzekę… śpiewaczka postanowiła, że później przestudiuje dokładnie mapę wyspy, a także mapy google. chciała się dowiedzieć co dokładnie przepowiednia Kita miała na myśli.
Chevonne piła herbatę w ciszy. Nie odzywała się. Chyba nie miała, co powiedzieć, a nie była jedną z tych osób, które czuły presję, aby przełamywać ciszę. Keiser wyglądał na nieco zmęczonego albo osowiałego. Być może nieco zbyt dużo dzisiaj przepowiadał. Pewnie nawet nie wiedział, czemu czuł się gorzej, jako że był nieświadomy swoich własnych opowieści. Jennifer wzięła kolejne ciastko, a Bee potarła o siebie dłonie.
- Przyjemny dom, pani go zbudowała? - zapytała.
- Nie, jeszcze moi rodzice, kiedy byłam małym dzieckiem.
- Jest niezwykle domowy - skomentowała Alice.
- Zupełnie tak, jak gdyby był domem - Jenny zrobiła mądra minę. Bee zerknęła na nią z lekkim niesmakiem. Chyba nie lubiła tego typu nieuprzejmości.
Harper dopijała powoli herbatę. Zerknęła jeszcze raz po konsumentach, decydując kiedy będzie najlepszy moment, żeby iść.
Gdy nastał ten moment, że nie było już co pić, a biszkopciki już nikomu nie wchodziły, Harper zwróciła się do kobiety.
- Nie chcemy pani dłużej zajmować czasu. Bardzo dziękujemy za powiedzenie o powitaniu wróżek, a także za opowieści i poczęstunek. Może zostawimy pani numer telefonu, gdyby potrzebowała pani jakiejś pomocy, póki tu bedziemy? - zaproponowała.
Kobieta wyglądała na zaskoczoną.
- A dlaczego miałabym potrzebować pomocy? - zapytała. - Bardzo dziękuję, na szczęście cieszę się dobrym zdrowiem - powiedziała z uśmiechem. - Nie mam telefonu, nigdy nie podłączyli tu linii, a żeby znaleźć zasięg dla tych przenośnych, trzeba iść kilometr drogą w stronę lotniska - powiedziała. - Zresztą nie jestem businesswoman, nie prowadzę interesów, nie potrzebuję. Jeżeli chcę komuś coś powiedzieć, to do niego idę.
Bee słuchała, jak urzeczona. Chyba podobało jej się coś w tym trybie życie. Jennifer nawet nie mrugnęła okiem, życie w Trafford Park nie było aż tak bardzo odmienne. Choć służba i dostęp do internetu i telefonu dużo zmieniały, posiadłość była i tak odcięta od reszty świata. Dosłownie, wodą. Kit natomiast wyglądał jak kosmita, który wylądował na innej planecie, której zwyczaje były mu kompletnie obce. Choć z drugiej strony… on praktycznie zawsze sprawiał takie wrażenie.
Alice zastanawiała się nad słowami kobiety.
- W takim razie… No cóż, nie będziemy mieli za blisko, żeby panią odwiedzić po sąsiedzku… Choć chciałabym się jakoś odwdzięczyć, za pani gościnę… Może odwiedzimy panią w drodze powrotnej i tym razem to ja przywiozę coś słodkiego? - zaproponowała z uśmiechem.
- Brzmi cudownie - odpowiedziała Chevonne. - Tak właściwie… - zawiesiła głos. - Gdybyście byli w sklepie i mogli mi kupić trochę spirytusu, to byłabym bardzo wdzięczna. Zrobiłabym nalewkę pigwową - powiedziała, zerkając na miskę pełną owoców. Następnie wstała i ruszyła po portfel. - Nie chciałabym być uciemiężeniem - zawiesiła głos.
- I tak wstąpimy do monopolowego - Jennifer szybko powiedziała.
Alice uniosła brew i kiwnęła głową.
- Oczywiście, nie ma sprawy. Możemy - zgodziła się tym samym, że przywiozą kobiecie spirytus do nalewki.
- Jeszcze raz bardzo dziękujemy za wszystko - powiedziała Harper. Powoli zaczęła się szykować do wyjścia. Siedzieli tu już dość czasu i było w dobrym smaku, by jednak dali już kobiecie spokój i prywatność.
- Nie ma za co. Mam nadzieję, że wyspa będzie dla was miła - powiedziała Chevonne. - Gdybyście potrzebowali jakiejś pomocy, to wiecie, gdzie mnie znaleźć - rzekła i ruszyła w stronę drzwi, aby odeskortować gości na zewnątrz.
Rudowłosa szła za nią jako pierwsza. Czekała na swoich konsumentów. Mogli teraz ruszyć dalej, a co najwazniejsze, dostali pierwsze informacje na temat wyspy. I to w przeddzień zaplanowanych działań. Harper czuła, jakby to był dobry znak, który w jakiś sposób zrównoważył zawał Olivii… Śmierć kobiety była oczywiście tragicznym wydarzeniem, jednakże dla emocji Alice nie wnosiła nic, poza niepokojem, czy to nie jakiś symbol. Teraz jakby uspokoiła się.
A może to ta melisa?
Zastanawiała się nad tym idąc w stronę samochodu.
- Dobrego wieczoru, pani Chevonne - powiedziała uprzejmie.
- Życzę wam jeszcze raz miłego pobytu na wyspie - kobieta uśmiechnęła się oszczędnie, po czym wróciła do swojego domu.


Wsiedli wszyscy do volva i ruszyli dalej. Jennifer uśmiechała się lekko pod nosem.
- Na początku myślałam, że to czarownica, ale jeżeli chce zrobić dla nas nalewkę…
- Nie powiedziała, że to dla nas - mruknęła Bee. - Jak ją spotkamy, to nie mów, że chcesz. Zresztą robienie czegoś takiego nie trwa raczej kilka chwil…
- Żyjmy w trzeźwości - powiedział Kit, spoglądając wielkimi oczami na splątane lasy wokoło.

Ruszyli dalej A5. Od razu za wróżkowym mostem pojawiło się odgałęzienie w lewo, ale nie zwrócili na niego większej uwagi i pojechali prosto. Minęli żółty znak nakazujący zmniejszenie prędkości z powodu zakrętu. Jennifer go chyba nie dostrzegła. Drzewa rosnące wzdłuż drogi lekko nachylały się w stronę podróżujących. Gdyby były tylko trochę gęstsze na czubkach, tworzyłyby prawie zielony tunel. Po lewej stronie był kolejny kamienny domek z zielonym kubłem na śmieci wystawionym przy drodze. To był chyba typowy styl budowy na Isle of Man, przynajmniej w tej okolicy. Przejechały zakręt, który wcale nie był taki ostry. Po lewej stronie drogi ciągnął się długo niewysoki, kamienny murek. Dalej była przepaść, choć Alice nie była w stanie stwierdzić, jak bardzo głęboka. Coraz bardziej uspokajała się. Było tu bardzo naturalnie i… pierwotnie. Wydawało się, że od wieków nic nie zmieniło się w okolicy i tak też pozostanie na zawsze. Była w stanie uwierzyć, że mieszkały tu elfy… Wnet minęły kolejny dom, który znajdował się po prawej stronie. Był dużo większy i na pewno nowszy i bardziej nowoczesny, choć wydawał się pozbawiony stylu i uroku poprzednich domów. Minęli go. Spostrzegli w przypadkowym miejscu całą stertę wyrastających tabliczek z podpisem “for sale”. Chyba sprzedawano działki i posesje. Dalej znajdowało się nieco więcej budynków, aż wreszcie dojechali do zbiegu trzech dróg, przy którym znajdowała się gospoda Toy Cottage. A może Joy, Alice nie mogła dostrzec. Była tu również restauracja albo kawiarnia. Tak sugerowały stoliki wystawione na zewnątrz.

Wnet spostrzegły brązową strzałkę przytwierdzoną do słupa wysokiego napięcia. Napisano na niej “Isle of Man Steam Railway”. Wskazywała drogę prowadzącą w bok, jednak volvo musiało jechać cały czas prosto.
- Patrzcie, jaka ładna brama - powiedział Kit, wskazując palcem ogrodzenie po prawej stronie. Ozdobiono je dwiema metalowymi podobiznami konia, co wyglądało rzeczywiście zadziwiająco gustownie. Zdawało się, że po drugiej stronie znajdowała się jakaś wspaniała posiadłość, jednak roślinność zasłaniała ją kompletnie.
Ruszyli dalej. Po lewej stronie drzewa ustąpiły polu o dziwnym, zielonkawym kolorze. Natomiast po prawej rósł wysoki żywopłot. Wyglądało na to, że opuścili już tę bardziej naturalną część Isle of Man i zbliżali się do miasta. Z obu stron cały czas wyrastał ten sam, kamienny murek.
- Santon Motel - przeczytała Bee, spoglądając na plakietkę znajdującą się na budynku w stylu domu Chevonne. - Będziemy mogli zatrzymać się tutaj w razie czego.
Tak naprawdę Santon był całym zbiorowiskiem podobnych budynków. Na ostatnim z nich ułożoną dużą, okrągłą tarczę. Na czerwonym tle tańczyły trzy nogi złączone ze sobą u podstawy ud. Herb Isle of Man. Dalej znajdowały się kolejne kamienne budowle oraz pola. Spostrzegli nawet dwa przystanki autobusowe.

Wtem zauważyli czarną plakietkę przytwierdzoną do murku. Znajdował się na niej napis Mann Cat Sanctuary.
- Zatrzymaj samochód! - krzyknął Kit. - Musimy tam pójść!
Wyciągnął telefon i zaczął na nim czytać.
- Ta zarejestrowana działalność charytatywna manx znajduje się w Santon na Isle of Man. Sanktuarium zostało założone w 1996 przez Sue Critchley i Carole Corlett, aby zapewnić bezpieczne i spokojne schronienie dla niechcianych, niepełnosprawnych i straumatyzowanych kotów… Ja MUSZĘ tam być!
Harper popadła w lekkie rozmarzenie i zrelaksowanie na pograniczu snu, kiedy nagle głos Kita wyrwał ją z tego i ponownie sprowadził na ziemię.
- Hmm? Ah… Co? - rozejrzała się, szukając wyjaśnień.
- Zatrzymajmy… - poleciła Jennifer. Wyjeła telefon z torebki. Sprawdziła na nim czas, oraz czy ktoś do niej nie pisał. Był satelitarny, więc nie obawiała się braku zasięgu na wyspie.
- Każdy dostanie dziś coś dobrego. Jenny flaszkę na wieczór, to Kit może dostać wycieczkę do Mann Cat Sanctuary… Bee, musisz pomyśleć co dla ciebie… - poleciła ciemnowłosej.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172