Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 22:35   #152
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
W Alice jednak odezwał się jej dawny nawyk myślenia abstrakcyjnego. Połączyła kropki… Jennifer grała Marsz Pogrzebowy… Bardzo często jego odgrywaniu podczas marszu konduktu żałobnego, towarzyszyło bicie dzwonów.
- Oby nie nam - odpowiedziała.
- Masz jeszcze sporo czasu. Spotkajmy się w Caffè Nero o godzinie 13. Liczę na ciebie - powiedziała i uniosła kącik ust. Poczekała jeszcze kilka chwil, czy nie miał nic do dodania.
- Smutna przepowiednia się spełni - odpowiedział Kit. Jego głos brzmiał słabo, niczym siatka pajęczyny, która próbowała przetrwać tornado nadchodzące w jej stronę. - Dawne melodie już nigdy nie wybrzmią - rzekł i rozłączył się.
Tymczasem Jennifer była już w stanie bezbłędnie zagrać główny temat melodii. To nie było aż takie trudne, składały się na niego cztery dźwięki, co chwilę powtarzane w ciężki sposób.
Rudowłosa wsunęła telefon do torebeczki i odstawiła szklankę na stół.
- Dzień dobry Jennifer, słyszę, że masz śpiewający nastrój od rana… Wiem, że to dość wcześnie, ale musimy się pozbierać na lotnisko bez pośpiechu - powiedziała spokojnym tonem i wstała, by podejść nieco bliżej.
Blondynka westchnęła.
- Czy muszę jechać…? - zapytała tonem nastolatki zabieranej siłą na chrzciny jakiegoś dalekiego kuzyna. - Obiecałam sobie, że już nigdy nie wyjdę z domu. Dlaczego miałabym to teraz łamać?
Zdawało się, że de Trafford napotkała wewnętrzny kryzys akurat w dzień wyjazdu. Wcześniej odpowiadała Alice “pewnie, czemu nie”. Kiedy jednak termin przybliżał się i perspektywa wylotu zdawała się coraz bardziej pewna i namacalna, nastrój Jenny obniżał się.
- Potrzebuję cię Jenny… A co jeśli coś się stanie i zginę? Wraz ze mną zginie nienarodzone dziecko…
De Trafford przeniosła na nią wzrok i zamrugała lekko. Miało to nieco komiczny efekt. Rzeczywiście, Alice zabrzmiała bardzo dramatycznie. Choć de facto miała rację. Jennifer jednak chyba nie spodziewała się, że będzie przekonywana kilkutygodniowym płodem.
- Nie chcę by coś takiego się stało, a nikt mnie lepiej nie obroni, niż ty. Ufam ci najbardziej. Przecież chciałaś lecieć, żeby rozwiązać tę sprawę. To dla dobra Kościoła Jenny… - Alice wyciągnęła sensowne argumenty i miała nadzieję, że blondynka ich nie odrzuci.
De Trafford przeklęła paskudnie i westchnęła. Wstała, wypijając resztki kawy.
- Niech cię piekło pochłonie - rzuciła cicho. - Idę się ubrać. O której wyruszamy z Trafford Park? - zapytała. I spojrzała na Harper z podejrzliwością. Jak gdyby po części spodziewała się, że śpiewaczka odpowie “już teraz”, albo “jak najszybciej”.
- Już raz próbowało. Niech piekło poczeka dziewięć miesięcy, teraz nie ma na nie czasu… -
Alice zerknęła na telefon odpowiadając poważnym tonem. Sprawdziła, która była godzina. Potrzebowały co najmniej dwóch, żeby się dostać z posiadłości na lotnisko. Tam były umówione na trzynastą…
Było nieco po dziesiątej, co znaczyło, że zostały trzy godziny. A musieli przedostać się nad jezioro, przepłynąć je, a potem dopiero samochodem przejechać dystans dzielący je od lotniska w Manchesterze.
- Musimy wyjść o jedenastej najpóźniej. Masz więc niemal godzinę na przygotowanie - powiedziała jej spokojnym tonem. Sprawdzały to wszystko kilka razy z Marthą, a także z Thomasem dla upewnienia, więc wiedziała ile potrzeba było czasu na wyjazd. Tego akurat była pewna. Niestety, obawiała się nieco tej misji, ale liczyła na to, że rozwiążą tę zagadkę, tak jak kiedyś, za czasów IBPI i szybko wrócą.
- W porządku - odpowiedziała Jennifer, nieco uspokojona. - Zastanawiałam się, ile wziąć ubrań, ale ty pewnie również tego nie wiesz - mruknęła. - Choć mam nadzieję, że zabawy w detektywów nie zajmą nam więcej od kilku dni. Na szczęście zapowiada się bardzo spokojna akcja. Przeglądanie archiwów i bibliotek. Wyjątkowo nie mam nastroju na popisywanie się - mruknęła i odłożyła kubek na stoliku. Wyszła na korytarz, zostawiając Alice samą. Harper nie miała wcale więcej czasu. Co takiego chciała robić przez tę ostatnią godzinę przed wyjazdem?
Jej spakowana walizka była już w korytarzu. Śpiewaczka miała w niej wszystko włącznie z laptopem. Nie mając co robić, podniosła się i usiadła do fortepianu. Zaczęła na nim grać. Powoli. Spokojnie. Smutną melodię. Nie był to marsz pogrzebowy, lecz jakaś improwizacja. Zastanawiała się, czy powinna pójść porozmawiać z Esmeraldą? A może z braćmi? W końcu jeszcze nie wyjechali na szkolenie z panną Roux. Na razie jednak nie miała ochoty. Miała dość melancholijny nastrój. Myślała za dużo o Terrym tego poranka, a słowa Kita jakoś dziwnie wprawiły ją w niepokój. Musiała się więc wyciszyć.
Nie do końca jej się to udało. Martha weszła do środka po raz kolejny, aby zabrać kubek Jennifer i szklankę po soku Alice.
- A pani przy fortepianie - powiedziała. - Co za zbieg okoliczności. Właśnie pojawiła się w rezydencji madame Wellington. To jedna z dawnych przyjaciółek pani Esmeraldy. Jest utalentowaną pianistką, na pewno miałyby panie wiele wspólnych tematów - rzekła.
Następnie zerknęła przez okno. Esmeralda mignęła na moment, jak wracała z kwiatami ścieżką. Albo ktoś ją poinformował o przybyciu znajomej, albo miała dobre wyczucie.
Śpiewaczka zerknęła w stronę Marthy.
- No cóż, to gość pani Esmeraldy, jeśli chciałby mnie poznać, będę zaszczycona - powiedziała tylko uprzejmie. Widząc Esmeraldę wracającą ścieżką, zastanawiała się, czy przejdzie przez jadalnię. Jeszcze się dziś nie widziały i Harper zamierzała ją uprzejmie powitać. Przestała grać smutną melodię i przerzuciła się na Jezioro Łabędzie.
Wnet kobieta wyszła zza ogromnego krzewu i ruszyła bez wątpienia w stronę Alice. Trzymała naręcze wspaniałych kwiatów. Alice nie potrafiła nazwać wszystkich gatunków, jednak spostrzegła białe lilie, czerwone róże, pomarańczowe dalie… Kiedy weszła do jadalni, rozniósł się aromat tych wszystkich pięknych roślin.
- Pani Alice - przywitała się. - Proszę spojrzeć, jakie cuda są u nas w szklarni. Kto by pomyślał, przecież jest już prawie zima! Nasi ogrodnicy dbają o to, aby im się nigdy nie nudziło…
- Pani Wellington już jest przy kominku - rzekła Martha. Spuściła wzrok. Obecność kobiety speszyła ją. Ruszyła w stronę drzwi, aby czym prędzej uciec.
Harper popatrzyła na kwiaty.
- Tak, są wspaniałe. Rzeczywiście nasi drodzy ogrodnicy spisali się na medal. Oni i niezbyt zimny klimat Angielskich zim i jesieni. Jak się pani dziś czuje, Esmeraldo? - zapytała uprzejmie. Przestała grać i podniosła się. Podeszła do pani de Trafford i zerknęła z bliska na kwiaty, które trzymała w rękach. Musnęła palcami jedną z lili. Jej płatki były sprężyste. Dużo twardsze, niż można byłoby sądzić w pierwszej chwili. Tutaj pachniały jeszcze mocniej. Esmeralda zerknęła w ich stronę. Wciąż była zdecydowanie zbyt szczupła, jednak jej czarne, falowane włosy pozostawały bardzo gęste i zadbane. Przyjemnie było na nie patrzeć.
- Całkiem dobrze. Z każdym dniem wstaję w lepszym nastroju. Trzeba przyznać, że mam idealne warunki do odpoczynku. Cieszę się, że jest tu całkiem dużo ludzi, inaczej rezydencja byłaby zdecydowanie zbyt smutna. A wtedy również i ja.
Zerknęła na Alice.
- To dzisiaj, prawda? - zapytała.
Kobieta roztaczała taką aurę, że przy niej plecy samoistnie prostowały się. Trudno było zapomnieć o dobrych manierach. Alice uznała, że to chyba przez akcent. Brzmiał tak dostojnie, że w ustach każdej innej osoby mógłby być śmieszny. Jednak przy Esmeraldzie zdawał się naturalny.
Harper obserwowała kwiaty przez dłuższa chwilę, po czym podniosła wzrok do twarzy Esmeraldy.
- Owszem. To dziś. Wyjeżdżamy z Jennifer za godzinę. Będziemy do pani dzwonić, Esmeraldo z wieściami. W razie czego, gdybyś coś sobie przypomniała, Martha ma również mój numer. Cieszę się, że wraca pani z każdym dniem do zdrowia - powiedziała uprzejmym tonem i obdarzyła ją miłym uśmiechem. Nie było w tym nic sztucznego. Alice nie podlizywała się jej. Esmeralda odzyskała zdrowie dzięki jej pomocy, a Alice miała tu swój dom. Obie zawdzięczały coś sobie nawzajem i rudowłosa miała nadzieję, że rzeczywiście jeśli nawet na Isle of Man się nie uda, to pozostaną chociaż przyjaciółkami.
- Dzwoń, gdybyś potrzebowała jakichś dodatkowych informacji - powiedziała Esmeralda. - Nie musisz mnie informować o postępach, chyba że byłyby szczególnie spektakularne. Podoba mi się idea zastanawiania się i wyczekiwania. Czuję się prawie jak kobieta, której mąż wybiera się na wojnę… - uśmiechnęła się lekko, po czym spoważniała, lekko zasmucona. Niechcący przywołała de Trafforda, który ze swojej wojny nie wrócił. Alice zebrała w sobie wszystkie siły jakie posiadała i nie zareagowała na to porównanie, tak niefortunne dobrane przez panią de Trafford. - Czy dobrze schowałaś klucze do Injebreck? Mam nadzieję, że to te. Jestem przekonana, że to te - powiedziała po chwili. - Jednak od dzieciństwa tam nie byłam. Może ktoś z mojej rodziny odwiedzał posiadłość, lecz przynajmniej kiedyś nikt nawet tego nie proponował. Dla Hastingsów to było przeklęte miejsce. Nie wiem, czemu moi rodzice go nie sprzedali.
- Możliwe, że z sentymentu… I pamięci. Mam klucze w mojej torbie podręcznej. Tam się nie zgubią na pewno. Nie będę dzwonić z wieściami, tylko po informacje. Zrobimy więc sobie taką zabawę, pani Esmeraldo. Do dnia mego powrotu, nie zdradzę nic na temat tego co dzieje się na miejscu… - obiecała jej i obserwowała Esme, zaciekawiona jej reakcją na taką propozycję uprzejmej zabawy. Skoro sprawi jej to przyjemność, postanowiła więc, że nie ma przeciwwskazań, by po prostu trzymać rozwiązanie sprawy w sekrecie, póki nie wrócą.
- Tylko wysyłaj wiadomość, raz dziennie, że wszyscy żyjecie. W tym temacie akurat wolałabym nie odczuwać niepewności. To chyba wszystko, co miałabym do powiedzenia… - powiedziała. - Czy zechciałabyś spotkać moją dawną przyjaciółkę Olivię? Chyba że masz inne, bardziej naglące sprawy przed wyjazdem… - zawiesiła pytająco głos. - Myślę, że tak czy tak, powinnam już udać się do niej. To niegrzecznie, kazać gościom zbyt długo czekać na siebie. Zwłaszcza kiedy muszą przebyć taką odległość. Choć przyznam ci po kryjomu, że dla wielu to mała przygoda. Przeprawy przez jezioro, las… jakbyśmy mieszkali w jakiejś bajce za siedmioma górami - westchnęła. - Pewnie nie będzie gniewać się na mnie, kiedy zobaczy te piękne kwiaty Windermere’ów.
Alice znowu zerknęła na kwiaty.
- Tak… Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, mieszkała ciemnowłosa królowa kwiatów. Długie lata spała, aż wreszcie głos słowika zbudził ją ponownie do życia… - opowiedziała zamyślona Alice kawałek bajki, którą po prostu zaczęła wymyślać. Zerknęła znów w górę na twarz Esmeraldy.
- W bajkach są zawsze szczęśliwe zakończenia, czyż nie? Mam nadzieję, że również dla starych królowych - kobieta zażartowała w odpowiedzi.
- Nie miałam żadnych planów, chętnie poznam twoja przyjaciołke, jeśli nie masz nic na przeciwko - powiedziała uprzejmie.
- Przecież sama ci to zaproponowałam. Jeszcze nie jestem na tyle neurotyczna, żeby po czymś takim zgłosić obiekcje - rzekła z lekkim uśmiechem. Ruszyła w stronę drzwi. - Czy mogłabyś mi otworzyć? - poprosiła. - Nie mam wolnej ręki, jak zapewne widzisz. W saloniku jest pusty wazon i chyba są tam również butelki wody mineralnej. Tam umieścimy kwiaty. Olivia jest pianistką. Niestety z powodów prywatnych musiała porzucić karierę, jednak do dzisiaj często i chętnie gra na instrumencie. Każdy człowiek ma swoją pasję. Ty interesujesz się śledzeniem paranormalnego, ja gniciem na łożu, a Olivia lubi klawisze - rzekła.
Alice otworzyła jej drzwi.
- Z tym gniciem na łożu, to bym tak nie przesadzała. Jak to w życiu bywa, pasje się zmieniają. Ja od początków życia od razu nie chwyciłam lunety i nie zmieniłam się w członkinię brygady Scoobiego-Doo - celowo użyła takiego przykładu, mając nadzieję, że o tym Esmeralda mogła kiedyś słyszeć.
- Widzę cię jako Daphne - mruknęła kobieta, przechodząc przez otwarte przejście.
- Kiedyś chciałam zostać sławną divą operową… - zdradziła Harper.
- Po części byłam na tej drodze, ale potem świat się obrócił i zostałam kimś innym, a teraz twoja muzykoterapeutką… szukanie zjawisk nadprzyrodzonych to hobby i powołanie - zażartowała. Szła obok Esmeraldy. Nie wyprzedzała jej, ani nie wlekła się. Jedyne co, to otwierała przed nią drzwi.
Szły korytarzem w stronę salonu, w którym zapewne znajdowała się Olivia Wellington. Alice uznała, że pewnie chodziło o ten tuż przy wejściu, na lewo od schodów. Był niewielki i może właśnie dlatego taki przytulny. Słyszała, że to w zimie najprzyjemniejsze miejsce w domu z powodu antycznego kominka, który tam się znajdował. Terry opowiadał jej, że jego pradziadek wybudował go dla prababki. Bardzo długo umierała z powodu niezidentyfikowanej w tamtych czasach choroby, a chciał zapewnić jej możliwie najlepsze warunki w tych ostatnich dniach. Alice nie wiedziała, czy de Trafford sobie z niej nie żartował, gdyż pomieszczenie było bardzo czarujące, zaciszne i ciepłe. W ogóle nie kojarzyło się z aurą śmierci i rozkładu.
- Jestem wciąż zła na Terrence’a, że nic mi nie powiedział przez tyle lat. Najgorsza jest świadomość, że wplątał w to naszą córkę, a może właśnie dlatego ją adoptował. A ja przez cały czas o niczym nie wiedziałam - powiedziała w marszu.
- Najczęściej nie mówimy o takich rzeczach osobom nieświadomym istnienia tej drugiej strony lustra, pani Esmeraldo… Dlatego, by ich chronić i dlatego by nie niszczyć ich widzenia świata… - wytłumaczyła spokojnie.
- Chyba, że zaczyna brakować pieniędzy? - odparła błyskawicznie. Następnie zmieszała się. - Przepraszam, nie chciałam zabrzmieć obcesowo. Nie mam żadnych pretensji.
- Nie szkodzi. Nawet gdyby nie pieniądze, zapewne i tak powiedziałabym ci o tym wszystkim. Chciałam byś wiedziała o Kościele Konsumentów i gdyby Terrence tu był, jego również przekonywałabym, do wtajemniczenia cię… A co do poprzedniego tematu. Sądzę, że nie było zagrożenia, ani powodu, byś musiała w tamtym czasie dowiedzieć się, że świat pełen jest niebezpieczeństw, których ludzki umysł może nie pojąć - Harper nie poczuła się urażona. W końcu Esmeralda nie myliła się. Potrzebowali jej pieniędzy i pomocy.
- Z chęcią bym słuchała o tym wszystkim, kiedy nie mogłam robić nic innego oprócz słuchania. Prawda jest taka, że zostałam kompletnie wykluczona. Wcześniej nie mogłam pojąć, ale teraz nagle jestem w stanie? Co się zmieniło? Cały czas byłam i jestem tą samą osobą. Wcale nie sądzę, że Terry’emu zależało na moim bezpieczeństwie i spokoju ducha. Po prostu zamknął mnie w pokoju i zapomniał o mnie. Raz na jakiś czas wiózł mnie po ogrodzie na wózku, aby uspokoić sumienie, jednak nigdy mu nie zależało na mnie. Może uważał, że jestem też niepełnosprawna umysłowo, nie tylko cieleśnie. Myślę, że mnie po prostu nie kochał. I nie miałabym nic przeciwko temu, ale na jego miejscu mimo wszystko inaczej bym się zachowała w pewnych momentach. Jednak porzućmy ten temat - uśmiechnęła się nagle do Alice. Przytrzymała na chwilę kwiaty jedną ręką i dotknęła drugą ramienia swojej muzykoterapeutki. - To w złym tonie, robić wyrzuty nieobecnym. A co dopiero zmarłym - rzekła, spoglądając na drzwi prowadzące do saloniku, przed którym stanęły. Alice znów musiała je otworzyć.
Harper kiwnęła głową.
- Niektórych rzeczy niestety już nie zdołamy mu powiedzieć, choć na nie zasłużył. Wygląda na to, że pozostaną tylko w naszych umysłach - skwitowała jeszcze. Po czym zamilkła, wyprostowała się i otworzyła drzwi prowadzące do kolejnego pomieszczenia. Lubiła je, było takie domowe… Ciepłe. Miłe. Rozejrzała się po saloniku, chcąc oczywiście poznać ową zaproszoną Olivię.
Alice nie do końca spodziewała się tego widoku.

Sam salonik wyglądał tak samo. Nic się w nim nie zmieniło. W kamiennym kominku palił się ogień, był zabudowany aż do sufitu. Po lewej stronie powieszono płaski telewizor, teraz zgaszony. Znajdowała się tu kanapa, dwa fotele oraz niski stolik do kawy. Nie było tutaj niczego więcej prócz ciepłych ozdób oraz barku.


Tylko jedno zmieniło się. Na podłodze czołgała się na czworakach kobieta w średnim wieku. Była szczupła i elegancka. W kasztanowych włosach były widoczne pasemka siwizny. Miała na sobie granatową spódnicę oraz beżowy sweter o grubym splocie. Kaszlała, trzymając się za serce.
- Olivio! - krzyknęła Esmeralda. Wypuściła z rąk kwiaty. Rozsypały się po podłodze, tworząc kolorowy dywan z płatków i liści.
Alice początkowo zatkało, kiedy zobaczyła kobietę na podłodze, ale zawiesiła się widząc rozsypane kwiaty… Kwiaty i liście… Jak dywan. Jej ręce zacisnęły się w pięści, po czym odwróciła się.
- Martho! - zawołała donośnym głosem. Kobieta od lat zajmowała się Esmeraldą, na pewno była przeszkolona w wypadkach takich sytuacji. Alice zawołała jeszcze raz, po czym weszła do środka, przechodząc nad kwiatami. Zbliżyła się do kobiety, żeby ocenić co się stało. Początkowo poglądowo.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline