Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 22:40   #157
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Zebrał się cały tłum ludzi i źle wszystko zrozumiał. To mój brat był winny, nie ten mężczyzna. Ale że był Arabem, to posądzili go o złe intencje. A potem zadzwonił dzwonek i się obudziłem. Nigdy nie śniło mi się, że jestem kobietą. Czy ja wyglądam na kobietę? - spojrzał prosto w oczy Alice i wydął usta. Wlepił w nią wzrok tak bardzo, jakby chcąc zaobserwować jej najdrobniejszą reakcję mimiczną na jego pytanie.
Harper zmarszczyła brwi.
- Nie. Nie wyglądasz - odpowiedziała szczerze. To że lubił ekscentryczne kolory, nie sprawiało, że jego uroda przywodziła na myśl kobietę. Był całkiem chłopięcym młodzieńcem o typowo męskich rysach twarzy, choć na jej oko zbyt szczupłym. Nie doszukał się w jej minie zawahania, czy kłamstwa. Alice naprawde uważała to co powiedziała. Tymczasem do autobusu wsiadła odpowiednia ilość pasażerów i ten ruszył. Jechali może siedem minut, nim pojazd zatrzymał się tuż koło schodów prowadzących do wnętrza samolotu. Harper zastanawiała się, czemu w tym miesiącu wszystkie opowieści i wydarzenia, musiały mieć ten pieprzony, arabski nalot. Nie komentowała tego jednak. Poczekała na ich kolej na opuszczenie pojazdu i ruszyła do schodów. Wkrótce znaleźli się wewnątrz samolotu. Zaczęła szukać ich miejsc.
Znalazła je dość szybko, były oznaczone numerami. Jenny pierwsza usiadła przy oknie, obok niej spoczęła Alice, a Bee przy samym brzegu. Wyglądała tak, jak gdyby coś ją dręczyło. Tymczasem Kit usiadł po turecku na miejscu po drugiej stronie Alejki. Od razu zrzucił buty, aby było mu wygodniej i otworzył plecak. Wyjął z niej zapałkę i skoncentrował na niej spojrzenie. Skupił się, bez wątpienia próbując ją zapalić. Stewardessa zobaczyła to i od razu do niego podbiegła.
- Proszę pana, nie wolno korzystać na pokładzie z materiałów łatwopalnych! - powiedziała bardzo głośno.
- Cicho, jestem w trakcie czegoś - Kit burknął i dalej koncentrował się na zapałce.
- Jeżeli nie odda mi pan tego, będę zmuszona poprosić pana o opuszczenie pokładu.
Dziewczynka z warkoczykami usiadła tuż za Alice.
- Tato, tato, to ten śmieszny pan - powiedziała wesołym tonem. - Czy mogę usiąść obok niego?
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Alice tylko usłyszała, jak przełknął ślinę.
Harper myślała gorączkowo.
- Bee, przechyl się do Kita i powiedz mu, że już wiem jaką ma moc i jeśli nie będzie bawił się niczym groźnym na pokładzie samolotu, to jak dolecimy i wysiądziemy to mu powiem - szepnęła do kobiety. Miała nadzieję, że Christopher złapie się na to i uspokoi. To była co prawda metoda na dzieci, ale miała nadzieję, że na Konsumenta też podziała.
Barnett skinęła głową, po czym zastosowała się do prośby śpiewaczki. Kit westchnął naburmuszony i schował zapałkę. Założył ręce o siebie i nieco opadł na siedzeniu w dół.
- Kit kontra świat przez całe życie - powiedział.
Jenny bawiła się pustym kubkiem po kawie.
- Może gdybym wybrała się z nim samolotem, to wszystko inaczej potoczyłoby się - powiedziała i nagle zmięła kubek, jak gdyby był z cienkiego papieru. - Nawet burza piaskowa nie chciała go wypuścić w Dubaju, pisał mi o tym. Jakby sama natura chciała, żeby nie poleciał. Żeby nie umarł.
Stewardessa podziękowała Kitowi i przeszła dalej. Spojrzała na dwójkę mężczyzn o ciemnej karnacji. Mogli pochodzić z Iraku. Czy to był przypadek? A może służyli Sharifowi? Alice nie kojarzyła ich, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Z drugiej strony… czy mogła posądzać każdego Araba o złe intencje?
Harper skrzywiła się na słowa Jennifer. Pamiętała swoje rozmowy z Terrym. Była w szpitalu. On się martwił w Dubaju…
- Gdybym go nie poprosiła, nie przyleciałby. Skąd mogłaś wiedzieć. Skąd ja mogłam wiedzieć… Nikt się nie spodziewał Jenny… Nie… Nie myślmy teraz o tym - poprosiła. Obserwowała przez chwilę arabów, po czym westchnęła ciężko. Zamknęła oczy i spróbowała odprężyć się. Miała już zapięty pas. Chciała się zdrzemnąć.

Potrafiła całkiem sprawnie zapadać w sen. Jednak z powodu tych wszystkich niepokojów i rozmów i myśli… Zaczęła śnić.
Siedziała w prywatnym samolocie. Był kompletnie pusty. Było tu pięć miejsc siedzących. Spróbowała się poruszyć, ale jej pas nie rozpinał się. Tymczasem drzwi gdzieś z tyłu otworzyły się. Chyba prowadziły do łazienki. Naprzeciwko niej w fotelu usiadł nikt inny jak Terrence. Wyglądał jak żywy. Był elegancko ubrany jak na bankiet, w tym momencie Alice zorientowała się, że ona tymczasem miała na sobie tylko czarną, koronkową, koszulę do snu. Cała się spięła. Jej umysł był nawet tak podły, że dodał zapach jego perfum. Milczała. Bała się mrugnąć, czy cokolwiek powiedzieć, by nie zniknął. Tylko na niego patrzyła z bólem i tęsknotą.
Terrence spoglądał na nią nieco sennie. Zamrugał oczami, przeciągnął się i ziewnął.
- Przepraszam, wybacz mi. Odpłynąłem na moment… chyba zasnąłem… I nie zgadniesz, jak dziwny sen mi się śnił… - powiedział, kręcąc głowy. - Ale był tak straszny, że nie mam ochoty ci o nim opowiadać.
Alice spojrzała na swoje ubranie. Czyżby ona również zasnęła? Ten cały tragiczny Mauritius był chorą wizją w jej głowie? Wydawał się taki realistyczny i zbyt skomplikowany na zwykły sen… a jednak… miała przed sobą de Trafforda całego i zdrowego. Czy mogła kłócić się z tym, co podpowiadały jej oczy?
Zaczęła się uspokajać. Poddała się wizji snu i zapomniała o niepokoju, który czuła na początku.
- Tak to czasem bywa ze snami, że są nieprzyjemne… M… Dokąd lecimy? I dlaczego jestem tak ubrana? - wyglądała tak, jakby głowiła się, czemu niczego nie pamięta. Czyżby spała aż tak mocno, że nie zdołała się jeszcze rozbudzić? Ponownie spróbowała rozpiąć swój pas i uwolnić od niego. Nie miała z tym najmniejszych problemów. Mechanizm nie zaciął się, potrafiła zwolnić go i wstać. Mogła wyprostować nogi i pójść do toalety. Prywatny samolot nie miał zbyt wielu atrakcji. Rzecz jasna nie mogła go też opuścić.
- Wydaje mi się, że obydwoje spaliśmy - powiedział de Trafford. - To chyba bardzo długi lot. Dlatego uznaliśmy, że będzie nam wygodniej w piżamach. Ja swoją już złożyłem. Obudziłem się nieco wcześniej od ciebie - wyjaśnił. - Bardzo rozbolał mnie brzuch. Liczyłem na to, że mi przejdzie, zanim wstaniesz, jednak… - westchnął, masując przestrzeń wokół pępka. - A co do naszej podróży… może podejdź do okna - zaproponował jej.
Harper słuchała go uważnie, po czym z zaciekawieniem ruszyła w stronę okna. Zatrzymała się jednak, nim się pochyliła by spojrzeć.
- Może powinieneś wypić coś ciepłego? Mleka tu raczej nie mają gotowanego, ale może kawa? - zaproponowała mu rozwiązanie na ból brzucha, po czym przechyliła głowę i wyjrzała na zewnątrz. Czy rzeczywiście zdoła rozpoznać dokąd lecą z tej perspektywy?
Widziała jedynie góry pokryte śniegiem. Tworzyły całe łańcuchy. To był widok zapierający dech w piersiach i tłumaczył, dlaczego w samolocie było dość zimno. Ogrzewanie, o ile w ogóle działało, nie mogło sobie poradzić z temperaturą na tej wysokości.
- Myślisz, że kawa mi na to pomoże? - zapytał i odciągnął rękę z brzucha. Była cała pokryta krwią. Alice spostrzegła rękojeść noża, która sterczała z ciała mężczyzny. - Mleko chyba nie byłoby wiele lepsze - dodał po chwili i jęknął z bólu.
Alice spojrzała na nóż. Zbladła momentalnie.
- Mój… Boż… Co ci się… Kto ci to zrobił? - zapytała natychmiast podchodząc do niego i spoglądając na nóż. Wcześniej tego nie widziała. Zmartwiła się.
- Jest tu jakaś apteczka? Daleko jeszcze będziemy lecieć? Ktoś musi cię opatrzyć! - powiedziała poważnym tonem. Poszła szybko do łazienki szukając wspomnianej apteczki.
- Myślisz, że znajdziesz w apteczce maść na sztylet w brzuchu? - zapytał Terrence. - Twój optymizm jest cudowny. Niczym promyczek na niebie pełnym mroku - powiedział może dlatego, bo słońce chyliło się ku zachodowi. - A kto mógł mi to zrobić? Rozejrzyj się. Jak wiele osób widzisz? Przyznasz, że masz tendencję do ranienia ludzi, których kochasz. Czy to niechcący, czy z premedytacją. A droga jest jeszcze daleka.
Alice przypomniała sobie, że widziała apteczkę wraz z defibrylatorem. Były zawieszone na ścianie w korytarzu obok łazienki.
- Nie szukam maści na… na nóż… Trzeba go usztywnić w ranie, żeby go nic nie wyciągnęło. Ponoć tak się robi, bo jak wyciągniesz to krwotok - wyjaśniła Alice. Słuchając o tym, że to ona mu to zrobiła, nie chciała wierzyć. Przecież nie było tu niczego, co mogłoby ją opętać i wywołać taki efekt. Nie zamierzała się jednak kłócić z rannym. Ruszyła do apteczki po plastry i bandaże. Ręce jej się trzęsły.
To nie mogła być jej wina… I jeśli droga była jeszcze daleka, czy to nie oznaczało, że Terry nie doleci do jej końca? Łzy stanęły jej w oczach.
Odkręciła drucik, którym apteczka została przymocowana. Jej ręce lekko drżały, ale i tak dość sprawnie to zrobiła. Wróciła do de Trafforda.
- Najgorsze, że nawet nie pamiętam twojego imienia - powiedział. - Twarz wygląda znajomo, jednak tylko tyle wiem. Niekiedy jawa robi się jeszcze dziwniejsza od snów, czyż nie? A jak często miesza nam się w jedną całość… - zawiesił głos. - Zamiast bawić się w małego medyka, podejdź do barku, kochana. Wiesz, jaki jest mój ulubiony alkohol. Dobrze byłoby odkazić ranę. Jeśli nie w brzuchu, to chociaż w sercu.
Harper postawiła apteczkę na stoliku, po czym za zaleceniem Terrence’a ruszyła do barku. Odszukała ulubiony alkohol de Trafforda: Jefferson’s Ocean Bourbon Cask Strength, po czym nalała mu do szklanki i przyniosła bliżej resztę butelki. Zatrzymała się tuż przed nim.
- Nie pamiętasz jak mam na imię, ale pamiętasz jakimi uczuciami cię darzę i że wiem jaki jest twój ulubiony alkohol? Skąd? Albo może inaczej… Czemu mnie nie pamiętasz, Terrence? Przecież… Nie jestem chyba taka łatwa do zapomnienia? - zapytała i podała mu szklankę.
De Trafford przyjął ją z wdzięcznością. Następnie nieco wygodniej usiadł i założył nogę na nogę. Ten relaks kompletnie nie pasował do rany w jego ciele. Jednak w tej pozie Alice go zapamiętała i może dlatego tak go w tej chwili odtworzyła.
- A skąd wiemy na jawie, że to jawa? Albo w trakcie snu, że to sen? Czasami mamy pewność tak po prostu, a niekiedy jest ona tylko złudna. Może tylko wydaje mi się, że coś nas łączyło i że byliśmy sobie bliscy. Ostatecznie to ty to zrobiłaś, czyż nie? - zapytał, spoglądając na ranę, z której leniwie sączyła się krew. - Może tylko udawałaś z różnych powodów, a potem nie zawahałaś się tak mnie potraktować, kiedy spałem. Nie łudźmy się. Kobieta taka jak ty nie mogłaby być tak naprawdę zainteresowana kimś takim, jak ja. Przynajmniej nie po bliższym poznaniu.
Rudowłosa zacisnęła dłoń mocniej na butelce.
- Nigdy bym cię nie skrzywdziła Terrence… Bo cię naprawdę kocham… - powiedziała smutno. Sama nie rozumiała, czemu zasmuciła się aż tak krytycznie po tych słowach. Owszem, Terry mówił niemiłe, chłodne rzeczy, ale to zdanie nie powinno wywoływać w niej takiego wstrząsu gdy już je powiedziała. Zwłaszcza, że coś sobie przypomniała.
- Ty też powiedziałeś, że mnie kochasz… - powiedziała poważnym tonem. Zaczęło jej się mieszać co było prawdą, a co snem…
- Nazywam się Alice… - powiedziała poważnym tonem na koniec.
- Miło mi cię poznać, Alice - odparł de Trafford. - Ja mam na imię Terrence, co już wiesz. Nie lubię zdrobnień.
Następnie zamyślił się, wodząc palcem po okrągłej krawędzi szklanki. Spoglądał na Harper, która nie potrafiła w żadnej mierze zidentyfikować emocji malujących się na jego twarzy. Jak gdyby nie do końca ją poznawał, mimo że coś tliło się w jego pamięci. Wnet kobieta mrugnęła i Anglik zniknął. Pozostała w samolocie sama… przynajmniej tak jej się wydawało.
Zaniepokoiła się. Przecież jedynie mrugnęła. Alice zaczęła szukać oznak, że tu był. Szklanki i apteczki? Butelki? To wszystko zniknęło… prócz samej butelki, ale tej mężczyzna nigdy nie dotknął.
- Terrence? - zapytała nieco głośniej rozglądając się za nim. Ruszyła nawet w stronę korytarza, gdzie była łazienka. Czy może tam się skrył? Nie rozumiała co tu się działo. Czy zasnęła przy tym mrugnięciu? Albo znów coś ją przejęło? Ale co było na tyle silne? Była zaniepokojona.
Kiedy spojrzała w stronę korytarza, na którego końcu znajdowała się toaleta… spostrzegła, że w półcieniu krył się męski kształt. Była pewna, że jeszcze przed chwilą nikt tam się nie czaił. Nie mogła dojrzeć twarzy, ani nawet szczegółów sylwetki. Nieznajomy opierał się nonszalancko barkiem o ścianę i spoglądał w milczeniu w jej stronę. Jakiś cichy instynkt podpowiedział Harper, że to wcale nie był Terrence.
Rudowłosa zatrzymała się przy wejściu do korytarza i patrzyła na postać człowieka na drugim jego końcu. Zmarszczyła lekko brwi i skrzyżowała ramiona, skrępowana swoim strojem.
- Gdzie jest Terrence? - zapytała powaznym tonem.
- Kim jesteś? - zapytała jeszcze, chcąc dowiedzieć się kto krył się w tym cieniu.
Mężczyzna zrobił krok do przodu. Wysunął się na słabe światło płynące z okna. Spojrzał na śpiewaczkę… która zamarła. Mężczyzna wyglądał dokładnie tak samo, jak ona. Mogliby być bliźniętami. Jego twarz różniła się tylko drobnymi szczegółami, które nadawały mu wyglądu płci przeciwnej. Nieco szersza, ostrzej zarysowana szczęka, linia rudego zarostu, nieco grubsze brwi i wyżej położona linia włosów… Jednak dokładnie te same oczy, nos, usta, kolor i gęstość włosów… Nawet wzrost i waga były podobne, choć nieznajomy zdawał się nieco bardziej umięśniony. Alice spostrzegła po chwili, że był cały mokry. Jego ciało i ubrania wyglądały na kompletnie przemoczone.

Ten widok - z jakiegoś powodu - był dla Harper tak szokujący, że aż obudziła się. Jej serce biło bardzo szybko, jak gdyby otrzymała dożylnie jakiś szczególnie silny środek przyspieszający jego pracę. Była spocona i chyba musiała wydać z siebie jakiś głośniejszy dźwięk, bo siedzące obok kobiety spoglądały na nią z zaniepokojeniem, a w ich stronę zmierzała stewardessa.
- Wszystko w porządku? - zapytała pracownica. - Czy mogę jakoś pomóc?
Alice otworzyła szeroko oczy i chwyciła się za serce. Nie miała zawału, ale tym gestem chciałaby po prostu je uspokoić. Była kompletnie oszołomiona. Przed oczami nadal miała Terrence’a, a potem swojego bliźniaka. Czy to był jej bliźniak? Albo ktoś z nią spokrewniony? A może to po prostu jej umysł wygenerował taką postać? Oddychała płytko.
- Wody. Napiłabym się wody - powiedziała słabym głosem i zamknęła oczy próbując wymazać spod powiek to co jej się przyśniło. Czy to był sen, czy przepowiednia? Czy Terry żył i naprawdę jej nie pamiętał, czy może to tylko jej głowa? Aż dostała migreny i zebrały jej się łzy… chciała wyć, ale nie wypadało w samolocie. Przycisnęła tylko dłoń do ust i zagryzła na jej krawędzi zęby, tym sposobem chcąc się rozproszyć od rozpaczy.
- Dobrze. Przyniosę dla pani wodę - odparła stewardessa. Wydawała się zadowolona z takiego prostego rozwiązania tego problemu. - Będę za chwilę - obiecała.
Jennifer chwyciła ją delikatnie za nadgarstek.
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? - zapytała Harper, choć ta wcale nic takiego nie powiedziała. I nie zachowywała się tak, jak gdyby nie widziała żadnych problemów. - Chcesz pójść do łazienki?
Alice rozejrzała się. Bee spoglądała na nią przestraszona, ale nic nie mówiła. Kit natomiast spał z otwartymi ustami. Strużka śliny ściekała mu w stronę podbródka.
Rudowłosa popatrzyła na Jennifer oczami, z których niemal lały się już łzy. Kilka z nich osiadło na jej długich rzęsach. Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. Zaciskała palce wolnej ręki na ręce Jenny bardzo mocno. Nie była silną osobą, ale Jenny zdecydowanie rozpoznała w tym paniczny chwyt. Dopiero po kilku chwilach zelżał, a Alice zdawała się uspokajać bardzo powoli. Nie poruszała się, jakby bojąc wykonać jakikolwiek ruch. Jej mięśnie były w pełni napięte. Dopiero po około pięciu minutach rozluźniła się na tyle, by ciężko westchnąć. Otarła dłonią twarz. Na wnętrzu drugiej były ślady zębów, wbite niemal do krwi. Jenny zauważyła, ale Alice natychmiast schowała te dłoń. Nic nie mówiła.
- Miałam… Zły sen… Kolejny zły sen… - powiedziała tylko zmęczonym głosem. Jej umysł nie wypoczywał w czasie tych wszystkich snów. Ciało owszem, ale psychicznie była wycieńczona…
- Znowu Terry? - Jennifer zapytała z dziwną pewnością w głosie. Czy to dlatego, bo Alice we śnie wypowiedziała jego imię? A może po prostu mogła spodziewać się, jaki był najczęstszy temat snów Harper. Rudowłosa zerknęła na blondynkę i tylko krótko kiwnęła głową. - Nawet nie spałaś aż tak bardzo długo. Może pół godziny. - kontynuowała Jenny.
- Ja też miewam często koszmary - powiedziała Bee. Alice rozpoznała w jej głosie uspokajające, współczujące nuty. - Ciężko jest ich uniknąć, kiedy walczy się na co dzień z tyloma różnymi problemami. Moja mama leczyła się z powodu ataków paniki wywołanych tylko i wyłącznie prowadzeniem kwiaciarni - powiedziała. - Przynajmniej to jakiś powód. A jest mnóstwo ludzi, którzy bez żadnej uchwytnej przyczyny są ciągle zestresowani i się nie wysypiają. Więc co mamy powiedzieć my? - zapytała. - Odkąd zaakceptowałam, że sen nie przynosi mi wypoczynku, paradoksalnie lepiej mi się śpi.
 
Ombrose jest offline