Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 22:42   #160
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper spojrzała na kobietę.
- Alice… - przedstawiła się już właściwym imieniem. Nie musiała tu podpisywać żadnych dokumentów, więc nie było z tym problemu.
- Nigdy nie piłam melisy z herbatą, ale nie wiem czy mogę ją pić w ciąży… - powiedziała szczerze do kobiety. Od kilku tygodni Alice stała się poważnie wyczulona na wszystko co jadła i piła, oraz ile wartości odżywczych dostarczała organizmowi. Dodatkowo pojawiły się te dziwne zachcianki smakowe, nad którymi kompletnie nie panowała….
- Moje gratulacje - powiedziała Chevonne. - Błogosławiony stan… kto by się spodziewał, jeszcze nie widać po pani brzemienia. Melisa jedynie pomoże na skołatane nerwy i trawienie - uspokoiła je.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zaprowadziła ich do przedsionka, który był zawalony ubraniami, miskami, owocami oraz narzędziami mającymi zapewne kilkadziesiąt lat. Było tutaj czysto, ale w taki bardzo tradycyjny, wiejski sposób. Chevonne najpewniej tylko zamiatała miotłą i przecierała szmatą z wodą. Obce jej były odkurzacze oraz chemiczne środki, choć zapewne wiedziała o ich istnieniu. Wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła drzwi prowadzące na korytarz tonący w cieniu. Po prawej stronie znajdował się kredens, a po lewej niski, stary piec, który obecnie pełnił rolę dużego stolika. Dalej znajdowała się kotara oraz trzy pary drzwi. Jednak Alice została poprowadzona kolejnymi w stronę pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Znajdowała się tutaj lodówka i był to chyba jedyny sprzęt elektryczny, nie licząc żarówki w lampie nad sufitem. Chevonne gotowała obiady na żelaznej płycie nad piecem, gdzie obecnie stały garnki. Z niektórych wydobywał się całkiem przyjemny zapach. Kobieta ulała wody do baniaka i postawiła go na ogniu.
- Earl grey? - zapytała. - Usiądźcie.
W pomieszczeniu znajdowała się złożona, prześciolona kocem wersalka oraz trzy krzesła.
Śpiewaczka usiadła na kanapie i rozglądała się po pomieszczeniu. Dom kobiety pachniał w taki charakterystyczny dla starszych osób sposób. Znała ten zapach, choć od lat go nie czuła. Popatrzyła na konsumentów, aż usiądą, po czym skupiła się na właścicielce domku.
- Earl grey może być, dziękujemy - powiedziała uprzejmie. Przywykła do picia innych herbat, ale sama bardzo ją lubiła. Miała nadzieję, że konsumenci nie będą marudzić. W końcu byli tu dla opowieści, nie dla napoju, czy nawet biszkoptów.
- Cieszę się - odparła Chevonne. - Czy to ojciec dziecka, jeśli mogę spytać? - zerknęła na różowe włosy Kita. Mężczyzna ściągnął beżową czapkę i zaczął ją podrzucać. Bee złapała go za ramię, nakazując mu, aby przestał.
- Nie… Ojca tu niestety nie ma… - powiedziała cicho Alice.
Tymczasem kobieta wyciągnęła z kredensu biszkopty i ułożyła je na talerzyku. Wyglądały na całkiem świeże, choć niezbyt drogie. Kiedy woda zagotowała się, zalała pięć szklanek herbaty z melisą
- Rozumiem - odpowiedziała Chevonne. - Przykro mi - powiedziała.
Zabrzmiało to tak, jak gdyby wiedziała wszystko o Terrym, choć najprawdopodobniej po prostu zareagowała w ten sposób na słowo “niestety”.
- Przynajmniej siostry trzymają się razem - zawiesiła głos pytająco. - A może koleżanki?
- Dobrzy znajomi. Przyjechaliśmy na mały urlop. Znajoma użyczyła nam swojego domku tutaj i chcemy nieco pozwiedzać, wypocząć, nim wrócimy do siebie i swojego codziennego życia - powiedziała taktycznie Harper. Wolała, by kobieta zbyt intensywnie nie wchodziła w szczegóły. Za to poczęstowała się jednym z biszkopcików. Podziękowała za niego i za herbatę.
- Jestem bardzo ciekawa tutejszych baśni i opowieści. Internet nam ich nie powie tak doskonale jak może to zrobić pani - zagadnęła ją uprzejmie, mając nadzieję, że połechce tym ego starszej pani.
- To prawda - odpowiedziała Chevonne, mieszając herbatę. Listki melisy zrobiły się dużo jaśniejsze po zalaniu wrzątkiem. - Opowiem wam o Mooinjer Veggey. Przynajmniej to, co przekazywane jest na ich temat w folklorze Manx - obiecała. Założyła nogę o nogę i zaczęła marszczyć pończochę na kolanie, chyba dla zabawy. - To małe stwory. Mają od dwóch do trzech stóp, co znaczy sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu centymetrów, jeśli lubicie tego rodzaju miary. Taka jest ich wysokość, choć proporcje ciała i wygląd przypomina kompletnie ludzkie. Noszą czerwone czapeczki i zielone kurteczki, a najczęściej są widziane na koniu. Podążają za nimi watahy małych ogarów o wszystkich kolorach tęczy. Ich natura zazwyczaj jest określana jako złośliwa i drwiąca.
Kobieta spróbowała łyżeczką herbatę, ale była jeszcze zbyt gorąca. Zamiast tego spróbowała biszkopta. Był obtoczony w grubych kryształkach cukru.
- Wiara we wróżki jest… albo była, szeroko rozpowszechniona na terenie całego Isle of Man - powiedziała. - Mówiono, że żyją w zielonych stokach wzgórz, zwłaszcza tych najstarszych. Każdy, kto zabłąkałby się zbyt blisko takich terenów w letnie wieczory, usłyszałby cudowną muzykę. Jednak musiałby szczególnie uważać, zwłaszcza jeśli sam byłby artystą, lub miał szczególne zamiłowanie do nut. Jeżeli taka osoba pozostanie zbyt długo przy muzyce, wnet wpadnie w pułapkę - tłumaczyła, kończąc słodką przekąskę. - Mooinjer veggey są widzialne tylko przez tych ludzi, którym chcą się pokazać. Niektóre mają dobrą naturę. Leczą ludzi z chorób i znajdują poradę na nieszczęścia. Niektóre są jednak złośliwe, kradną dzieci, a nawet dorosłych i przynoszą ogromnego pecha. Wypijcie herbatę, już nie jest taka gorąca - powiedziała Chevonne i zaczęła łyżeczką nabierać naparu do ust. - Ja wciąż przestrzegam starych zwyczajów. Zwłaszcza, że mieszkam tak blisko wróżkowego mostu. Między innymi zostawiam na noc ogień, aby mogły przyjść i ogrzać się przy nich. Zwłaszcza w mroczne, beznadziejne i burzowe noce, w górskich parafiach, ludzie zwykli wcześniej iść spać. Po to, żeby znużone pogodą wróżki mogły ogrzać się przy ogniu palonego torfowiska bez ludzkich oczu zawieszonych na nich. Zazwyczaj zostawiano dla nich trochę chleba i świeżej wody, którą najczęściej wylewano rankiem. Kobietom nie wolno było prząść w sobotnie wieczory, a za każdym razem, kiedy piekły i wyrabiały ciasto, zostawiały go nieco wraz z masłem na ścianie, aby wróżki mogły się posilić. Przed złymi urokami broniły się solą i czystym żelazem.
Alice łowiła każde jej słowo, zapamiętując je. Potrzebowała je potem wszystkie zapisać.
- Czemu osoby związane z muzyką musiały uważać na wróżki? Pytam, bo jestem trochę przesądna, a jestem śpiewaczką operową i muzykoterapeutką… - zagadnęła. Tak naprawdę chciała dostać dodatkowe informacje. Może brat Esmeraldy śpiewał i dlatego wróżki go zabrały? Albo to była jedna z tych złośliwych? Chevonne wspomniała o tym, że porywały dzieci, a nawet dorosłych.
- Jakie osoby były najczęściej porywane? Dlaczego? No i dokąd? Wróżki skądś pochodzą? - wypytywała takim tonem jak zaciekawiona, nieco zafascynowana wnuczka. Weszła w rolę, specjalnie na tę okazję.
- Te najbardziej muzykalne i artystyczne osoby, które nie stąpały twardo po ziemi - wyjaśniła Chevonne. - Może istniał taki przesąd dlatego, żeby zachęcić młodych do pracy i zaprzestania bujania w obłokach. W końcu piosenką pszenicy się nie skosi. Jednak tak na zdrowy rozum ma to swój sens, że artyści będą najbardziej zafascynowani pieśniami Mooinjer Veggey, skoro lubią nawet tę zwyczajną muzykę. Pamiętaj, Alice, że w dużej mierze to podania i przesądy. Nikt na pewno cię nie porwie.
Jennifer uśmiechnęła się znacząco i spojrzała na twarz Harper, oczekując jej reakcji. Przecież śpiewaczka jeszcze nigdy została nie porwana w terenie.
Powieka jej lekko drgnęła i spojrzała krótko na Jennifer, wyłapując kątem oka jej uważne spojrzenie. Kobieta tymczasem kontynuowała.
- Jedyne Mooinjer Veggey, z którymi można spotkać się na Isle of Man, to ludzie należący do stowarzyszenia charytatywnego o właśnie tej nazwie. Zajmują się funkcjonowaniem kilku szkół dla przedszkolaków, grup zabaw oraz żłobków. Ich celem jest wychowanie naszych młodych z jednoczesną nauką obydwu języków. Angielskiego i manx. Zdaje się, że posiadają również podstawówkę w St John’s. Taką prawdziwą, z kontraktem z Ministerstwem Edukacji. Nazywa się chyba Bunscoill Ghaelgagh, jeśli mnie pamięć nie myli. Zajęcia w niej prowadzone są jedynie w manx, co umożliwia małym naukę płynnej mowy. To jedyna taka szkoła. Bardzo wspieram podobne inicjatywy.
Alice słuchała uważnie. Powtórzyła kilka razy w głowie nazwy, żeby lepiej je zapamiętać i potem wyszukać w sieci.
- Czyli nie ma podanego nigdzie miejsca skąd przychodziły wróżki, ani dokąd odchodziły, gdy akurat nie było ich na wyspie? - zapytała, podsumowując wypowiedź właścicielki domu. Zaczęła popijać herbatę. Melisa miała specyficzny smak, ale nie przeszkadzał jej. Wręcz jakby pomógł.
- One zawsze były na wyspie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wydają się równie pewnym elementem krajobrazu, co ptaki w koronach drzew. Słyszysz je, ale często nie widzisz - powiedziała Chevonne. - Mieszkały na stokach wzgórz, czy raczej pod nimi, bo pod ziemią. A gdzie porywały dzieci? Pewnie niejedna matka błąkała się po górzystych terenach, nasłuchując pięknej muzyki i płaczu swojej pociechy. Jeżeli udawało im się znaleźć swoje dziecko, to nie trafiło to do podań. Tak samo nie było nigdy wspomniane o tym, dlaczego te dzieci znikały. Przecież wróżki ich nie zjadały, a może jednak? O tym wierzenia milczą - mówiła Chevonne.
Kit nieco poruszył się na siedzeniu. Spoglądał na swoją czapkę, ale teraz już nie bawił się nią. Następnie zastygł w bezruchu. Jego oczy zasnuły się mgiełką. Nic nie mówił.
Harper jednak zauważyła to i przyglądała mu się uważnie. Popijała swoją herbatę.
- To niezwykłe opowieści. Bardzo lubię takie miejsca, które pełne są legend i opowiastek… Wręcz inaczej się w nich oddycha - powiedziała spoglądając ponownie na kobietę. Miała nadzieję, że przepowiednia Kita wytrzyma, nim nie wyjdą z domku kobiety.
- Myślę, że to przez zioła - odpowiedziała Chevonne. - I grzyby. Bardzo dużo ich suszę. Jest całkiem ciepło, ale nie łudzę się, to już ostatnie zbiory. Choć raz miałam miętę, która wytrzymała cały styczeń i luty, więc nie ma żadnych zasad. Na Isle of Man mamy przez cały rok ciepły klimat, nawet w zimie nie ma śniegu - powiedziała. - Jak już, to bardzo rzadko spada. Szczerze mówiąc… nie pamiętam, kiedy to miało miejsce ostatni raz.
Keiser podniósł nieco twarz. Wreszcie zerknął na sufit.
- Prawdziwy most znajduje się tam, gdzie kończy się środkowa woda - powiedział. Następnie wyszedł z transu, głośno nabierając powietrza. - Rzeczywiście, zioła mają tu mocny zapach - powiedział po kilku sekundach zwłoki.
Chevonne spojrzała na niego.
- Zgaduję, młodzieńcze, że wiesz o ziołach wszystko, co tylko można wiedzieć - powiedziała lekko oceniając tonem. Najprawdopodobniej nie podobał jej się wygląd Keisera, był niestandardowy nawet dla ludzi pokolenia samego Kita. A co dopiero dla rdzennej, nieco podstarzałej mieszkanki lasu.
Alice spojrzała uważnie na Kita i rozważyła jego słowa… “Prawdziwy most znajduje się tam, gdzie kończy się środkowa woda”? Co dokładnie oznaczały te słowa? Gdzie była środkowa woda… Na środku? Na środku czego? Wyspy? Jakiegoś na niej punktu? Woda sygnalizowała jezioro, lub rzekę… śpiewaczka postanowiła, że później przestudiuje dokładnie mapę wyspy, a także mapy google. chciała się dowiedzieć co dokładnie przepowiednia Kita miała na myśli.
Chevonne piła herbatę w ciszy. Nie odzywała się. Chyba nie miała, co powiedzieć, a nie była jedną z tych osób, które czuły presję, aby przełamywać ciszę. Keiser wyglądał na nieco zmęczonego albo osowiałego. Być może nieco zbyt dużo dzisiaj przepowiadał. Pewnie nawet nie wiedział, czemu czuł się gorzej, jako że był nieświadomy swoich własnych opowieści. Jennifer wzięła kolejne ciastko, a Bee potarła o siebie dłonie.
- Przyjemny dom, pani go zbudowała? - zapytała.
- Nie, jeszcze moi rodzice, kiedy byłam małym dzieckiem.
- Jest niezwykle domowy - skomentowała Alice.
- Zupełnie tak, jak gdyby był domem - Jenny zrobiła mądra minę. Bee zerknęła na nią z lekkim niesmakiem. Chyba nie lubiła tego typu nieuprzejmości.
Harper dopijała powoli herbatę. Zerknęła jeszcze raz po konsumentach, decydując kiedy będzie najlepszy moment, żeby iść.
Gdy nastał ten moment, że nie było już co pić, a biszkopciki już nikomu nie wchodziły, Harper zwróciła się do kobiety.
- Nie chcemy pani dłużej zajmować czasu. Bardzo dziękujemy za powiedzenie o powitaniu wróżek, a także za opowieści i poczęstunek. Może zostawimy pani numer telefonu, gdyby potrzebowała pani jakiejś pomocy, póki tu bedziemy? - zaproponowała.
Kobieta wyglądała na zaskoczoną.
- A dlaczego miałabym potrzebować pomocy? - zapytała. - Bardzo dziękuję, na szczęście cieszę się dobrym zdrowiem - powiedziała z uśmiechem. - Nie mam telefonu, nigdy nie podłączyli tu linii, a żeby znaleźć zasięg dla tych przenośnych, trzeba iść kilometr drogą w stronę lotniska - powiedziała. - Zresztą nie jestem businesswoman, nie prowadzę interesów, nie potrzebuję. Jeżeli chcę komuś coś powiedzieć, to do niego idę.
Bee słuchała, jak urzeczona. Chyba podobało jej się coś w tym trybie życie. Jennifer nawet nie mrugnęła okiem, życie w Trafford Park nie było aż tak bardzo odmienne. Choć służba i dostęp do internetu i telefonu dużo zmieniały, posiadłość była i tak odcięta od reszty świata. Dosłownie, wodą. Kit natomiast wyglądał jak kosmita, który wylądował na innej planecie, której zwyczaje były mu kompletnie obce. Choć z drugiej strony… on praktycznie zawsze sprawiał takie wrażenie.
Alice zastanawiała się nad słowami kobiety.
- W takim razie… No cóż, nie będziemy mieli za blisko, żeby panią odwiedzić po sąsiedzku… Choć chciałabym się jakoś odwdzięczyć, za pani gościnę… Może odwiedzimy panią w drodze powrotnej i tym razem to ja przywiozę coś słodkiego? - zaproponowała z uśmiechem.
- Brzmi cudownie - odpowiedziała Chevonne. - Tak właściwie… - zawiesiła głos. - Gdybyście byli w sklepie i mogli mi kupić trochę spirytusu, to byłabym bardzo wdzięczna. Zrobiłabym nalewkę pigwową - powiedziała, zerkając na miskę pełną owoców. Następnie wstała i ruszyła po portfel. - Nie chciałabym być uciemiężeniem - zawiesiła głos.
- I tak wstąpimy do monopolowego - Jennifer szybko powiedziała.
Alice uniosła brew i kiwnęła głową.
- Oczywiście, nie ma sprawy. Możemy - zgodziła się tym samym, że przywiozą kobiecie spirytus do nalewki.
- Jeszcze raz bardzo dziękujemy za wszystko - powiedziała Harper. Powoli zaczęła się szykować do wyjścia. Siedzieli tu już dość czasu i było w dobrym smaku, by jednak dali już kobiecie spokój i prywatność.
- Nie ma za co. Mam nadzieję, że wyspa będzie dla was miła - powiedziała Chevonne. - Gdybyście potrzebowali jakiejś pomocy, to wiecie, gdzie mnie znaleźć - rzekła i ruszyła w stronę drzwi, aby odeskortować gości na zewnątrz.
Rudowłosa szła za nią jako pierwsza. Czekała na swoich konsumentów. Mogli teraz ruszyć dalej, a co najwazniejsze, dostali pierwsze informacje na temat wyspy. I to w przeddzień zaplanowanych działań. Harper czuła, jakby to był dobry znak, który w jakiś sposób zrównoważył zawał Olivii… Śmierć kobiety była oczywiście tragicznym wydarzeniem, jednakże dla emocji Alice nie wnosiła nic, poza niepokojem, czy to nie jakiś symbol. Teraz jakby uspokoiła się.
A może to ta melisa?
Zastanawiała się nad tym idąc w stronę samochodu.
- Dobrego wieczoru, pani Chevonne - powiedziała uprzejmie.
- Życzę wam jeszcze raz miłego pobytu na wyspie - kobieta uśmiechnęła się oszczędnie, po czym wróciła do swojego domu.


Wsiedli wszyscy do volva i ruszyli dalej. Jennifer uśmiechała się lekko pod nosem.
- Na początku myślałam, że to czarownica, ale jeżeli chce zrobić dla nas nalewkę…
- Nie powiedziała, że to dla nas - mruknęła Bee. - Jak ją spotkamy, to nie mów, że chcesz. Zresztą robienie czegoś takiego nie trwa raczej kilka chwil…
- Żyjmy w trzeźwości - powiedział Kit, spoglądając wielkimi oczami na splątane lasy wokoło.

Ruszyli dalej A5. Od razu za wróżkowym mostem pojawiło się odgałęzienie w lewo, ale nie zwrócili na niego większej uwagi i pojechali prosto. Minęli żółty znak nakazujący zmniejszenie prędkości z powodu zakrętu. Jennifer go chyba nie dostrzegła. Drzewa rosnące wzdłuż drogi lekko nachylały się w stronę podróżujących. Gdyby były tylko trochę gęstsze na czubkach, tworzyłyby prawie zielony tunel. Po lewej stronie był kolejny kamienny domek z zielonym kubłem na śmieci wystawionym przy drodze. To był chyba typowy styl budowy na Isle of Man, przynajmniej w tej okolicy. Przejechały zakręt, który wcale nie był taki ostry. Po lewej stronie drogi ciągnął się długo niewysoki, kamienny murek. Dalej była przepaść, choć Alice nie była w stanie stwierdzić, jak bardzo głęboka. Coraz bardziej uspokajała się. Było tu bardzo naturalnie i… pierwotnie. Wydawało się, że od wieków nic nie zmieniło się w okolicy i tak też pozostanie na zawsze. Była w stanie uwierzyć, że mieszkały tu elfy… Wnet minęły kolejny dom, który znajdował się po prawej stronie. Był dużo większy i na pewno nowszy i bardziej nowoczesny, choć wydawał się pozbawiony stylu i uroku poprzednich domów. Minęli go. Spostrzegli w przypadkowym miejscu całą stertę wyrastających tabliczek z podpisem “for sale”. Chyba sprzedawano działki i posesje. Dalej znajdowało się nieco więcej budynków, aż wreszcie dojechali do zbiegu trzech dróg, przy którym znajdowała się gospoda Toy Cottage. A może Joy, Alice nie mogła dostrzec. Była tu również restauracja albo kawiarnia. Tak sugerowały stoliki wystawione na zewnątrz.

Wnet spostrzegły brązową strzałkę przytwierdzoną do słupa wysokiego napięcia. Napisano na niej “Isle of Man Steam Railway”. Wskazywała drogę prowadzącą w bok, jednak volvo musiało jechać cały czas prosto.
- Patrzcie, jaka ładna brama - powiedział Kit, wskazując palcem ogrodzenie po prawej stronie. Ozdobiono je dwiema metalowymi podobiznami konia, co wyglądało rzeczywiście zadziwiająco gustownie. Zdawało się, że po drugiej stronie znajdowała się jakaś wspaniała posiadłość, jednak roślinność zasłaniała ją kompletnie.
Ruszyli dalej. Po lewej stronie drzewa ustąpiły polu o dziwnym, zielonkawym kolorze. Natomiast po prawej rósł wysoki żywopłot. Wyglądało na to, że opuścili już tę bardziej naturalną część Isle of Man i zbliżali się do miasta. Z obu stron cały czas wyrastał ten sam, kamienny murek.
- Santon Motel - przeczytała Bee, spoglądając na plakietkę znajdującą się na budynku w stylu domu Chevonne. - Będziemy mogli zatrzymać się tutaj w razie czego.
Tak naprawdę Santon był całym zbiorowiskiem podobnych budynków. Na ostatnim z nich ułożoną dużą, okrągłą tarczę. Na czerwonym tle tańczyły trzy nogi złączone ze sobą u podstawy ud. Herb Isle of Man. Dalej znajdowały się kolejne kamienne budowle oraz pola. Spostrzegli nawet dwa przystanki autobusowe.

Wtem zauważyli czarną plakietkę przytwierdzoną do murku. Znajdował się na niej napis Mann Cat Sanctuary.
- Zatrzymaj samochód! - krzyknął Kit. - Musimy tam pójść!
Wyciągnął telefon i zaczął na nim czytać.
- Ta zarejestrowana działalność charytatywna manx znajduje się w Santon na Isle of Man. Sanktuarium zostało założone w 1996 przez Sue Critchley i Carole Corlett, aby zapewnić bezpieczne i spokojne schronienie dla niechcianych, niepełnosprawnych i straumatyzowanych kotów… Ja MUSZĘ tam być!
Harper popadła w lekkie rozmarzenie i zrelaksowanie na pograniczu snu, kiedy nagle głos Kita wyrwał ją z tego i ponownie sprowadził na ziemię.
- Hmm? Ah… Co? - rozejrzała się, szukając wyjaśnień.
- Zatrzymajmy… - poleciła Jennifer. Wyjeła telefon z torebki. Sprawdziła na nim czas, oraz czy ktoś do niej nie pisał. Był satelitarny, więc nie obawiała się braku zasięgu na wyspie.
- Każdy dostanie dziś coś dobrego. Jenny flaszkę na wieczór, to Kit może dostać wycieczkę do Mann Cat Sanctuary… Bee, musisz pomyśleć co dla ciebie… - poleciła ciemnowłosej.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline