Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 22:57   #173
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Nie - odpowiedział jej głos… jednak tym razem siedzącego mężczyzny.
Poczuła dziwne mrowienie całego ciała. Brzmiał podobnie jak jej, ale był dużo niższy. Pewnie osoba postronna by tego nie zauważyła, ale Alice… rzecz jasna… bardzo dobrze znała własne brzmienie i dlatego była w stanie je rozpoznać w tej chwili.
- Nie taka jest kolejność - jeszcze usłyszała…
...po czym obudziła się.

***

Steve Carlington był w fatalnym humorze. Pojechał do Injebreck, zostawił samochód na uboczu, po czym ruszył w stronę jedynego domu w okolicy. W środku miało nikogo nie być, tak mu powiedziała Darleth. Będą sami, tylko we dwoje. W rezydencji znajdował się tuzin sypialni. Jeszcze wczoraj Filipinka kąsała jego ucho i szeptała, że będą kochać się po kolei w każdej z nich. Steve nie mógł tamtej nocy zasnąć. Przewracał się z boku na bok, wyobrażał sobie to wszystko, co się wydarzy i masturbował się. Kiedy nadszedł ranek, był już zmęczony, ale musiał wstać do pracy. Był listonoszem, więc na szczęście nie musiał udawać w biurze, że jest niezwykle produktywny. Z drugiej strony… musiał kierować pojazdem i nie pomylić listów z ich adresatami. Wydawało się to nie lada wyzwaniem po nieprzespanej nocy. Jednak udało się bez większych skandali wrócić do domu i to całkiem wcześnie. Zasnął i spał kilka godzin. To mu wystarczyło, żeby się zregenerować i jeszcze raz tego dnia wsiąść do samochodu. Jechał do Injebreck House, przypominając sobie krągłości ciała Darleth. To, jak głośna była w łóżku i jak chciwa. Już w połowie drogi zrobił się twardy.

Zostawił samochód nieco dalej, gdyby Hastings szybciej wrócił do domu i ruszył do Injebreck House. Przystanął na podwórzu. Otworzył usta i je zamknął, licząc, jak wiele świateł paliło się w domu. Mieli taki kod. Mógł wejść tylko wtedy, jeśli wszędzie było pogaszone. Natomiast musiał zawrócić, jeżeli w którymś pokoju błyszczały żarówki.
- Kurwa - zaklął siarczyście.
Już miał zawrócić na pięcie i odejść, najlepiej kopiąc po drodze kilka kociaków i bezpańskich psów, ale przypomniał sobie o listach, które miał doręczyć do Injebreck House. Nie zrobił tego w południe, bo uznał, że nie ma sensu jechać dwa razy do tak daleko położonego adresu. Skoro miał być wieczorem. Wyjął z torby zwitki papieru, po czym ruszył w stronę skrzynki na listy. Był zdenerwowany. Nie chciał, aby ktokolwiek go zauważył. Poczuł ucisk w żołądku, kiedy przez moment zobaczył kobiecą, rudowłosą postać w oknie. Jednak chwilę potem już jej nie było. Steve postanowił uwierzyć, że to mu się tylko przewidziało. Zostawił pocztę i prędko postanowił się stąd wynieść. Darleth miała na Filipinach narzeczonego, natomiast jego rodzina posiadała stanowczo zbyt ostro zarysowane nacjonalistyczne poglądy. Nie mogliby znieść myśli, że interesowała go kobieta niebędąca manx z krwi i kości. Dlatego obydwoje pragnęli dopilnować, aby ich miłość pozostała sekretna.

Steve wsiadł do samochodu zaparkowanego pośród wysokich drzew. Właśnie na takie okazje miał w skrytce piersiówkę. Zaciągnął porządny łyk. A potem drugi. Był w miarę odpowiedzialny i wiedział, że nie powinien prowadzić po alkoholu. Ale tym nie mógł się upić, a drogi do Injebreck były zawsze puste. Zamierzał zupełnie inaczej spędzić ten wieczór, jednak nie mógł na to poradzić. Uznał więc, że to zaakceptuje. Już nieco uspokajał się. Wyjechał na jezdnię i ruszył na południe w stronę Douglas. Rozmyślał na temat ilości samochodów znajdujących się przed domem. Czyżby Hastingsowie mieli niezapowiedzianych gości? Tylko takie wytłumaczenie było w miarę sensowne. Nawet nie wiedział kiedy, zasnął na fotelu kierowcy. Chyba wciąż potrzebował snu. Minęło kilka godzin, zanim ocknął się zziębnięty.


Dojechał w okolice West Baldwin Reservoir. Księżyc przyjemnie odbijał się w tafli wody. Jezioro było całkiem duże. Mężczyzna zapatrzył się w nie… nieco zbyt długo. Kiedy spojrzał na jezdnię, ujrzał pięknego jelenia. Stał na środku i wydawał się czegoś szukać. Steve w ostatniej chwili skręcił, by nie przejechać zwierzęcia. Stracił panowanie nad pojazdem. Wcisnął hamulce, ale udało mu się zatrzymać samochód tuż przed samym jeziorem. Jeszcze kilkanaście centymetrów i wjechałby do wody. Jednak już tu teren był grzązki i, jak po chwili okazało się, ciężko było wycofać. Steve przeklął siarczyście i wyszedł na zewnątrz. Na szczęście miał paczkę papierosów. Zapalił pierwszego z nich, szukając wzrokiem przeklętego jelenia. Jednak tego już nie było. Carlington nawet nie próbował dodzwonić się nigdzie komórką. Przecież w pieprzonym Injebreck nie było zasięgu. Nie wiedział co zrobić… Czy powinien wrócić do Injebreck House i poprosić o pomoc? Na pewno mieli tam telefon stacjonarny. Jednak był już środek nocy, a nie chciał zapaść w pamięć Shane’owi Hastingsowi. Tylko czy miał inne wyjście?

Wnet okazało się, że Steve nie miał żadnego wyjścia.

To przyszło z wody.

Nie wiedział, kiedy dokładnie pojawiło się na brzegu. Było bezszelestne. Ciche i zdradzieckie. Poruszało się z gracją, ale taką oślizgłą, przypominającą bardziej węża, niż pawia. Zobaczył istotę tylko kątem oka, kiedy zaatakowała. Okropnie śmierdziała szlamem, mułem i była pokryta wodorostami. Lub innymi wodnymi roślinami. Steve nie był botanistą, a poza tym nie miał zbyt dużo czasu na zastanawianie się. Istota była chuda niczym kij, ale równie twarda. Niespotykanie silna.
- N-nie… - zdołał tylko wydać z siebie tę jedną sylabę. Próbował odskoczyć, jednak potknął się i boleśnie skręcił nogę w kostce.
Potwór rzucił się na niego. Ostatnią rzeczą, jaką Steve poczuł w swoim życiu, były ostre niczym brzytwy zęby na jego szyi. Gorący, łapczywy język. A także ssanie. Niezwykle mocne i chciwe.

Serce Carlingtona biło coraz szybciej. Wnet jego praca zaczęła przypominać szelest skrzydeł kolibra. Kiedy jednak nie było krwi, którą mogłoby tłoczyć… zaprzestało starań.
Steve umarł, a jego ciało zostało porzucone na brzegu, niczym resztki po skończonym posiłku.

***

Pastor Evan Darly zbudził się o piątej rano, jak zwykle. Przeciągnął się, odmówił modlitwę, po czym zszedł na dół plebanii kościoła St Lukes, aby odnaleźć mleko w kuchennej lodówce. Wypił kilka dużych łyków, następnie przegryzł płatkami owsianymi prosto z pudełka. Wziął jabłko, które zjadł po drodze do własnej sypialni. Tam przebrał się w strój sportowy i wybrał się na codzienny trucht. Nie miał jeszcze czterdziestu lat, wciąż posiadał na to siły i chęci. Ruszył na północ Ballamodha Road, patrząc na pola rozciągające się na wschód i zachód. Dokładnie kilometr dalej napotkał West Baldwin Reservoir. Zamierzał obiec jezioro i wrócić do kościoła. Łącznie był to dystans czterech kilometrów i posiadał na to wystarczającą kondycję.

Jednak nie przebiegł aż tyle, kiedy zrozumiał, że w nocy wydarzyło się coś bardzo złego. Najpierw zobaczył samochód tuż przy brzegu jeziora. Na niebie wciąż widniał księżyc, jako że słońce wstawało dopiero w pół do dziewiątej. Dlatego pastor Evan Darly nie widział wcale zbyt dużo. Jednak to, co dostrzegał, było dla niego więcej, niż wystarczające.
- Słodki Jezu… - jęknął, widząc leżące przy brzegu ciało człowieka. Nie przywykł do łamania dekalogu i wzywania imienia pana Boga swego nadaremno. Jednak ta jedna okazja wydawała się więcej niż uzasadniona.
Nie ukończył biegu. Nie podbiegał też do zwłok. Może wciąż było niebezpiecznie. Czuł wyrzuty sumienia, bo człowiek mógł wciąż żyć, nawet jeśli na to nie wyglądało. Jednak strach o własne życie zwyciężył. Darly obrócił się w tył i pobiegł do St Lukes Church tak szybko, jak to możliwe.

Tam zawiadomił policję.



***

Alice otworzyła oczy. Obudziła się. Na zewnątrz było już jasno. Wstał nowy dzień. Pokój zalała fala światła, chociaż jedynym jego źródłem było małe okienko. Wyspała się. Sen może nie należał do najprzyjemniejszych, ale potem zdążyła się zregenerować. Może to była zasługa bardzo wygodnego materaca.
Rudowłosa może i była wyspana, ale nie była zadowolona. Chciała dowiedzieć się kim był ten człowiek, który dosłownie tak jakby był nią… Tylko że… Coś takiego można było spotkać tylko w fikcyjnych opowiadaniach, dziwnych klonowaniach, albo gdy ktoś zmieniał płeć, a ona zdecydowanie była pewna, że nadal była sobą… Poruszyła się i spojrzała w dół.
Owszem, nadal miała piersi i własne ciało. Kim więc był ten… Rudowłosy człowiek i czemu do diabła ją prześladował we snach. Jaki miał związek z Terrym? Co tu się do licha działo. Czy ona oszalała? Czy to było jakieś jej alterego? Zaczęła się o siebie bać. Z taką właśnie myślą podniosła się z łóżka. Było zimno, otrząsnęła się, po czym ruszyła do łazienki, biorąc po drodze kosmetyczkę i mały ręczniczek.

Tak się złożyło, że kiedy Alice dotarła do łazienki, ta była zamknięta. Usłyszała szum prysznica. W Injebreck House było dużo domowników i najwyraźniej dbali o higienę tak samo, jak Harper.
- However far away… I will always love you! - usłyszała śpiew Bee. Był nieco przygłuszony przez wodę, ale słyszalny. - However long I stay… I will always love you!
Czy były jakieś inne łazienki na piętrze? Albo na parterze? Najpewniej tak. Zdawało się, że Barnett prędko nie wyjdzie. Najwyraźniej bardzo lubiła piosenkę The Cure. Wzrok Alice przesunął się na ścianę. Było nieco po ósmej rano.
Alice westchnęła ciężko. Z jakiegoś powodu nie spodziewała się, że łazienka może być już zajęta. Przywykła do przepychu w Trafford Park i ten drobny, kompletnie normalny, gdy przebywało się w dużym gronie na małej przestrzeni dyskomfort nie poprawił jej nastroju. Poszła rzeczywiście sprawdzić, czy inne łazienki w domu były wolne. Po drodze jednak zahaczyła o swoją sypialnie i wzięła szlafrok, żeby nie paradować w samej koszuli do spania, którą nosiła do snu. Nie chciała bowiem nadziać się na Shane’a w takim stroju…
Na górze znajdowały się dwie łazienki, a na dole jedna. Alice spostrzegła, że druga była wolna. Weszła do środka… i coś ją tknęło. Przecież Bee miała swój pokój bliżej właśnie tej. Dlaczego więc przemierzyła całe piętro, aby skorzystać z prysznica położonego dużo dalej? Harper mierzyła się w życiu z dużo większymi tajemnicami, jednak i ta była zastanawiająca. Prędko wyjaśniła się. Bojler był zepsuty i ta łazienka nie dysponowała ciepłą wodą. Alice wciąż jednak mogła umyć zęby i twarz, o ile nie była szczególnie wrażliwa na zimno.
Skorzystała z umywalki. Względnie obmyła buzię i szyję. Chłód wody sprawił, że jej blada skóra zarumieniła się, więc szybko wytarła ją ręcznikiem. Następnie umyła zęby i rozczesała włosy. Wyszła z dysfunkcyjnej łazienki. Posłuchała, czy Bee może jednak zakończyła już swą kąpiel, a jeśli nie, to ruszyła na dół, mając nadzieję, że chociaż tamta łazienka będzie wolna.
Barnett wciąż śpiewała, chociaż zmieniła repertuar. Alice nie miała innego wyjścia, zeszła po schodach na dół w poszukiwaniu trzeciej toalety w Injebreck House. Poczuła delikatny przeciąg. Tak właściwie był przyjemny. Wnosił dużo świeżego powietrza. Harper przywykła do niego w Trafford Park, jednak to zdawało się mieć nieco inny zapach. Może to przez inny rodzaj drzew w okolicznych lasach? Albo tylko jej się wydawało i nie było w ogóle żadnej różnicy. Spostrzegła, że na korytarzu rzeczywiście stał Shane Hastings. Był ubrany w ciemne, granatowe spodnie oraz jasną, błękitną koszulę. Spostrzegła, że przechodziły przez nią drobne białe paseczki. Oprócz tego miał wokół szyi niezawiązany krawat. Trzymał w ręce kubek parującego naparu. Alice już ze schodów czuła aromat kawy. Już samo to ją pobudziło. Czuła się niczym rekin, który wyczuł w oceanie słaby posmak krwi. Tyle że nie chciał zatopić kłów w ofiarze, a usta w kofeinie. Mimo że wyspała się, to nieco bolała ją głowa. Choć to było pewnie zbyt duże słowo. Miała wrażenie, że po wypiciu kawy dolegliwość ustąpi.

Shane nie zauważył jej w ogóle. Stał, pijąc kawę i spoglądał na coś w salonie.

Alice zwolniła kroku zerknęła w stronę salonu, chcąc chyba dowiedzieć się na co patrzył mężczyzna, ale stała za daleko i miała go na drodze. Podeszła więc nieco bliżej.
- Dzień dobry…? - odezwała się i zerknęła zza Shane’a na salon. Upewniła się jeszcze, że jej szlafrok jest na pewno zawiązany. Cieszyło ją, że wzięła koszulę długą za kolana, choć nadal, była to koszula…

Shane drgnął. Chyba tak przyzwyczaił się do kompletnej ciszy, że zrobił się nadmiernie wyczulony na jakikolwiek dźwięk.
- Pani Alice? - zapytał. - Pani już wstała? To dość wczesna pora… jestem przyzwyczajony do tego, że wszyscy jeszcze śpią w Injebreck House. Zdaje się, że była wczoraj kiepska impreza, skoro już jest pani pełna sił - zażartował, po czym ponownie spojrzał w stronę salonu.
Wyglądało na to, że kompletnie nie zwrócił uwagę na to, że Alice nie miała na sobie czterech warstw ubrań. Harper przybliżyła się i spostrzegła, że telewizor w pokoju był włączony, choć wyciszony. Może Shane nie chciał obudzić domowników. Był włączony kanał lokalnych wiadomości. Jednak musiałaby przybliżyć się i albo wejść do salonu, albo stanąć obok Hastingsa, aby cokolwiek odczytać.
- Coś się stało, że ogląda pan telewizję stojąc w korytarzu? To jakaś forma rytuału przed wyjściem do pracy? - zapytała. Podeszła nieco bliżej i zerknęła na ekran. Zatrzymała się obok Shane’a. Nie chciała naruszać jego przestrzeni osobistej, więc upewniła się, że dzieliła ich adekwatna przestrzeń.
- Zwykle budzę się dość wcześnie, bez względu na okoliczności… - dodała, nawiązując do wcześniejszych słów mężczyzny.
- Powinienem już wychodzić - mruknął Shane. - A może nawet być w drodze. Mogę być nieco spóźniony na spotkanie, ale… znowu to samo - mężczyzna westchnął. - To jest straszne, bo boję się o Moirę. Może poproszę Darleth, żeby zaopiekowała się nią dzisiaj…

Alice spostrzegła, że był przeprowadzany wywiad z przedstawicielką policji w Douglas. Niestety nie słyszała, co było mówione z powodu wyciszenia. Jednak pasek na dole ekranu przedstawiał wyraźny komunikat: “ZAGINIĘCIE TRZECIEGO DZIECKA NA PRZESTRZENI OSTATNICH DWÓCH TYGODNI”. Napis zaczął się przewijać. Dzięki temu Harper dowiedziała się, że tym razem zniknął siedmioletni Rory M. Zapewne dużo więcej informacji było przekazywanych ustnie. Wkrótce jednak zostało ukazane zdjęcie chłopca. Miał na sobie strój bardzo muskularnego Supermana.


Alice obserwowała chłopca i zmarszczyła lekko brwi. Miała swoją teorię co do tego, gdzie znikały dzieci. Nie musiała poznawać opinii policji, w końcu i tak nie zamierzała z nimi współpracować. Zapamiętała jednak, by sprawdzić w internecie informację na temat zaginięć dzieci na Isle of Man.
- Może to dobry pomysł - powiedziała spokojnym, zamyślonym tonem.
- Wraz z przyjaciółmi też będziemy się kręcić w okolicy, więc w razie czego możemy mieć na nią oko. Moira to miłe dziecko, byłoby mi strasznie przykro, gdyby coś jej się stało… Powinien pan jechać do pracy, bo się pan spóźni - przypomniała mu. Alice zerknęła na Shane’a i jego krawat.
- A jest pan trochę w proszku jeszcze - zauważyła.
- E… i tak go pewnie ściągnę. Szczerze mówiąc nie jestem z tej gałęzi rodziny, która potrafiłaby zawiązać krawat nawet wybudzona w środku nocy - zażartował, po czym dopił kawę i postawił pusty kubek na ładnej, ozdobnej komodzie. Wydawała się antykiem. Miała sześć szufladek. Na jej blacie nie znajdowało się nic oprócz lampki, ozdobnego pudełka, a teraz brudnego naczynia. - Chyba że pani poznała tajniki sztuki elegancji? - zerknął na nią.
 
Ombrose jest offline