Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 23:12   #181
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



Kiedy tylko ruszyła w stronę motyla, ten zerwał się do lotu. Chyba bał się zagrożenia i nie chciał zostać złapany jak każdy normalny owad. O ile rzeczywiście był normalny. Jednak nie przeleciał zbyt dużej odległości, gdyż momentalnie przez okno wleciała czarna błyskawica. Tak przynajmniej wydawało się Alice. Dopiero po sekundzie rozpoznała futrzaka. To był kot, którego widziała na piętrze. Chyba nawet nie zauważył, że przyszpilił motyla do parapetu i go przez to zabił. Wnet zamiauczał i zeskoczył do pokoju, po czym ruszył w stronę Alice, chcąc się połasić do jej nóg.
Alice zmarszczyła brwi, kiedy motyl został zgnieciony. Zrobiło jej się nawet przykro. Pochyliła się i pogłaskała kota po grzbiecie.
- Mały wojownik z ciebie… Tajfun - mruknęła, ale dalej gładziła kota. To nie była jego wina, że nie zauważył stworzenia. Podrapała kocię za uchem.
- Miau - kot ochrzczony jako Tajfun odpowiedział, po czym skoczył z powrotem na parapet i położył się na nim. Chyba nawet zamknął oczy. Niektóre futrzaki zachowywały się, jakby chorowały na narkolepsję. Były w stanie zasnąć w każdej chwili i w każdym miejscu bez względu na to, co działo się chwilę wcześniej.
Alice popatrzyła chwilę na Tajfuna, po czym uzmysłowiła sobie, że coś jej nie pasuje… Zmarszczyła brwi. Nie było zwłok niebieskiego motylka, choć został zabity na tym właśnie parapecie. Czy to możliwe, że wiatr je z sobą zabrał? Rozejrzała się dookoła i nie było go na podłodze łazienki.
Rudowłosa rozglądała się chwilę. Nie odnajdywała jednak logicznego wyjaśnienia. Nawet wyjrzała na zewnątrz ponad kotem, czy może nie leżał gdzieś na trawie, był wyraziście niebieski, sądziła że raczej by go dostrzegła. Jednak i tam go nie było... W końcu jednak przyszło jej do głowy, że może na serio był duszkiem… Albo jej halucynacją, skoro kot zdawał się go nie zauważyć… Tak czy inaczej, westchnęła i opuściła łazienkę. Musiała pomóc ze starcem. Chciała to załatwić szybko, by poźniej spławić karetkę i wrócić do spędzania czasu z Moirą… A jeszcze miała zajrzeć do Bee w gabinecie… Nie było co rozwodzić się nad znikającym motylem.
Kiedy wróciła do pokoju Earcana, spostrzegła, że Darleth w większości już wszystko zrobiła sama. Nawet umyła starca. Miała jedynie problem ze zdarciem prześcieradła, kiedy leżał na nim mężczyzna.
- Ale czy to dobry pomysł…? - Jenny zawiesiła głos. Stała z boku, nie angażując się za bardzo w prace porządkowe i pielęgnacyjne. - Zabrudzi materac…
- Nie umyję go dobrze, jeśli będzie leżał we własnym moczu… - odparła Darleth, ale zastygła w bezruchu, zastanawiając się, co tak właściwie należało uczynić. - Och, Alice - spojrzała na nowoprzybyłą. - Karetka powiedziała, że kiedy przyjedzie?
- Niedługo. Może zróbmy tak, podłóżmy na razie pod niego zawinięte prześcieradło, które i tak będzie już do wywalenia, ale tą czystą stroną. Umyjesz go, a potem założymy mu pieluchę i spróbujemy przenieść na wózek. Wtedy ściągniemy prześcieradło… - wytłumaczyła kolejność Alice. Widziała jeden raz w życiu ten proces… nie sądziła, że wspomnienie, które chciała wymazać z pamięci kiedykolwiek okaże się przydatne.
- Nie wiedziałam, że pracowałaś jako pielęgniarka… - Jennifer mruknęła. W jej głosie brzmiało zarówno zaskoczenie, jak i lekki respekt.
Podeszła do wózka i przejechała nim przez pokój, aby ustawić go w odpowiednim punkcie. W tym czasie Santos i Harper wykonywały plan przedstawiony przez tę drugą. Earcan nie przeszkadzał im za bardzo. Zdawał się w tak kiepskim stanie, że nawet nie wykonywał zbyt wielu ruchów mimowolnych. Poddawał im się jak bardzo duża i niezbyt ciekawa zabawka. Wnet był gotowy do przełożenia na wózek inwalidzki.
- Chyba powinniśmy go w coś ubrać… - rzuciła Darleth. Krzywiła się, wyrzucając do jednego z worków stertę brudnego ręcznika papierowego. Wyrzuciła brudne rękawiczki i od razu założyła kolejną parę świeżych i nowych.
- Proponuję coś wygodnego… Jakieś spodnie dresowe i bluzka? Piżama to średni pomysł, jeśli ma go zabrać pogotowie - wyjaśniła Harper i ściągnęła swoje rękawiczki, by też je wymienić.
- Pospieszmy się… - poprosiła.
Wnet mężczyzna był już gotowy do drogi. Na szczęście nie spadał po przełożeniu na wózek, choć Darleth mimo to rozglądała się w poszukiwaniu jakiegoś sznurka, którym mogłaby go przywiązać do oparcia.
- Tu są klamry - powiedziała Jennifer. Nieco niepewnie podniosła je i spróbowała opasać nimi tułów mężczyzny, ale były za krótkie. Po chwili jednak odpowiednie wyregulowała ich długość. - Jedziemy z nim do drzwi, czy tutaj go zostawiamy?
Głowa mężczyzny kompletnie opadła do przodu, aż zarył broda o klatkę piersiową. Spomiędzy ust mężczyzny ściekała strużka śliny.
- Może przetransportujmy go nieco bliżej drzwi, żeby ratownicy nie musieli wbiegać do środka… - zaproponowała. Alice popatrzyła jeszcze chwilę na Earcana. Było jej go trochę szkoda. Bardziej jednak Shane’a, w końcu to był jego ojciec… Ona nie była pewna, czy zdołałaby opiekować się którymkolwiek ze swoich rodziców… Do ojca dopiero się przyzwyczaiła, a miał tyle innych dzieci, że któreś na pewno rzuci się z pomocą, tymczasem matka… Nią nie potrafiła się zająć. Była złą córką, ale ona nie była lepszą matką, więc były kwita.
- Wyniosę worki do kosza - zaproponowała w tej formie swoja użyteczność. Poprawiła rękawice i wstrzymując oddech wzięła worki na śmieci, do których wpakowały cały bajzel. Ruszyła, by wynieść wszystko do kosza na zewnątrz domu.
Szła przodem, natomiast tuż za nią toczył się Earcan popychany przez Jennifer. Darleth została w pokoju, aby popracować nieco nad łóżkiem, kiedy już nie było na nim mężczyzny. Była też kołdra do wyprania. Zdawało się jednak, że mogła zająć się tym sama, a rola Alice skończy się w momencie wyniesienia śmieci. A już naprawdę będzie to za nią, kiedy karetka zabierze starca.
- Alice, chodź zobaczyć nowego chłopaka Moiry! - dziewczynka zbiegła ze schodów po raz drugi.
Przystanęła i zmarszczyła brwi, widząc worki niesione przez Alice. Jednak naprawdę otworzyły jej się oczy, kiedy spostrzegła Earcana tuż za jej plecami oraz Jennifer. Patrzyła bez słowa na dziadka. Bez wątpienia zauważyła, że coś było z nim naprawdę nie w porządku. Z wrażenia upuściła na podłogę Pana Serdelka i uciekła po schodach z powrotem na górę.
- Cholera… - Alice mruknęła i pospieszyła się. Jej tempo wzrosło. Prawie wytruchtała wnieść śmieci. Wyrzuciła też rękawice z rąk. Następnie odwróciła się i ruszyła z powrotem do domu. Skręciła do kuchni umyć ręce dwa razy.
- Jak przyjedzie karetka zawołajcie mnie - powiedziała. Ruszyła na schody. Wzięła pana Serdelka i ruszyła z nim na górę. Musiała znaleźć Moirę i pocieszyć ją…
Tyle że nie było jej w pokoju. Ani też na korytarzu, po którym przed chwilą przeszła Alice. Spostrzegła, że gra była zawieszona w momencie pierwszego pocałunku pomiędzy różowowłosą, nastoletnią Moirą, a jakimś brunetem, którego Harper wcześniej nie widziała. Tymczasem w oddali Harper usłyszała dźwięk, który wzrastał z każdą sekundą. Wnet rozpoznała go. Nadjeżdżała karetka pogotowia.
- Moira? Gdzie jesteś skarbie? - zawołała Harper.
- Wyjdź do mnie proszę! - zawołała i zaczęła jej szukać po innych pokojach.
We wszystkich pozostałych pokojach również nie było dziewczynki. Zupełnie tak, jak gdyby rozpłynęła się w powietrzu. Alice jednak zauważyła, że okno w łazience było nieco uchylone. Kiedy wyjrzała przez nie, spostrzegła, że w dole pięły się pnącza. Bardzo gęste, stare i wyglądające na wytrzymałe. Tuż pod domem było kilka urwanych gałązek, choć Harper nie mogła być pewna, czy leżały tam od niedawna, czy może od dłuższego czasu. Czy to był właściwy trop? Jeżeli dziewczynka chciała opuścić dom, to dlaczego po prostu nie zeszła po schodach i nie zrobiła tego w dużo bezpieczniejszy sposób? Może… bała się powrócić na parter i zobaczyć na nim dziadka w tak tragicznym stanie…
- Jezu… Czemu ty do cholery nigdy nie pomagasz… - szepnęła Harper po czym złapała mocniej pana Serdelka. Zerknęła jeszcze na ekran komputera… Westchnęła i ruszyła do siebie. Założyła buty i wzięła telefon komórkowy zabierając kurtkę. Wróciła do pokoju Moiry i wzięła jej ciepłą bluzę, a następnie zeszła na dół. Spojrzała na Jenny.
- Moira uciekła, przepraszam, zajmijcie się tą karetką, spróbuję ją znaleźć, zanim stanie się coś bardzo złego - powiedziała i zanim nastąpiły odpowiedzi, wydostała się z domu, obeszła go, pierwszy raz idąc w stronę ogrodów.
- Moiro! - zawołała. Rozglądała się uważnie. Póki karetka była na sygnale nie mogła wyostrzyć słuchu, ale chociaż może wzrok pomoże. Rozglądała się uważnie.
- Pan Serdelek się martwi, że go porzuciłaś! - zawołała jeszcze. Szukała dokąd od pędów mogło udać się dziecko.
Wokół domu trawa była całkiem niedawno skoszona, więc Alice nie mogła zauważyć wydeptanych w niej śladów. Dziewczynka mogła pobiec wszędzie. Albo do starych, murowanych pomieszczeń gospodarczych, albo w stronę ogrodów, teraz już dość zaniedbanych i zapomnianych. Istniał jeszcze trzeci kierunek… w stronę drzew i lasów. Harper musiała zgadywać, gdzie pobiegłaby, gdyby była małą, przestraszoną dziewczynką.
Tak się złożyło, że w przeszłości… Wielokrotnie nią była. Wzięła powolny, spokojny oddech… A potem… A potem otworzyła oczy i połączyła swoje emocje i z charakteru, pożyczyła sobie Moirę. Nie tak miała dziś korzystać ze swoich zdolności… Nie tych, a zupełnie innych. Te były jej, ale musiała ratować to dziecko. Mimo reperkusji o których wiedziała, że nastąpią. Musiała ją znaleźć, nieważne jakim kosztem. Tak więc, rozejrzała się teraz oczami dziecka. Była Moirą Hastings…

Moira Hastings bardzo kochała swojego dziadka. Nawet jeżeli czasami się krzywił i rzucał nieprzyjemnymi tekstami, to uważała to za urocze na swój sposób. Zwłaszcza że nie tak dawno temu, kiedy jeszcze nie był na wózku, opiekował się nią pod nieobecność taty. To on smażył jej rano jajecznicę, zabierał do przedszkola, a potem z niego odbierał. Bawiła się lalkami w salonie, kiedy on oglądał wiadomości lub grał na skrzypcach. Tata bardzo późno wracał do domu, a czasami tak późno, że Moira musiała już pójść spać, zanim go zobaczyła. Wtedy dziadek wybierał książeczkę i siadał obok niej na łóżku. Czytał jej tak długo, aż zaczynała robić się senna, czyli niezbyt długo. Na sam koniec opowieści pochylał się i całował ją w czoło. Pachniał nieco tytoniem, ale Moira dobrze kojarzyła sobie ten zapach. Następnie odchylał się i jedyny raz na cały dzień uśmiechał się do niej. Po czym gasił światło, a dziewczynka zasypiała.

Im bardziej stan zdrowia dziadka zaczął się pogarszać, tym mocniej dziewczyna wycofywała się w świat wyobraźni, swoich lalek, misiów oraz kreskówek. Zauważała, że Earcan zachowuje się w inny sposób i nie opiekuje się nią tak, jak kiedyś. Rozumiała z jakiego powodu, jednak i tak bolało ją to i czuła się na swój sposób opuszczona. Jednak dusiła to w sobie, bo przeczuwała, że to były samolubne uczucia. Dziadek nie chorował dla swojej własnej przyjemności i Moira rysowała ładne obrazki oraz recytowała całkiem długie wierszyki… ale nie pomagała mu tym w żaden sposób. Choć bardzo by chciała. Była jednak bezsilna. Kiedy zeszła tego dnia po schodach na dół i zobaczyła dziadka w tak tragicznym stanie… przeraziła się. Po części spodziewała się, że z Earcanem będzie coraz gorzej, jednak kiedy stan mężczyzny pogorszył się krytycznie, było to i tak ogromnym szokiem. Starzec opiekował się nią i był całym jej życiem. Jak poradzi sobie bez niego? Nawet nie zauważyła, że wcale nie był jej bezwzględnie potrzebny od dłuższego czasu. Już była dużą dziewczynką. Mimo wszystko… to był definitywny koniec porannych jajecznic, spacerów do i z przedszkola, gry na skrzypcach, oglądania wiadomości, wieczornych bajek, pocałunku oraz pojedynczego, lecz jak pokrzepiającego uśmiechu.

Moira płakała. Powróciła na piętro, ale odkryła, że nie wie, co ma dalej zrobić. Nawet nie pomyślała o komputerze lub zabawkach. Ruszyła prosto do łazienki. Odkręciła tubkę smacznej pasty do zębów i spróbowała jej trochę. Szybko ją jednak zemdliło i wypłukała usta. Czuła energię pulsująca w jej ciele. Nie mogła pozostać w domu, musiała wyjść na świeże powietrze. Osuszyła twarz ręcznikiem i już miała ruszyć w stronę schodów, lecz wtedy przypomniała sobie, co zobaczyła, kiedy poprzednim razem nimi zeszła. Brzuch tak ją rozbolał, że aż zgięła się w pół. Myślała, że będzie wymiotować, jednak nudności same ustąpiły. Przypomniała sobie o roślinności, która porastała dom. Widziała ją wczoraj, kiedy bawiła się wokół domu. Wahała się tylko chwilę, spoglądając w przepaść… i chwyciła się pnączy. Po kilku minutach była już na dole, choć jedna gałązka wbiła się w jej policzek, a w palcu prawej ręki została drzazga. Kiedy już Moira została sama i wolna… obróciła się tyłem do domu. Następnie zaczęła biec. Tak szybko, jak tylko mogła. Biegła przed siebie, prosto, rozpaczliwie w stronę ogrodu. Tak właściwie nie obchodziło ją wcale to, gdzie zmierzała, chciała tylko pozbyć się stresu pulsującego w nogach i całym ciele. Nabierała ogromnych haustów powietrza do płuc, choć i tak miała wrażenie, że się dusi…
Rudowłosa czuła łzy na policzkach, ale ruszyła w stronę, w którą dostanie to czego potrzebuje. Wolności i poczucia swobody, by uwolnić tę energię. Czuła ją i rozumiała. Pamiętała o swym celu, ale pozwoliła by emocje nią zawładnęły. Potrzebowała kompletnie je pojąć i przyswoić, by zrozumieć dokładnie dokąd udała się Moira. Ściskała odruchowo Pana Serdelka. Nic nie mówiła. Przestała wołać. Goniła. Choć nie była teraz Łowcą, za jakiego miał ją cały Kościół, w pewien sposób śledziła trop.

Trawniki i krzewy były zielone i ładnie zadbane. Na pewno nie w pedantyczny, nadmierny sposób. Wokół Injebreck House nie było Windermere’ów, ani innych ogrodników, którzy każdego dnia przycinaliby każdą zbyt długą gałązkę. Mimo to miło patrzyło się na otoczenie. Zdawało się takie… naturalne i prawdziwe. Ogrody ciągnęły się wokół posiadłości. Nie miały żadnej skomplikowanej i specjalnie przemyślanej architektury. Jednak zdawały się rozległe. Bez wątpienia można było się w nich zgubić. Alice spostrzegła dużą liczbę kotów. Chyba naliczyła nawet trzy. Zdawały się polować, gdyż podobnie jak Harper pospiesznie przemierzały okoliczne tereny. Szybko jednak zniknęły z oczu kobiecie. Ruszyła wzdłuż gęstego żywopłotu i przeszła nieco dalej… spostrzegła kilka wysokich cisów, które rosły w dość obszernym skupisku. Dalej ciągnęły się ozdobne sosny o srebrnych igłach, a dalej naprawdę wysokie modrzewie. Instynkt Alice… a może Moiry, podpowiedział, żeby okrążyć je z prawej strony. Harper tak zrobiła… aż spostrzegła dość dziwny kształt wyłaniający się znad traw.


Powinna przy nim przystanąć? A może szukać dalej dziewczynki? Bo na pewno jej przy nim nie było…
To nie było teraz ważne. Zapamiętała miejsce, ale to się nie liczyło. Musiała znaleźć Moirę. szukała jej śladu. Póki nadal była przepełniona jej energią. Musiała ją znaleźć nim efekt minie. Skupiła się na tym ponownie całkowicie, przymykając na moment oczy i znów pozwalając zawładnąć sobą emocjami. Potrafiła kilka godzin być postaciami fikcyjnymi, wiedziała że z żywymi ludźmi to tak nie zadziała, dlatego musiała się skoncentrować i spieszyć. Bo im dłużej, tym gorsze będa skutki uboczne.
Alice ruszyła do przodu, w stronę wyłaniających się drzew liściastych… potem zawróciła. Następnie ruszyła w prawo, gdzie rosły gęste krzaki malin, choć oczywiście teraz nie dawały owoców. Może pomiędzy nimi była Moira. Jednak kiedy Harper tam dotarła… odniosła wrażenie, że to kompletna pustka i próżnia. Mogła więc skręcić w lewo, gdzie znajdowało się nieco więcej bliżej nieokreślonej, ale bardzo gęsto rosnącej roślinności. Szybko jednak okazało się, że tworzyła barierę na tyle szczelną, że nawet mała dziewczynka nie mogłaby się przez nią prześlizgnąć. I też dlaczego miałaby to zrobić?

Harper nagle uzmysłowiła sobie pewną mocno zastanawiającą i niepokojącą rzecz. Jej moce twierdziły, że Moira nie ruszyła się nigdzie dalej. Nie penetrowała krzaków malin, nie przeszła obok drzew liściastych i też nie rzucała się na busz po lewej stronie. Dziewczynka w tym momencie zmęczyła się i usiadła chwilę na małym kamiennym murku, żeby odpocząć. A potem najpewniej wróciłaby do domu, bo zrobiłoby jej się zimno. A z powodu niskiej temperatury uspokoiłaby się. Tyle że… Alice musiałaby natrafić na nią po drodze. Natomiast nie było po Moirze ani śladu...
Zupełnie jakby... porwały ją wróżki…
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 18:30.
Ombrose jest offline