Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2019, 23:13   #182
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
A Harper zachowywała się jak te matki, które szukały swych dzieci?
Ale teraz nie była matką, ani opiekunką… Była Moirą… Podeszła do kamieni. Obejrzała je. Westchnęła, a następnie obróciła się i usiadła. Bolały ją nieco stopy od tej gonitwy. Czuła dreszcz niepokoju, przed tym czy coś się stanie, ale i determinacji. Czuła dalej adrenalinę emocji Moiry, która pulsowała w jej ciele. Nie opuściła jej jeszcze, a Alice trzymała się tego, bo potrzebowała.

Alice siedziała na murku. Spostrzegła samotnego, białego kota, który również patrolował otoczenie, przemykając zwinnie między krzakami malin. Poczuła się… dziwnie. Myślała przez chwilę, próbując ustalić, na czym polegało to, co odczuwała. Odniosła wrażenie, że znajduje się na deskach teatru. Jest aktorką, która wcieliła się w rolę Moiry. Kurtyna rozchyliła się, znalazła się w odpowiedniej scenie i we właściwym akcie. Miała w głowie kwestie do wypowiedzenia… właśnie teraz. A jednak… nie mogła tego uczynić. Czemu? Przecież pamiętała słowa, przynajmniej instynktownie. Oraz nie miała zasznurowanych ust, czy zniszczonej krtani.
Nagle uświadomiła sobie, w czym rzecz. Miała kwestię do wypowiedzenia, ale nie było drugiego aktora, który wcześniej wymówił swoją. Brakowało jego obecności. Jak więc mogła z nim rozmawiać i przejść do kolejnego aktu sztuki?
Nie mogła.
I dlatego w tej chwili moc Alice zaczynała zdawać się bezużyteczna, gdyż brakowało trzeciej osoby. Zmiennego czynnika, który zadziałał na Moirę jeszcze chwilę temu, a na który w tej chwili nie mogła zareagować. Bo go nie znała.
Alice zamknęła oczy.
- Wróżka… Prawda… Przyszła tu przeklęta wróżka… Przyszła… Choć ostrzegałam… I do diabła jeśli przybrała postać tego Sima… - mruknęła z pogardą. Wypadła. Czuła że wypadała z roli. Jej własne emocje złości i frustracji zaczynały się przebijać, a to sygnalizowało nadchodzące piekło. Jeszcze go nie czuła. wyciągnęła telefon i zaczęła wybierać numer do Bee. Potrzebowała, by teraz szybko ją ktoś znalazł, bo nie wiedziała co stanie się za chwilę.
Alice wybierała numer. Tak właściwie nie była pewna, czy telefon naprawdę działał na jednej kresce zasięgu. To i tak był cud, że łapała jakikolwiek tak daleko od cywilizacji. Siedziała więc w samotności i słuchała wiatru, który szumiał między drzewami. Szeptał do gałązek modrzewi, tańczył wokół igieł cisów. Delikatnie łaskotał liście dzikich róż i uspokajał się dopiero na gęstwinie wzrastającej po lewej stronie. Harper przymknęła oczy. Mijały sekundy, a może minuty? Wiatr znów wzmógł się, przeczesując rude włosy kobiety. Następnie zatańczył wokół jej uszu… szepnął do nich…
”O nie, nie… ciebie nie potrzebujemy. Za duża i krew nie ta… Mamy już ją… mamy…
Wzdrygnęła się. To były omamy? Czy naprawdę coś usłyszała?
- To oddajcie, bo obiecuję, że skonsumuję najdrobniejsze źródło energii na tej wyspie i nic z was nie zostanie… - powiedziała Alice, oznajmując wojnę czemukolwiek co zabrało Moirę.
- Nie zadzierajcie ze mną. Już raz zrobili to bogowie i nie wygrali - powiedziała poważnym tonem. Po czym przechyliła się do tyłu i teraz położyła na kamieniach.
Zdawało jej się, że wiatr w tym momencie wzmógł się i usłyszała głośniejszy szelest. Czy to był… śmiech?
”Kłamczucha! Kłamczucha! Kłamczucha! Mamy tego, który pożera… wciąż go mamy… jeszcze go mamy… i dzięki słodkiej, silnej krwi, będzie nasz na dłużej…
Nawet głos wiatru zdawał się jakby bardziej wyraźny, kiedy Alice większą powierzchnią ciała przyległa do kamiennego znaku.
Harper powoli wypuściła powietrze z płuc i pozwoliła by energia Łowcy przemieściła się po jej ciele, rozlewając.
- Kłamczucha? Jesteście tego pewne wróżki, drogie Mooinjer veggey? Przybyłam tu by was wytropić. Mącicie już za długo. Możemy dobić targu, oddajcie dziewczynkę, to was zostawię - powiedziała i otworzyła wilcze, złote ślepia. Teraz rozejrzała się wykorzystując zmysły Łowcy.
Usłyszała teraz śmiech, ale wyraźniejszy.
”Może kłamczucha, ale jedno czujemy, jedno wyczuć możemy. Złego serca nie ma, więc strącić jej nie chcemy. Ale jeśli psuć będzie…”, w tym momencie wiatr wezbrał na sile, niczym nagły przypływ. Następnie uspokoił się i opadł wraz z kosmykami włosów Harper. ...to wahać się nie będziemy…
- Już ktoś nieśmiertelny raz mi groził… Nie jesteście zbyt oryginalne… Wystarczy tylko znaleźć drzwi. Przyprowadzę przez nie głodne energii osoby i zobaczymy. Skoro nie chcecie oddać Moiry, wezmę ją sobie sama - powiedziała Alice. Zamknęła oczy.
Wiatr szumiał. Alice chyba nigdy nie słyszała, żeby był taki wzburzony. Choć nie smagał ją po ciele i nie było jej szczególnie zimno, to odniosła wrażenie, że znalazła się w samym sercu tornada. Nawet rozejrzała się dookoła… jednak gałęzie i liście wcale nie łopotały tak bardzo, jak wskazywałby na to panujący wokoło dźwięk.
- Cenicie sobie krew? Wiecie, ja też ją sobie cenię… Chciałam być miła i zaproponować wam taki układ, prosty. Spokój, za dziecko, ale skoro nie chcecie… Gorzko pożałujecie… - rudowłosa podniosła się do siadu. Popatrzyła na misia w swoich dłoniach.
- Wybacz mi Panie Serdelku… - powiedziała. Spróbowała się podnieść. Tylko po to, by obrócić się i spojrzeć na krąg.
- Już czuję pod skórą ile przepysznych miejsc jest na tej wyspie. Wyciągnę z nich waszą energię, kawałek po kawałku. To wasz dom? Jakże mi przykro. Z Dubhe się nie zadziera, zwłaszcza jak ma zły humor. A mam cholernie zły humor - powiedziała jeszcze. Wzięła misia pod pachę, po czym ruszyła w stronę domu. Spieszyła się, nie mogła sobie ufać. Nie była pewna, czy to już były reperkusje i jej umysł kłamał, czy też dopiero szykował się do odbicia energii. Uspokoiła energię w swym ciele całkowicie i spieszyła się. Znów próbowała zadzwonić do Bee.

Im dalej szła, tym wiatr coraz bardziej uspokajał się. Zerkała jeszcze co chwilę za siebie, na stertę kamieni. Teraz, bez szalejących wokoło wichrów zdawały się tak… normalne i zwyczajne. Choć wciąż ustawione w dziwnym i niepokojącym kształcie. Wnet jednak Alice musiała obejść wysokie modrzewie i znajdujące się dalej cisy, przez co straciła z oczu dziwny punkt ogrodu.

Pan Serdelek wyglądał wciąż tak samo, ale z jakiegoś powodu wydał się Harper nagle bardzo smutny i samotny. To było dość zabawne uczucie, bo raczej na pewno nie posiadał w sobie ani krzty świadomości. A jednak ciężko było go nie żałować. Tak samo jak Moiry, która nie tylko straciła ulubione lalki, misiowego przyjaciela oraz dziadka… ale również wszystko co miała.

- Tak, Alice? - wnet rozbrzmiał głos w telefonie. - Przepraszam, że nie odbierałam… pracowałam w gabinecie i przeszukiwałam internet. Tak zagłębiłam się w pracę, że kompletnie zapomniałam o komórce. Swoją drogą, przerwało mi wycie karetki… i już zabrali pana Earcana Hastingsa, Jennifer opowiedziała mi o wszystkim… - głos Barnett wskazywał na to, że było jej przykro nawet poruszać temat. - Wróciłam do gabinetu i pomyślałam, żeby do ciebie dzwonić, a tu okazało się, że połączenie nieodebrane… Gdzie jesteś?

Harper szła uparcie przed siebie, kierując się w stronę domu. Przytulała misia, chcąc dodać mu otuchy.
- Wróżki… Moira… Zabrały ją… Kamienny symbol w ogrodzie… Wojna… Użyłam Wcielenia… Idę do domu… Przyjdźcie po mnie - wyjaśniła krótkimi komunikatami. Alice nie kryła się ze swoimi zdolnościami, w końcu to byłoby zagrożeniem, tak jak teraz. Jenny wiedziała i Bee też, co to było igranie z Wcielaniem. Alice rozejrzała się i zaczęła iść szybciej.
- Och… wyjdziemy po ciebie - rzekła Bee. - Jak się czujesz? Potrzebujesz czegoś? Może usiądź gdzieś…
Alice słyszała w tle szuranie krzesła, a następnie trzask otwieranych drzwi.
- Jennifer? Jennifer? - Bee zawołała w tle blondynkę, ale wciąż czekała na odpowiedź Harper. - Wszystko w porządku? Gdzie jest Moira? I gdzie ty jesteś? - Barnett uświadomiła sobie, że tak właściwie tego nie wie. - Wyszłaś na drogę?
Chyba nie pomyślała, że Alice szła od “kamiennego symbolu w ogrodzie”. Tak właściwie wypowiedź Harper nie była zbyt obszerna i ciężko było winić Bee za to, że nie wszystko zrozumiała. Jeżeli nie była na tyłach domu i nie widziała dziwnego znaku usypanego z kamieni, to mogła pomyśleć, że Harper zwariowała.
- Ogród posiadłości za domem. Idę, jeszcze jest dobrze, dziwnie dobrze. Nie wiem na ile. Idę, póki mogę… - powiedziała poważniej Alice. Oddychała szybko, ale nie mogła odpoczywać. Lękała się nieco… samej siebie.
Bee nigdy nie widziała Alice “na kacu” po użyciu zdolności, dlatego nie była pewna, czego dokładnie się spodziewać.
- A… myślisz, że możesz zemdleć? Jesteś bardziej zła, czy smutna…? - Barnett chyba chciała przygotować się mentalnie na pocieszanie lub uspokajanie Alice. - Już się ubieram. Jenny zaraz też. Daję ci ją do telefonu. Alice użyła mocy, porwano Moirę. Jest w złym stanie, musimy po nią wyjść… - zawiesiła głos. Następnie rozległ się szelest.
- Alice? - Jenny zapytała. - Co tu się kurwa wyprawia cały dzień?! - warknęła.
Bee w tle próbowała ją uspokoić, ale to nie dawało rezultatów.
- Co za jeden wielki, jebany cyrk. Gdzie jesteś? Muszę upewnić się, że jeszcze ciebie nie porwą, do cholery… - zawiesiła głos.
- Wracam z ogrodów za domem. Musiałam użyć Wcielenia. Wróżki dopadły Moirę, bo kto by przypuszczał, że w ogrodzie mamy ich pieprzony symbol… Za chwilę mnie pewnie trzaśnie reperkusja. Pospieszcie się - Harper poprosiła. Nie miała siły kłócić się z Jenny, albo słuchać jej złości. Było jej przykro, była bardzo zła i zawistna. Zdecydowanie zawistna. Chciała roznieść wróżki. Na razie jednak jej głównym celem było dostać się w bezpieczny punkt, czyli do domu i przeżyć atak. Przytuliła do siebie misia.
- Dobrze, nie rozłączaj się. Chcę mieć cały czas z tobą kontakt. Już ubrałam buty, wyszłam z domu… - zawiesiła głos.
Alice nie musiała długo czekać i wnet spostrzegła Bee oraz Jennifer. Ta pierwsza zdążyła ubrać się w płaszczyk, natomiast druga miała na sobie jedynie czarny podkoszulek. Jednak jeśli było jej zimno w ramiona, to nie dawała tego po sobie poznać. Jej mina była zacięta. Bee natomiast wyglądała tak, jak gdyby przed chwilą przeżyła zawał, a zaraz miała doświadczyć kolejnego. Sposób, w jaki opatuliła się ubraniem sugerował, że zamarzała.
- Jak się czujesz? - zapytała, kiedy znalazły się blisko siebie. Obejrzała Alice z góry do dołu, jakby w poszukiwaniu urwanych kończyn i ropiejących ran.
Jennifer natomiast podeszła jeszcze bliżej i przytuliła Harper. Ta prawie słyszała zgrzytanie jej zębów.
- Dopadniemy te małe kurwy - warknęła.
- Właśnie wypowiedziałam im wojnę… Zadzwonimy do Egelmana… Myślę, że przyda nam się jeszcze małe wsparcie do konsumowania - powiedziała i oparła czoło o ramię Jennifer. Rozluźniła mięśnie. Pozwoliła by jej ciało osunęło się w skutki uboczne. Całkiem zrzuciła z siebie uczucia Moiry. Przytuliła mocniej Pana Serdelka. Zadrżała wyczekując w niepokoju
Jennifer poklepała ją po plecach i delikatnie odsunęła się od niej.
- Ale do konsumowania czego? Co takiego znalazłaś, że potrzebowalibyśmy dodatkowych ludzi? Czasami mniej znaczy więcej… a gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść… sama rozumiesz… - mimowolnie uśmiechnęła się lekko, po czym spoważniała, kiedy przypomniała sobie o porwaniu Moiry.
- Może wróćmy do środka? - zaproponowała Bee. - Powinniśmy to omówić na spokojnie, może przy kawie… - zawiesiła głos. - Albo bez kawy, ale nie tutaj na zewnątrz…
Alice poczuła, że wszystko robi się dziwnie rozmyte… Pokręciła głową.
- Wróćmy… Szybko… - powiedziała, ale Jennifer zauważyła, że niemal przestała mrugać. Krawędzie widoku zaczęły jej się rozmywać. Alice czuła jak jej serce zaczęło bić szybciej. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, ale gdy tam spojrzała, nic tam nie było. Ten efekt powtórzył się kilka razy. Zaczęła mieć wrażenie, że ktoś ją obserwuje, nie było to jednak obojętne odczucie. Zaczęła się bać i było jej smutno. To nie była dobra mieszanka, a pogłębiała się. Zaczęła też słyszeć głos, coś szeptał, ale nie rozumiała co… Obawiała się jednak, że to nie był koniec, a dopiero początek. Musi się położyć, musi się położyć, zakryć twarz kołdrą i schować w ciemności, by nic nie widzieć. Słuch mogła znieść… Tak przynajmniej wierzyła.
Jennifer złapała Alice pod ramię i pociagnęła ją w stronę domu. Kobieta bezwolnie poddała się temu, jednak już po kilku krokach przewróciła się. Trafiła akurat dłonią na kamień, który był na tyle ostry, że zranił ją do krwi. Harper patrzyła na zieloną trawę przed sobą, następnie podniosła wzrok. Jednak nie było ani Bee, ani Jennifer. Zniknęły, jak gdyby w ogóle tu nie przyszły, a Alice jedynie wyobraziła sobie je… Była sama. I czuła ogromny, nacierający na nią mróz. Musiała dotrzeć do domu… jednak ten wydawał się tak daleko. Czy była w stanie znaleźć siły, żeby wstać i ruszyć bez niczyjej pomocy do drzwi?
- Jennifer? Bee? - odezwała się. Spnęła. Podniosła się, a przynajmniej spróbowała. Spojrzała na swoją rękę, czy dalej krwawiła? Otuliła się kurtką, po czym ruszyła w stronę domu. Musi dojść do drzwi, choćby na kolanach. Było jej zimno, nie mogła być chora.
Zaczęła iść na czworakach do przodu, zostawiając na trawie ślady z krwi. Nagle… poczuła na sobie niewidzialne dłonie, a wiatr się wzmógł. Zrozumiała, że coś chciało ją pochwycić i zabrać. Porwać? Kiedy jeszcze raz spojrzała na swoją dłoń, aby sprawdzić skalę urazy, odkryła… że jest maleńka. Jakby dziewczęca. Wnet spojrzała na drugą. Zdawała się taka sama. Potem zerknęła na swoje ciało. Nie było biustu. Zamiast niego dostrzegła seledynową piżamkę w białe misie…
Alice spojrzała jeszcze tylko na swoje włosy. Były rude, czy też należały do Moiry? Okazało się, że kompletnie brązowe, takie jak u dziewczynki. Po tym jednak spróbowała się znowu podnieść i rzucić do ucieczki. Coś chciało ją zabrać, musiała uciekać. Instynkt był silniejszy niż rozum… Przecież, gdyby dała się porwać, dowiedziałaby co się dzieje… Ale nie mogła. Bała się.
Poczuła bardzo silny uścisk na obydwu przedramionach. Nie widziała jednak swojego napastnika. Zrozumiała jednak, że musiał znajdować się tuż przed nią. A była słaba. Dysponowała jedynie siłą dziecka, choć tak właściwie… nawet gdyby była z powrotem Alice Harper, to najpewniej sprawy miałyby się niewiele lepiej. Kiedy bardzo wierzgnęła, starając się uciec niewidzialnej sile… na moment powietrze przed nią zamigotało. Ujrzała wysoką kobietę o zielonej skórze. Miała na sobie kostium z zielonych liści. Jej oczy były straszne… czarne niczym węgle, jednak źrenice błyszczały niczym szmaragdy. Włosy przypominały morze cienkich pnączy, a na samym szczycie głowy znajdowała się ozdoba z liści. Straszna, obca istota patrzyła na nią z niezadowoleniem. Bez wątpienia nie cieszyła się z tego, że Harper… to znaczy Moira… stawiała jakikolwiek opór. Potem jednak powietrze zamigotało i stworzenie stało się znowu niewidzialne. Jednak jego uścisk pozostał tak samo mocny…
Alice krzyknęła. Następnie nie mogąc uwolnić się, zaczęła drapać i próbowała ugryźć mocno istotę. Nie widziała jej, ale czuła jej uścisk, więc wiedziała gdzie są jej ręce. Była zdesperowana, więc walczyła jak mogła, dalej kopiąc i próbując się uwolnić i uciec.
Udało jej się zatopić zęby w przedramieniu wróżki. Ta krzyknęła, a ten dźwięk zmieszał się prędko i bardzo płynnie z wiatrem. Wnet uścisk zelżał, a dziewczynka mogła uciec. Albo… spróbować ponownie zaatakować niewidzialne stworzenie. Ale czy mogła wyrządzić mu jakąkolwiek krzywdę? Czy to miało sens?
- Pokonam was! - powiedziała poważnym tonem, i spróbowała jeszcze zasadzić kopa wróżce, po czym zacząć uciekać. Znowu spojrzała na dom, chciała się do niego dostać i ukryć. Pamiętała, że sól ją obroni, więc musiała ją znaleźć w kuchni.
Teraz już była kompletnie Moirą. Nawet zapomniała o tym, że kiedyś posiadała jakieś inne imię i że zaczynało się na literę “a”. Była małą dziewczynką, której udało się wbiec do domu, choć czuła, że wiatr za nią gonił ją pospiesznie. Jednak może dzięki temu kopniakowi, a może przez element zaskoczenia, zdołała dotrzeć do schronienia. Ruszyła biegiem przez korytarz w stronę kuchni. Kiedy tylko weszła do niej… zobaczyła dziadka. Stał przy palniku. Lewą ręką przytrzymywał patelnię, a prawą mieszał jajecznicę. Moira czuła piękny, apetyczny zapach w powietrzu. Aż ślinka podeszła jej do ust i na krótki tylko moment zapomniała o zagrożeniu.
- Jesteś cała zgrzana, Moiro - dziadek obejrzał się na nią. Zarówno jego wzrok, jak i ton był surowy. - Pójdź umyć ręce i przyjdź tu prędko, posiłek zaraz gotowy.
- Dobrze dziadku… - powiedziała Moira automatycznie, ruszyła do łazienki. Kompletnie zapomniała o zagrożeniu. Była głodna, jajecznica dziadka zawsze była najsmaczniejsza… chciała się najeść. Podekscytowała się nawet trochę.
Weszła do dużej, białej toalety. Podeszła do kranu i stanęła na palcach. Odkręciła kurek i zaczęła myć ręce. Następnie podniosła wzrok i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jak zawsze, poszukiwała nowych zmarszczek w kącikach oczu i ust, ale na szczęście dobrze się trzymała, mimo że nie była już najmłodsza. Czerwona pomadka ładnie podkreślała kolor jej ust, a tusz zwielokrotniał objętość rzęs. Uznała, że musi poprawić kredkę wokół oczu. Były dość małe i skośne, efekt pochodzenia. Wolałaby mieć duże i błękitne, takie jak widziała u Europejek, jednak doszła do wniosku, że nie powinna narzekać. Pozostawała wciąż bardzo atrakcyjną kobietą, przynajmniej tak sobie mówiła.
- Skarbie, chodź, bo wystygnie! - usłyszała głos z kuchni. Steve niecierpliwił się.
Filipinka skończyła myć ręce, i ruszyła do kuchni.
- Już idę! - powiedziała i weszła do kuchni spoglądając na mężczyznę i jedzenie. Była głodna, ale bardziej jego, niż posiłku, który szykował, choć nim nie pogardzi. Lubiła, gdy to on przyrządzał jedzenie.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline