Przemykanie się zrujnowanymi ulicami, spowitymi czerwoną mgłą, zawalonymi gruzem, fragmentami konstrukcji żelbetonowych i pordzewiałymi wrakami samochodów było czymś, co sprawiało Koichiemu niejaką radość. Dobrze było rozprostować kości i nieco się poruszać. Gorzej było niestety z decyzją gdzie iść. Krajobraz wszędzie wyglądał tak samo. Jedne cegły nie różniły się zbytnio od innych i dlatego ciężko było odnaleźć właściwą drogę. Karmazynowy opar nie ułatwiał sprawy. Cały czas się poruszał, oszukiwał, mamił.
Wspólnie z Marianem odnaleźli towarzyszy i ruszyli w drogę powrotną ulicą, którą dopiero co przeszli. I wtedy zaczęły się schody, bo teren wyglądał jakby inaczej. Koichi widział załomy i gruzowiska, których nie było w drodze w tamtą stronę. Nie znalazł też kilku landmarków, na których polegał poprzednio. Może schowały się za gęstą mgłą, może je przeoczył. Może strefa bawiła się z hibernatusami, oferując grę, której zasad nie rozumieli.
Japończyk wraz z Marianem szli na szpicy i gdy już doszli do kryjówki, usłyszeli dziwny dźwięk dobiegający gdzieś z tyłu, tam, gdzie znajdowali się Sigurn, Mervin i Joe. Po kilku niepewnych chwilach ze szkarłatu wyłonili się jedynie dwie postacie. Joe gdzieś zniknął. Według słów ocalałej dwójki – dosłownie. Koichiemu nie podobało się to. Zawsze mierzył się z materialnymi przeciwnikami. Zagrożenia strefy były niematerialne, z rzadka dawało się z nimi walczyć stalą. Trzeba było być gotowym na wszystko, szczególnie że wokół dało się słyszeć dziwne dźwięki. Z jednej strony Koichi był bardzo ciekawy co się właściwie stało i wręcz ciągnęło go do zrobienia zwiadu bliższej okolicy, aby przekonać się, czy Joe nie leży gdzieś ranny. Z drugiej strony, zgubienie się w tym terenie równało się tragicznej i nieprzyjemnej śmierci.
-Wejdźmy do środka, zapalmy świece i rozsypmy proszek gdzie będzie trzeba. I lepiej się przy tym pośpieszmy. – powiedział spokojnie do Szwedki i Brytyjczyka.
Leila, Keira, Michael, Joe – cztery żywota pochłonięte przez strefę. Prawie połowa grupy. A do muru zostało jeszcze tyle, że nawet stalkerzy nie wiedzieli, kiedy tam dotrą. |