Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-05-2019, 11:28   #65
Zormar
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
zybka interwencja Pelaiosa zapobiegła eskalacji konfliktu między Celaeną, a Mukalem. Ich niesnaski oraz przepychanki słowne były im w tej chwili potrzebne jak psu skrzypce, żadnego pożytku i masa hałasu. Podniesione głosy mogły być ich zgubą, gdyż wskazywały miejsce tym, którzy nasłuchiwali w mroku. Któż to mógł być trudno powiedzieć, wielki wilk? Dynie? A może jedynie imaginacje ich strachów mącące zmysły? Tak czy inaczej nie mieli czasu by go dłużej marnować. Zamieszanie, które wywołali na polu z pewnością nie przeszło bez echa, a biorąc pod uwagę, że niektóre ze stworów odznaczały się inteligencją szczególnie źle wróżył.

Hanah najpierw opatrzyła siebie. Część ran natarła odpowiednimi maściami, a potem mocno zabandażowała te, które groziły rozwarciem. Materiałowe pasy szybko nabrały czerwonej barwy, lecz zdawały się powstrzymywać upływ krwi. Będą musiały wystarczyć do chwili, aż nie znajdą odpowiedniego miejsca na odpoczynek. Nie wykluczone, że chata wiedźmy mogłaby być ku temu właściwa. Kiedy już zajęła się sobą to samo uczyniła z Pelaiosem. Diablę syczało z bólu, kiedy kobieta dotykała ran czy zaciskała opatrunki. Wcześniejsze leczenie magicznym światłem zasklepiło najpoważniejsze rany, lecz nie wszystkie. Większość z nich wymagała dokładniejszej opieki, a widzenie w odcieniach szarości nie wydawało się najlepszą pomocą, tak samo jak wszędobylskie listowie i ściółka. Zająwszy się nim na tyle na ile pozwalał czas i warunki Hanah sięgnęła do swego plecaka, z którego wyjęła szarą tunikę ilmaterian. Rzecz bardzo skromna, lecz tak uszyta by nie krępowała ruchów i nie przeszkadzała w codziennych obowiązkach. Na jej potrzeby idealna, wszak nie wypadało jej iść w odwiedziny z obnażoną piersią.

Opatrzywszy się jako tako ruszyli w ustalonej przez Pelaiosa formacji. Innymi słowy towarzyszył on Astine na czele, a Mukale z Celaeną zajęli miejsce na tyłach. Wspomniana para rzucała sobie niezbyt przychylne spojrzenia, lecz ostatecznie musieli skupić się na otoczeniu. Wytropiony wcześniej zwierz mógł bowiem ich zaatakować, o dyniach nie wspominając. Cały pochód podążał za czułym nosem Luny, która pomimo mroku mogła najłatwiej powtórzyć trasę wcześniejszego zwiadu i doprowadzić ich do celu. Wszyscy starali się stawiać kroki najciszej jak tylko mogli co Hanah nie wychodziło za specjalnie. Kobieta miała wrażenie, że przeklęła ją sama Beshaba, bowiem każdy jej krok zdawał się trafiać na trzeszczące gałązki czy dziury, a nagła utrata równowagi skutkowała nierzadko głośnym słowem lub krótkim okrzykiem. Nie wykluczone, że miały w tym swój udział odniesione niedawno rany, gdyż Pelaios również nie czuł się najlepiej. Wzrok płatał mu figle, czasami widział plamki przed oczami, a niekiedy szara wizja rozpływała się w nieodgadniony chaos. Pozytywnym akcentem w tym festiwalu problemów było znalezisko Delrana. Mężczyzna zjeździł już trochę świata i pił z wieloma różnymi jegomościami, to też wiedział, że ci potrafią zrobić zapasy trunku w najdziwniejszych miejscach i tak było tym razem. Podczas swej wędrówki minęli w pewnym momencie sporą dziuplę, lecz nikt nie poświęcił jej ani chwili uwagi. Nikt z wyjątkiem Delrana, który pociągnięty wewnętrznym przeczuciem zatrzymał się i rzucił okiem do wnętrza. Przebijające się przez korony drzew promienie księżyca odbiły się refleksem od czegoś połyskującego. Sięgnął więc ręką i palcami wymacał doskonale sobie znany podłużny kształt. Złapał za niego i pociągnął do góry. Przed oczami zobaczył zakorkowaną flaszkę jakiegoś trunku. Widok jakże utęskniony i potrzebny po tym wszystkim co tutaj przeżyli. Dla pewności sięgnął raz jeszcze i dobrze uczynił, bowiem znalazł coś jeszcze. Była to kolejna butelka, lecz tym razem gliniana. Szybko zapakował swoje znalezisko do torby, ponieważ Mukale i Cely zaczęli niecierpliwić się jego postojem.

Napięcie towarzyszące wędrówce przez las nie dawało im chwili wytchnienia. Dłonie pewnie i mocno spoczywały rękojeściach, drzewcach i łukach. Nie pomagało dość niezdarne zachowywanie ciszy przez Hanah, ani kłopoty ze wzrokiem Pelaiosa. Niemniej ani Luna, ani włócznia Mukalego nie wskazywały na to by coś miało być nie tak. Wreszcie dotarli do punktu, w którym poprzednio zakończony został zwiad. W lesie pojawiło się więcej wierzb, a z gałęzi zwisały plątaniny kości splecione na kształt ręki coś trzymającej. Wystarczyła im zaledwie chwila, by rozpoznać ten prowizorycznie wykonany symbol. Kościana dłoń Kelemvora, sędziego i opiekuna umarłych. Wszyscy, z wyjątkiem Mukalego, kojarzyli opowieści o kapłanach owego boga i ich niekończącej się krucjacie przeciwko nieumarłym. Czyżby wiedźma oddawała cześć Kelemvorowi? Jeżeli tak prawdopodobieństwo, że to właśnie ona stała na tutejszymi wydarzeniami mocno zmalało. Wyglądało to prędzej na sprawkę szalonego nekromanty-ogrodnika, aniżeli służki boga, który nekromancją gardzi, a nieumarłych nienawidzi.

Kiedy oni przyglądali się kościom i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia Luna zawarczała ostrzegawczo. Rozległ się trzepot skrzydeł. Nad ich głowami, pośród gałęzi przysiadł kruk. Mukale nigdy w swej krainie nie widział takiego ptaka, lecz znał go. To właśnie jego spotkał w swym proroczym śnie i to jego oczami spoglądał z góry na wielką chatę wzniesioną z martwego drewna, która była rozłupana niczym orzech. Ptaszysko zaskrzeczało na nich raz i drugi, po czym odleciało kawałek w głąb wierzbowego zagajnika. Przysiadło na kolejnym drzewie i po raz wtóry zakrakało. Wzywało ich by podążyli za nim. Biorąc pod uwagę, że wokoło nie było nic żywego, a wiedźma być może nie była do końca wiedźmą postanowili ruszyć za nim. W zasadzie nie mieli większego wyboru, ponieważ tak czy inaczej zmierzali w tym właśnie kierunku.

Aura pośród wierzb obwieszonych kośćmi była inna. Rośliny wydawały się jakby zieleńsze, a powietrze mniej duszne, jednak uczucie zagrożenia nie znikało. Wiedźma najwyraźniej wiedziała już o ich obecności co skutkowało mieszanymi odczuciami, zarówno zainteresowaniem jak i obawą. Wszędobylskie amulety stukały głucho i trwożnie, kiedy trąciło się je barkiem lub ręką. Odgłos nieprzyjemny, lecz przełamujący wszędobylską ciszę, obdarowujący pewnym poczuciem istnienia czegoś żywego. Z drugiej strony zagajnik był gęstszy od części lasu, w której byli do tej pory, to też mrok stał się bardziej przenikliwy. Wytężali więc wzrok i słuch.

Kiedy mijali wielkie drzewo Neff dostrzegł coś między drzewami. Krótki błysk, refleks księżycowego światła odbity od metalu, nad którym poczęła formować się ciemnoszara sylwetka niemal stapiająca się z otoczeniem. W tym samym czasie Delran ruchem ręki nakazał im zatrzymać się. Do jego uszu dobiegł dźwięk napinanej cięciwy. Wydarzenia, które miały miejsce potem rozegrały się błyskawicznie. Najpierw dwa refleksy światła, które śmignęły Pelaiosowi obok ucha, a za nimi świst dwóch strzał przelatujących przed twarzą Cely i piersią Mukalego. Zaraz potem mięsisty odgłos niszczonej dyni i trzask rozbijanej czaszki. Awanturnicy mieli już odpowiedzieć na ten atak, lecz zwrócili wzrok w kierunkach, w których pomknęły pociski. Kilka metrów od nich przyszpilony do drzewa dwiema strzałami niemrawo miotał się dynioczłek, a drugi padł martwy kawałek dalej. Sztylet przygwoździł jedną z jego dłoni do pnia, a toporek rozłupał dyniowaty łeb. Spomiędzy drzew wyłoniła się dwójka mężczyzn.


Nawet będąc cicho nie skryjecie się przed nimi – słowom szczuplejszego brakowało życia, jakby jego jedynym życzeniem było pożegnanie się z tym padołem, w którym się znalazł. Nie był zbyt wysoki, może nieznacznie przerastał Cely. Przeszedł obok niej oraz Mukalego, zbliżył się do unieruchomionego strzałami dynioczłeka i wyciągniętym zza pasa toporkiem pozbawił go dyniowatej głowy. Reszta zawarła się w mlaśnięciu.

Mój towarzysz miał na myśli, że potwory te nie potrzebują was ani widzieć, ani słyszeć. Wystarczy, że wyczują maź, którą niektórzy z was są poplamieni – Drugi z mężczyzn był barczysty i wysoki, dorównywał pod tym względem Mukalemu. Skórę miał szarą, lecz nie to było w jego aparycji najdziwniejsze. Tytuł ten przypadł w udziale dolnej części jego sylwetki, na którą składały się kopyta oraz ogon, co nie przeszkadzało mu w tym by poruszać się właściwie bezszelestnie.
Musicie nam wybaczyć nasze zachowanie. Chcieliśmy wyjść wam na spotkanie wcześniej, ale dostrzegliśmy tę dwójkę, która podążała waszym śladem – wyjaśniając przeszedł obok Pelaiosa przyglądając mu się z zainteresowaniem, po czym zabrał z trupa swoją broń. Tą zaś był nieźle obwieszony, gdyż za pasem miał cztery toporki, a na piersi krzyżowały mu się dwa skórzane pasy pełne sztyletów do rzucania.

Zaszir nie czas na bajanie. Wymienicie pocałunki, ukłony czy co tam jeszcze później. Oczyśćmy broń i ruszajmy – słowa łucznika były kąśliwe, lecz nie można im było odmówić racji. Ten nazwany Zaszirem skinął mu głową, po czym wyjął pochodnię. Przymknął na chwilę oczy i dmuchnął, a ta stanęła w płomieniach. W kilku szybkich ruchach opalił strzały, jak i swój oręż, a ogień zgasł jak na komendę. Popatrzył chwilę na Hanah i Neffa, na co elf szybko zareagował i przy pomocy drobnego zaklęcia pozbył się resztek dyń z ich odzienia. Brew nożownika uniosła się z zaciekawieniem.
Ruszajmy. Omówimy wszystko w chacie – rzekł Zaszir, kiedy dostrzegł pytające spojrzenia i słowa cisnące się na usta. Głos jego nosił ślady południowego akcentu.



alsza droga przebiegła już bez większych niespodzianek, chociaż obecność dwójki nieznajomych była w pewnym stopniu niepokojąca ich czyny świadczyły o tym, że prędzej byli sojusznikami, aniżeli wrogami. Walka z dyniami była priorytetem, a oni zdawali się wiedzieć więcej o tym co się tutaj wyprawiało. Im wchodzili głębiej pośród wierzby tym wisiorów było coraz więcej, zwisały wręcz z każdej gałęzi. Łucznik i nożownik stawiali kroki pewnie, najwyraźniej dobrze znali ścieżkę do wiedźmiej chaty. Czyżby więc byli z nią jakoś powiązani? Niewątpliwie. Nierozwiązaną kwestią pozostawało to jakiego rodzaju to były więzi.

Kiedy dotarli na miejsce ujrzeli raczej niewielką chatę zbitą z drewnianych pali, o nadwyrężonym przez czas gontowym dachu zaopatrzonym w centralny otwór, z którego unosił się niemrawo dym. Powietrze wypełniał jego delikatny zapach wymieszany z wonią ziół bijącą od śródleśnego domostwa. Obejście było raczej wydeptane, a za budynkiem można było dostrzec ogródek, który dzielnie opierał się wpływom wszechogarniającej śmierci i rozkładu. Im dłużej przyglądali się temu miejscu tym wyraźniej dostrzegali, jak sam las brał chatę w swe objęcia. Mech i porosty porastały niemal każdy zakamarek, a drzewa stanowiły oparcie dla niektórych ścian.

Wchodźcie, Troa będzie chciała zamienić z wami słowo. Valfara zapewne też – rzekł do nich Zaszir, po czym otworzył drzwi. Ze środka uderzyło ich przyjemne ciepło i fala ziołowych zapachów. Ostrożnie przekroczyli próg, za którym zastali izbę z centralnym paleniskiem, a nad nim wiszący garnek z jakimś wywarem. Wszędzie porozwieszane były pęki suszonych ziół, na półkach i po kątach zalegały gliniane oraz szklane słoiczki, garnki i buteleczki. Wszechobecna woń ziela była wręcz odurzająca. Przy ogniu siedziała spokojnie kobieta w średnim wieku odziana w skórzany kaftan. Cała obwieszona była paciorkami i amuletami z kości lub metalu. Kiedy weszli obdarzyła ich życzliwym uśmiechem pomimo szpecącej policzek blizny oraz spojrzeniem spokojnych oczu. W drugim końcu pomieszczenia zobaczyli rycerza w pełnej płycie i hełmie na głowie, który przysiadł na beczułce i opierał dłonie na buławie. Wyglądało to tak, jak gdyby czuwał przy kotarze zasłaniającej przejście do pomieszczenia obok. O nogę opierała mu się wysłużona tarcza z herbem przedstawiającym mysz w hełmie zasiadającą w łodzi z księżyca na zielonym polu.


Zatem nadeszliście. Wedle wróżb i przepowiedni – rzekła przypatrując się im. – Zupy?
Awanturnicy popatrzyli po sobie, a Astine trzymała Lunę blisko siebie, bowiem wilczyca zrobiła się niespokojna. Zwierzę intensywnie wpatrywało się w odradzającą izby kotarę.


 
Zormar jest offline