Sigrun siedziała, pociągając co jakiś czas złoty napój w butelce. Znalezienie butelki Jim Beam w okolicznościach, jakich się znaleźli, było jak wyrzucenie oczu węża na dwóch kościach o stu ściankach. Bogowie alkoholu, jeśli istnieli (a do których grona niewątpliwie zaliczał się Lemmy, do którego muzyki Sigrun waliła głową o mur tyle razy), uśmiechnęli się do Szwedki nawet w tym zapomnianym przez Boga pustkowiu.
Ostatecznie jednak, powstrzymała się od wychylenia całej butelki od razu, jak miała to w zwyczaju robić przez wszystkie lata przed byciem zapuszkowanym w lodowej trumnie. Picie na umór było dla niej normą, ale w każdym momencie przez niewidzialną zasłonę mógł wychynąć kolejny stwór, a Sigrun wolała być w takim momencie w miarę trzeźwa. To znaczy, trzeźwa na jej własny sposób, bowiem procenty w jej krwi były tak normalne, niczym trupy i gówno w Gangesie.
Sigrun pogrążyła się w ponurych myślach. Nagłe zniknięcie Joe było... Cóż, było czymś nowym. Nagle okazało się, że Strefa nie oznajmi grzecznie zagrożenia – nawet, jeśli było absurdalne i kompletnie nie do uniknięcia. Teraz można było umrzeć bez niczego. Było to przygnębiające.
Rozważając nad tym, niewiele mówiła. Być może Strefa w końcu zaczęła działać nawet na nią.
Nagle, do ich kryjówki weszło dwóch nieznajomych, którzy pogadywali sobie, jak gdyby nigdy nic. Oczywiście wyglądali jak wariaci. To znaczy, stalkerzy.
- A kim wy jesteście i co tutaj robicie? - ręka Sigrun instynktownie skierowała się w stronę Glocka, ale postanowiła nie być tak niecierpliwą jak w przypadku sklonowanego Zapały. - I sorry, że spytam, ale jaki wasz interes jest w tym, żeby pytać? – dziewczyna ruszyła znacząco brwiami.