Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2019, 02:32   #21
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Teufelheim
5. Brauzeit
Po południu
Duża Krata


Chłopcy rozbiegli się każdy w swoim kierunku, raz, by sprawdzić, co się stało z ich najbliższymi, dwa – co równie ważne – by oddalić się od rzeszy ożywionych kości, które podjęły pościg za nimi. Każdy z nich biegł, ile sił, sytuacja wyglądała bowiem bardzo nieciekawie – wokół Kraty nie znaleźli żywej duszy, tylko te dwa ciała, a był środek dnia. Coś się stało w Teufelheim i wszyscy zgodnie rozumieli, ze to było coś złego. Ta świadomość i zaniepokojenie losem najbliższych dodawała im sił. Co prawda nie wszyscy mieli tak szlachetne intencje w obliczu tragedii, ale jest to tak oczywiste, że nie wypada nawet wspominać…

Biegnąc przez miasto, każdy z nich widział to samo i każdy musiał odczuć to na sobie. Ulice były opustoszałe, nie były tu żywego ducha – zaś ciał pozbawionych ducha nie brakowało. Mijali dziesiątki trupów, leżących na ulicy jakby w jednej chwili uleciały z nich dusze – kobiety-straganiarki leżały pośród własnych towarów, lokalni zbóje spoczywali nieruchomo w błocie, w swoich ulubionych ciemnych zaułkach. Nawet rycerze zakonni leżeli z innymi, jak jeden mąż, obok zwykłych mieszkańców i żebraków. Oto najwyższy objaw ostatecznej równości, mogło cicho zaszeptać w uchu.

Nadto miasto było takie, jak je zastali. Unosił się tylko ten dziwny, nieokreślony smród, a jeśliby spojrzeć w niebo, można by zauważyć jakby zaszło lekką, zgniłozieloną poświatą. Poza tym jednak wszystko zdawało się zatrzymane w czasie – jakby wszystkich w jednej chwili naszło na poobiednią drzemkę. I gdyby nie obrzydliwe czyraki, bruzdy i trupi jad na policzkach mieszkańców Teufelheim, można by dojść do takiego właśnie wniosku.




Najdalej spośród nich udał się Dietrich zwany Rudym. Jego w całym tym zawszonym mieście interesowała ona jedyna – Elsie, jego dziewczyna. Co prawda aspirujący konsyliarz nie widział żadnych żywych w trakcie swojego biegu, mimo to nadzieja umierała ostatnia – nawet tu, nawet teraz. Chłopak zadyszany wybiegł przed miejskie mury, przeskakując ciała dwu strażników bramy, położonych na krzyż. Kilka chwil pędzenia po podwalu doprowadziło go do jawiących się na horyzoncie domostw chłopów. W jednym z nich powinna być teraz Elsie.

Resztkami sił – wyczerpany forsownym biegiem – Dietrich wleciał jak z procy do chaty, odnajdując tam makabryczny widok – cała rodzina Elsie, kolejno ojciec, matka i dwaj bracia leżeli nieruchomo poukładani równiutko, jeden obok drugiego. Nad nimi klęczała dziewczyna, łkając bezgłośnie. Twarz miała ukrytą w dłoniach.


Poobijany pisarczyk ledwie dotarł do swojego domu. Noga, na którą upadł w kanałach, dawała się we znaki, rwała boleśnie. Wrona nie był pewny, czy zdoła dotrzeć na miejsce zbiórki, ale musiał sprawdzić, co z Dierkami. Jakież było jego zdziwienie, gdy odkrył, że drzwi są zabarykadowane od ło środka, a okna zasłonięte jakimiś szmatami. Nie było tu tego, gdy wychodził, był pewien, a ktoś spośród Dierków na pewno powinien być teraz w domu, chociażby ich córeczka. Jednak dom Korwina stał zamknięty na cztery spusty, jakby co najmniej lokatorzy próbowali się przed czymś bronić, jakby groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Tylko jakie? Pomioty plugawej magii, które znaleźli w kanałach, nie miały szans jeszcze tutaj dotrzeć, chyba że było jakieś inne wyjaśnienie tej zaskakującej sytuacji.


Najbliżej do domu od Dużej Kraty miał Pieter. On też pierwszy zerwał się, by zobaczyć co z Anną. Jedyną osobą, której śmierć mogła by go w tym miejscu naprawdę obchodzić. Doprawdy, mógł dziękować teraz wszystkim bogom, że akurat tak blisko wejścia do kanałów ich rodzice postanowili ulokować swój dom.

Pierwszym, co zwróciło uwagę Pietera, gdy stanął przed drzwiami wejściowymi, było otwarta na oścież okiennica na półpięterku. Anna miała tam pokoik, ale nigdy nie wietrzyła, gdy była w środku. Choroba bowiem męczyła ją tak bardzo, że jej odporność praktycznie nie istniała i nawet pojedyncze podmuchy zimniejszego wiatru z rana mogły znowuż pogorszyć jej stan. Wyjść zaś raczej nie wyszła, najwyżej na parter.

Ale i na parterze jej nie odnalazł. Było tu tak samo jak, wychodził. Wszedł zatem po kilku skrzypiących stopniach, by zobaczyć prowizoryczną izbę siostry i jej posłanie. Na półpiętrze było bardzo nisko, toteż schylił się i rozejrzał. Koce, którymi zawsze skrzętnie okrywał Annę, leżały odrzucone na posłaniu. Jakby zerwała je z siebie nagłym, silnym ruchem. Jej napar, który lubiła sobie zaparzać z ziół kupionych okazyjnie u Dietricha, stał zimny obok łóżka. I to wszystko, zdawałoby się…

Rzut na Spostrzegawczość: 33 (udany)


… lecz nie! Dopiero po chwili Pieter zauważył ślady niedużych stóp należących zapewne do jego siostry. Śladów było pięć i prowadziły od jej siennika wprost do okna. Anna robiła małe, ostrożne kroczki. Odbicia stóp kończyły się zaraz przy otwartej okiennicy. Obok nich, a raczej między nimi, Pieter zauważył też jakby ciemną strużkę zaschniętego płynu, lawirującego dokładnie pomiędzy jedną a drugą stopą.


Beksa wcale nie miał jakichś wielkich i szlachetnych powodów do rzucenia się biegiem po wyjściu z kanałów. Kto wie, może zwyczajnie nie chciał być gorszy albo udawać, ze i on ma kogoś, na kim mu zależy. Kroki swoje skierował jednak zgoła gdzie indziej – do Błazeńskiej Czapki, jedna z dwu karczm w Teufelheim i pierwszej pod kątem jakości obsługi. „Czapka” znana była z tego, że stanowiła dom dla świeckich gości zakonników, których ze względu na klauzurę nie wpuszczano do klasztoru. Pełniła też rolę swoistej bawialni i pijalni dla rycerzy zakonnych i znana była z wyśmienitego jak na lokalne warunki zaopatrzenia we wszelakie alkohole.

Beksa nigdy w niej nie był – stojący zawsze przy wejściu wykidajło o aparycji niezbyt rozgarniętego osiłka (którym był, nawiasem mówiąc) bardzo skrupulatnie prowadził selekcję gości dzieląc ich na dwie samodzielnie wykoncypowane kategorie: „kasiastych” i „gołodupców”. Beksa miał pecha zaliczać się do tej drugiej kategorii, ale mógł się spodziewać, że nawet gdyby miał więcej waluty przy sobie albo czegoś na wymianę, wcale nie przyszłoby mu łatwo przekupić wykidajły, który wyraźnie za nim nie przepadał, odkąd Emil obił pysk jego znacznie mniejszemu bratu. W związku z tym, Emil mógł jedynie podpatrywał co działo się w „Czapce” przez okno – a działo się, oj działo. Wykwintne jadło, różne alkohole, o których w położonej w dolnej części miasta mordowni można było tylko pomarzyć. Tfu, tam można było pomarzyć nawet o piwie, które nie rozwodnione do granic możliwości.

„Błazeńską Czapkę” prowadził Ernest de Roothelgerd, człowiek pod czterdziestkę, śmierdzący gównem lizus, który za dwa miedziaki matkę by sprzedał. Przed zakonnikami udawał świętoszka, a po kryjomu nałogowo rżnął w karty i zapinał karczemne dziewki, co ciekawe zawsze elfki. Zatrudniał tylko elfki, to był chyba jakiś fetysz. Beksa nigdy z nim nie rozmawiał, ale w jedno nie wątpił – cholernik miał pieniądze i to wiele więcej niż Beksa miał kiedykolwiek w swoim psim życiu.

Przed wejściem leżało opuchnięte ciało osiłka. Beksa przekroczył bez problemu próg i ujrzał wnętrze karczmy – bogato zdobione jak na tutejsze warunki, mieli nawet dywan. Przy stolikach półleżeli martwi goście z pustymi, nic nie wyrażającymi oczami. Za szynkwasem było pusto, Ernest musiał gdzieś wybyć w chwili pomoru.

Emil uśmiechnął się do siebie. Ten dzień mógł nie być wcale taki zły.



 
MrKroffin jest offline