Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2019, 19:12   #238
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice oparła łokcie na blacie. Zrobiło jej się gorąco. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. W ciszy i w samotności. Mogła sprowadzać chaos na świat, ale Kościół był jej rodziną, a ona przyniosła na nich klęskę. Bała się o wszystkich. Była beznadziejnym przywódcą. Siedziała w ciszy i roniła łzy w dłonie, nie wydając ani dźwięku, by nikogo nie zaalarmować.
Po pewnej chwili uspokoiła się. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Czuła się tak fatalnie zmęczona… wyobrażania sobie zawodu wszystkich bliskich, gdyby dowiedzieli się, że to jej wina… Dobijało ją. Przełknęła ciężko ślinę i zaczęła powtarzać po kolei nazwy stanów Ameryki w pamięci, by odwrócić swoją uwagę od wszystkiego co ja dobijało. Powoli otworzyła oczy i spojrzała w sufit, gdy już była całkiem spokojna. Co powinna zrobić? Na razie nie miała pojęcia. Spojrzała na swój komputer i to co było na pulpicie. Nie zamknęła książki, którą wcześniej czytała… Niestety nie była Panną Lane i nie miała też Barronsa, na którego pomoc mogła liczyć w swoim problemie. Zamknęła książkę i przeniosła ją do pliku ebooków. Zapewne po to, by wkrótce o niej zapomnieć.
Udało jej się sprawnie i z sukcesem wykonać tę operację komputerową. Potem jednak nie miała pojęcia, co robić. Więc siedziała. Jednak mijały kolejne sekundy i ekran komputera pokazywał ten sam pulpit. Nic się nie zmieniało. Zerknęła na okno. Było ciemno, księżyc musiał schować się za chmurami. Słyszała szelest wiatru. Tańczył między drzewami. Jednak nie rozbrzmiewał w nim głos mooinjer veggey. Najwyraźniej pochowały się. Czy obawiały się Duncana? Czy były w stanie z nim walczyć? Alice nie odpowiedziały ani dwa stuknięcia, ani też trzy.
Rudowłosa podniosła się i ruszyła do pokoju Moiry. Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym podeszła do okna. Wyjrzała przez nie na ogród. Za moment otworzyła je i wychyliła głowę… Była tu droga, która dziewczynka wcześniej uciekła z domu… Czy mogła jej spróbować? Szarpnęła odrobinę za rośliny, czy były w stanie wytrzymać. Czy zdołają dać jej zejść? Nie miała tak naprawdę dokąd iść, mogła więc równie dobrze wybrać się do zejścia pod triskalionem, aby ponownie się po nim rozejrzeć. Była ciekawa, czy zawierało jakiekolwiek odpowiedzi. Najpierw jednak… Musiała sprawdzić, czy w ogóle może zejść.
Ta droga wydawała się stabilna, kiedy Alice chwyciła bluszcz i nim potrząsnęła. Jednak czy naprawdę była w stanie utrzymać jej ciężar? Tego nie mogła sprawdzić w inny sposób, niż schodząc i narażając się. Wcześniej jednak, jak szybko doszła do wniosku, powinna ubrać się cieplej i założyć jakieś buty. Śmierć z wychłodzenia w tak niezbyt imponujących okolicznościach wydawała się naprawdę nieciekawa. Harper nie była małą dziewczynką, ale też stanowczo odbiegała od stukilowego mężczyzny. Czy chciała spróbować?
Wzięła spokojny oddech i aktywowała zdolności łowcy. Jeśli roślinność miałaby jej nie utrzymać, zawsze może dzięki szybkości zdoła się jakoś wyratować. Ubrała kurtkę, chustę, rękawiczki i odpowiednie adidasy, po czym zabrała się do małej wyprawy po bluszczu…
Całkiem zwinnie przebyła połowę odległości na dół, kiedy usłyszała trzask łamanej gałęzi. Wtedy po prostu ją puściła i spadła. Wylądowała zgrabnie na dwóch lekko przygiętych nogach. Duncan odebrał jej wiele, ale przynajmniej dał jej ten jeden dar. Co teraz chciała uczynić? Ruszyć prosto do miejsca, gdzie niegdyś znajdował się triskelion? Czy też wolała spróbować uciec jak najdalej stąd?
Zerknęła w stronę, gdzie mogła podążać do triskalionu w miare zacienioną stroną. Wykorzystała swoja nowopoznaną szybkość, by się dostać w tamten punkt i ruszyć do świątyni. Wiedziała, że nie było sensu uciekać, bo to by najpewniej odbiło się na Shanie i Jenny. Postanowiła więc pod koniec zwolnić i iść już spokojnie.
Adrenalina krążyła w jej żyłach. Czuła jak jej serce głośno i mocno biło. To było przyjemne, móc poruszać się prędzej od każdego śmiertelnika. Mknąć niczym drapieżnik, którym powinna być. Czuć, jak zimne powietrze uderza mocno w twarz. Kiedy zwolniła, poczuła się od razu ograniczona. Zwykły, spokojny chód wydawał się jakby… niezręczny, ślamazarny i powolny, Jak gdyby miała kulę u nogi, tyle że niewidzialną.
Wnet odkryła, że w miejscu, gdzie wcześniej było zejście do świątyni i triskelion… dużo się zmieniło. Zielona, magiczna trawa musiała wspiąć się po schodach i zarosnąć je całkowicie. Wyszła nawet na zewnątrz, kompletnie zasłaniając przejście. Zaczęła piąć się powoli po zwyczajnej trawie. Im dalej znajdowała się od świątyni mooinjer veggey, tym bardziej traciła swoje nienaturalne właściwości oraz wygląd. Stawała się materialna, matowa i już dłużej nie świeciła w ciemności.
Z czystej ciekawości podeszła do materialnej trawy i musnęła ją palcami. Wcześniej nie mogła jej poczuć, była ciekawa jaka była w dotyku. Następnie przesuneła ręka dalej po kilku następnych. Zerknęła w stronę wejścia na dół. Czy w ogóle była możliwość by tam zejść? To ją teraz zastanawiało. Rozejrzała się też naokoło, czy nikt jej nie obserwował.
Nikogo nie widziała. Kiedy dotknęła trawy, wydawała się kompletnie zwyczajna. To znaczy, Alice nie napotkała nigdy tak długiej, skręconej i gęstej, która porastała grunt płożąco. Jednak sama struktura rośliny wydawała się jak najbardziej wiarygodna i prawidłowa. Nieco szorstka w dotyku, odmienna na wierzchniej stronie i tej drugiej. Zmieniała się w swój niematerialny odpowiednim stopniowo na przestrzeni mniej więcej metra. Powietrze stawało się coraz bardziej gęste, aż wreszcie palec Alice napotykał materialną przeszkodę. Pewnie mogła spróbować zejść na dół, jednak roślina wypełniała całą objętość okrągłego tunelu. Nie widziałaby stopni, a to mogłoby się zakończyć bardzo nieciekawie.
Harper oparła się więc o ścianę dłońmi i spróbowała ostrożnie stawiać kroki najbliżej niej jak się dało, szukając punktów, gdzie dokładnie znajdowały się stopnie. Stawiała nogi bokiem, by w razie czego upaść co najwyżej na kolana. Powoli i uważnie, zaczęła schodzić na dół.
To było dziwne i nieprzyjemne uczucie. Z każdym kolejnym stopniem czuła dziwne łaskotanie w brzuchu. Dosłownie brnęła przez metry sześcienne niematerialnej, magicznej trawy. Jej oczy były przez nią oślepione, gdyż widziała jedynie źdźbła, przez które przenikała. Zapewne na samym dole miało być tak samo. Może ta trawa była mechanizmem obronnym przed odnalezieniem świątynni? Jeżeli ktoś wyburzał triskelion, to zarastała całą świątynię tak, żeby żaden nieproszony człowiek nie mógł jej zbezcześcić? Jeśli tak, to Alice równie dobrze mogła pakować się prosto do gardła rosiczki tygrysiej…
Była jednak przekonana, że jeśli właśnie to robiła, Duncan wyczuje to w mig… Schodziła więc na dół, mrużąc oczy, chciała jeszcze raz obejrzeć te płaskorzeźby. Potem stąd wyjdzie i nie wróci więcej, by nie zakłócać spokoju tutejszej roślinności.
Alice brnęła dalej w dół. Z każdą chwilą znajdowała się coraz głębiej w ziemi.
W jej uszach z jakiegoś powodu rezonowały słowa Kita, które wypowiedział na stacji benzynowej. Czy chciała popełnić samobójstwo? Przecież to nie mogło się dobrze skończyć. Co takiego interesowało ją na samym dole. Przecież już posiadała wszystkie informacje, co takiego mogły jej przekazać płaskorzeźby, które i tak już wcześniej widziała? Teraz brnęła przez zielone morze magii, która mogła mieć na nią najróżniejszy efekt. Czy już nie bała się o swoje dziecko? Kiedy dotarła na sam dół, odkryła, że rzecz jasna nie zobaczy ścian, skoro porastały je widmowe rośliny. Jednak na samym środku pomieszczenia ujrzała nieco jaśniejszy punkt. Błyszczał jakby mocniej…
Rudowłosa uniosła brew. Podeszła nieco w stronę jaśniejszego punktu. Rozejrzała się i znów zbliżyła. Nie zamierzała popełnić samobójstwa. Wcześniej nic jej się tu nie stało, sądziła więc, że teraz też tak będzie. W końcu nie było tu żadnych wróżek… Te pochowały się. Zatrzymała się dwa metry przed błyszczącym punktem. Była ciekawa czym był.
No cóż… okazało się, że właśnie wróżką.


Alice rozpoznała jej rysy twarzy. To była właśnie ta, którą Shane przytrzymywał na strychu. Jej wygląd nieco się zmienił. Być może odzyskiwała dopiero siły po zniewoleniu i kilku dniach w żelaznych okowach. Siedziała na podłożu i wpatrywała się w przestrzeń przed swoimi stopami. Alice jednak nie widziała jej zbyt dobrze, bo dosłownie przed jej oczami tańczyły źdźbła trawy. Komnata była nią dosłownie cała wypełniona. Nie było pojedynczego fragmentu świątyni, w którym by jej nie było.
Harper nie podchodziła bliżej, nie chciała jej spłoszyć…
- Wróżko… - odezwała się tylko cicho i smutno. Czy gdyby ta ostrzegła ją wcześniej, wyjaśniając nieco więcej, nie doszłoby do tego co miało miejsce teraz? Możliwe, że tak, ale nikt nie mógł przewidzieć biegu wydarzeń… Czuła wstyd, że nie dowiedziała się więcej. Podjęła jednak decyzje i teraz musiała sobie z tym poradzić.
“Myślałam, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić”, po raz pierwszy odezwała się do niej. “Ale ty wszystko zepsułaś”.
Nie poruszyła się. Nawet nie rozwarła warg. Zresztą nie musiała. Przekazywała słowa umysłem. Nie wydobywała ich ze swojej krtani.
- Wiem… Gdybym wiedziała wcześniej to co wiem teraz… Inaczej by to wyglądało… Przykro mi… - powiedziała szczerze rudowłosa. Jednak co było wróżkom po jej przykrości, czy wspołczuciu… Czy nawet kondolencjach. Wszystko popsuła. Skrzywiła się powstrzymując kolejną falę chęci płaczu.
- Podjęłam decyzję i płacę, przepraszam, że odbije się i na was… - dodała cierpko.
- Jedyne co, to mogłabym zaoferować swoją pomoc, z tym że… Czy jest sposób na to, by sprawy naprawić…? - zapytała.
Wróżka milczała. Dość długo. Alice uznała, że pewnie się obraziła i chciała, aby Harper już sobie poszła. Zresztą pewnie tak właśnie było. Przynajmniej w jakimś sensie.
“Nie odpowiem ci na to pytanie. Ale znam kogoś, kto to zrobi”, odpowiedziała. “Obawiam się, że nie wyjdziesz stąd”, dodała.
Alice spostrzegła, że trawa która porastała tunel ze schodami zaczęła się urzeczywistniać. Chyba już miało to miejsce od jakiegoś czasu. Może kiedy schodziła w dół, to zmiana dokonywała się z każdym jej krokiem. A teraz pojawiła się już w samej świątyni.
Rudowłosa obejrzała się i wstrzymała oddech, po czym powoli znów spojrzała na wróżkę.
- Jak brzmi twoje imię? - zapytała tylko. Oczywiście, że poczuła lekki niepokój, ale znów nie o siebie, lecz o bliskich. Nie zaczynała jednak panikować, podeszła nieco bliżej do wróżki, w końcu nie było sensu próbować uciekać. Czy znów podjęła złą decyzję? Miała nadzieję… Jak zawsze… Że nie.
“Rhiannon”, odpowiedziała wróżka. “Córka Titanii”.
Trawa zagęszczała się. Alice zastanawiała się, czy wpierw straci przytomność z uduszenia się, czy też to zieleń ją oplecie i zmiażdży.
“Skąd wiedziałaś, że tu będę?”, zapytała.
Harper przyklęknęła przed nią.
- Nie wiedziałam. Przyszłam tu… Tak samo jak na strych, tylko że wtedy sama mnie do siebie przywiodłaś. Tym razem przyszłam tu pomyśleć… Pobyć sama… Może poszukać jakichś sposobów na naprawę sytuacji… I ponownie znalazłam ciebie - uśmiechnęła się lekko.
Rhiannon tylko posłała jej spojrzenie. Kompletnie w to nie wierzyła. Co innego pusty i przynajmniej w teorii normalny strych w domu, a co innego podziemna grota wypełniona magicznym cholerstwem o nieznanych właściwościach. Ludzie szli do toalety, jeśli chcieli pobyć sami, a nie w tego typu miejsca. Z nich się uciekało, a nie myślało się w nich.
- Czy umrę? - Alice zapytała ostrożnie, obserwując jak roślinność wypełniała całe to miejsce materializując się. Było słychać w jej tonie delikatny niepokój.
“A spieszy ci się do tego?”, odparła Rhiannon.
- Nie - odpowiedziała jej Harper.
- Chociaż mam tendencję do pakowania się w kłopoty wszelkiej maści - dodała.
“No cóż. Na pewno zasługujesz na śmierć”, odpowiedziała Rhiannon.
Już trzy czwarte pomieszczenia wypełniała prawdziwa roślinność. Materializowała się koncentrycznie, od obwodu w kierunku środka pomieszczenia, w którym przebywała Rhiannon i Alice.
“Masz na sobie jego piętno. Od początku czułam i wiedziałam, że jesteś równie zła, jak on. Możesz udawać, że masz dobre serce… i udajesz całkiem dobrze. Nawet ja się nabrałam. Jednak prawda koniec końców wychodzi na jaw. I jest jednoznaczna. Doprowadziła cię tutaj. W to miejsce. Przywiodła do kary, która ci się należy. Powinnaś zająć jego miejsce w więzieniu i czekać, aż do ciebie dołączy. Gdybym to ja miała decydować, właśnie taką opcję bym wybrała.”
- Nie udaję, że mam dobre serce. To co czynię, zwykle staram się czynić dla dobra kogoś, lub czegoś… Nie jestem w stanie jednak uszczęśliwić wszystkich naraz… Tego bolesne lekcje dostaję ostatnio często. Przykro mi, że masz o mnie takie mniemanie… Jak widzisz, próbowałam je z siebie zedrzeć… To piętno, ale nie da się - wskazała ręką na ślad po wbitym scyzoryku. Rozejrzała się ponownie po otoczeniu. Przechodził ją lekki niepokój. Oparła dłonie na swoim podbrzuszu, obronnie. Zasłużyła na karę, ale ono nie było niczemu winne. To jego matka była potworem…
“To nie jest kwestia uszczęśliwienia wszystkich na raz czy mędrkowania nad tym, jakie masz serce”, odparła Rhiannon. “To jest jasna sprawa. Zgodziłaś się na umowę, w której nie uwalniasz deamhana. Po czym to zrobiłaś, co czyni cię niehonorową. Na dodatek uniknęłaś kary i sprawiedliwości, co czyni cię jeszcze gorszą. Naplułaś na nas i śmiałaś się, tańcząc z Donnchadhem.”
- Wiem. Tego jestem w pełni świadoma. Masz rację, nie jestem dobrą osobą. Bardzo chciałabym być, ale robię złe rzeczy… Szczerze jest mi przykro i chcę to naprawić - powiedziała wzdychając.
- Tak naprawdę macie pełne prawo pragnąć mojej śmierci, a ja nie muszę otrzymać przebaczenia… Zależy mi jednak, by nie zdołał opuścić tej wyspy żywy… Nie mogę pozwolić, by skrzywdził moich bliskich - powiedziała Alice.
- Tylko na tym mi zależy. Na tym by im nic nie było i aby świat nie został zniszczony - zakończyła. Obserwowała teraz trawy na około.
Były coraz bliżej i bliżej. Wnet Alice zauważyła, że jej serce zaczęło szybciej bić i gwałtowniej próbuje zaczerpnąć powietrza. Oddychała z każdą chwilą coraz szybciej. Nieco zaczęło jej się kręcić w głowie.
“Przynajmniej teraz zdajesz się pokorna”, odpowiedziała Rhiannon. “Jednak koniec końców to nic nie zmienia. Bo jesteś winna i twoje nastawienie tego nie naprawi. Czyż nie? Znasz sposób, żeby go zabić? Albo schwytać?”
- Jeszcze nie… Jednak na pewno jego słabością jest samouwielbienie i pycha… Tyle zdążyłam zauważyć. No i ma słabość do mnie, platoniczną. To też można wykorzystać, ale nie mam pojęcia jak - dodała. Oparła się dłońmi o kolana, przechylając głowę do przodu. Ciężko jej się oddychało. Otarła pot z czoła. Perukę straciła już dawno temu, gdy była jeszcze w chatce z więzieniem Duncana… Rozejrzała się znowu, miała wrażenie, że kręci jej się w głowie.
“Skoro tak mówisz…”, Rhiannon zawiesiła myślogłos i wstała. Spojrzała na Alice, która przyłożyła dłoń do klatki piersiowej. Dusiła się. “To ja wiem, jak to wykorzystać”, dokończyła wróżka. “Zabiorę cię do Wróżkowego Mostu”.
To były ostatnie słowa, jakie Alice usłyszała, zanim straciła przytomność.


Rudowłosa obudziła się. Jak długo była nieprzytomna? Nie wiedziała. Może godzinę, może dnie lub tygodnie. Jednak cały czas miała na sobie te same ubrania. Zaczerpnęła świeżego powietrza. Pachniało lasem. Sosnami i szyszkami. Kiedy otworzyła oczy, odkryła, że rzeczywiście znalazła się w lesie. Księżycowe światło było w tej chwili nienaturalnie jasne. Alice przez chwilę nawet myślała, że już świtało, jednak w rzeczywistości na niebie nie było ani śladu słońca. Słyszała szelest rzeki przewijający się gdzieś niedaleko.
“Wstawaj”, rzekła Rhiannon.
Wróżka stała tuż obok niej. Podniosła do góry dłoń. Zielone iskierki tańczyły wokół niej. Przesunęła nią w powietrzu. Chyba rzuciła jakieś zaklęcie, ale Alice nie miała pojęcia, co się zmieniło.
Harper czuła się lekko zdezorientowana. Rozejrzała się, czy rozpoznaje w ogóle okolicę, po czym podniosła się ostrożnie i poprawiła ubranie. Ponownie rozejrzała się. Następnie przyjrzała się wróżce, zastanawiając co teraz nastąpi…


“Pójdziesz ze mną, czy mam cię dalej ciągnąć?”, zapytała Rhiannon.
Alice dostrzegła most. Wyglądał na bardzo stary, tajemniczy. Był całkiem nieduży, jednak zdawało się, że mogło zmieścić się pod nim kilku ludzi bez najmniejszego problemu.
“Jesteśmy niedaleko Środkowej Rzeki. Tak nazywają ją twoi ludzie. Jednak mooinjer veggey nazywają ją abhainn luchd-siubhail. To znaczy Rzeka Podróżników.”
Rudowłosa rozglądała się jeszcze chwilę.
- Pięknie tu… - skwitowała i podeszła do Rhiannon.
- Pójdę z tobą. Nie mam powodu uciekać, skoro chcę naprawić swój błąd… Chociaż pragniesz mej kary, to ufam ci - powiedziała tylko.
“Mmm… dobrze”, odpowiedziała wróżka. Okazało się, że w prawej ręce miała sztylet z kości słoniowej. Albo innego podobnego tworzywa. Wbiła go w ramię Alice, zanim ta zdążyła zareagować.
Harper tego się nie spodziewała. Ostrze noża przebiło materiał jej kurtki, a także koszuli i skóry. Kobieta otworzyła usta, biorąc płytki, szybki wdech z bólu, który ją mocno uderzył. Bolało. Bardzo. Nie tak bardzo jak seria z karabinu, ale nadal dość, by oczy zaszkliły jej się z bólu i lekko się przygięła. Podniosła drugą rękę, rzecz jasna odruchowo chcąc wyciągnąć ostrze.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline