Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-06-2019, 19:03   #231
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



Spostrzegła, że to pomieszczenie mogło mieć charakter administracyjny. Znajdowało się tutaj biurko, fotel, a także regały z książkami. Nowoczesne wnętrze - nie licząc samych ścian - nie pasowało do charakteru zamku. Widok laptopa zdawał się bluźnierstwem.
Jennifer miała wygody, gdyż nadmuchano specjalnie dla niej materac. Leżała na nim na brzuchu. Ręce miała z tyłu związane. Chyba spała. Tak przynajmniej wydawało się Alice. Kiedy jednak Harper przyjrzała się jej, miała rozwarte oczy, ale tylko lekko. Pewnie dostała jakiś lek na uspokojenie.
- Cała i zdrowa… - zaczął Jole Abban, kiedy nagle coś sobie uświadomił. - Kurwa - parsknął gniewnie.
Brakowało Shane’a Hastingsa.
- Co jej podaliście? - zapytała Alice.
- Tylko midazolam - mruknął w odpowiedzi. - Benzodiazepina.
Zaczął chodzić po pomieszczeniu i coś badać. Tymczasem jeden z jego znajomych wszedł za nimi do środka.
- Wszystko w porządku, Jole? - zapytał.
- Nie - odparł podkomisarz. - Wcale nie.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, czy były tu jakieś drogi ucieczki, które mógł obrać Hastings.
- Panie Abban… Są tu inne wyjścia, niż te zamknięte drzwi? - zapytała Harper, podeszła do Jennifer i dotknęła jej ramienia.
- Jenny, żyjesz? - zagadnęła, przechylając się w zasięg jej widzenia
De Trafford leniwie zamrugała.
- Alice, powiedz Terry’emu, żeby wrócił - mruknęła. - Poszedł po paczkę papierosów, ale go wciąż nie ma… - wymamrotała. Jej oczy były lśniące i jakby lekko łzawiły.
Abban podał jej scyzoryk, żeby rozcięła więzy na nadgarstkach Jennifer.
- Tylko nie wbij mi go w plecy - mruknął. - No tak, jest to okno - powiedział.
Alice w pierwszej chwili go nie dostrzegła. Znajdowało się w dość niestandardowym miejscu, bo na samej górze, nad regałami z książkami. Było niewielkie, ale Shane mógłby przecisnąć się przez nie.
- Jednego nie rozumiem - westchnął. - Dostał tę samą dawkę, co Jennifer. A widzisz, w jakim jest stanie. Czy dla ciebie wygląda jak ktoś zdolny do ucieczki? Poza tym… miał na nadgarstkach takie same więzy… - mruknął. - Pieprzony Houdini.
Kit przecisnął się do środka. W pomieszczeniu nie było dużo miejsca. Praktycznie całą wolną przestrzeń, jaka tu była, zajmował rozłożony materac. Z Alice, Abbanem, jednym członkiem bractwa i Kaiserem robił się już duży tłok.
- Tu jest jego sznur - mruknął, kucając i podnosząc linę, która została wrzucona do kosza na śmieci. Najwyraźniej Shane, niczym prawdziwy dżentelmen, nie chciał, aby ktoś sprzątał po nim.
- Zaczynam się poważnie zastanawiać… Kim do licha jest Shane Hastings… Lub kto mu pomaga… - mruknęła rudowłosa. Spoglądała chwilę na okno.
- Dawno temu ktoś tu był, sprawdzić co z nimi? - zapytała, spoglądając teraz znów na Abbana.
- Sprawdzić co z kim? - podkomisarz zmarszczył brwi. Nie rozumiał, o czym mówiła Alice.
- No z Jennifer i Shanem. Ile czasu temu mógł stąd nawiać… - wyjaśniła.
Tymczasem jego przyjaciel ruszył do regału z książkami. Następnie zaczął gruntownie przeszukiwać podłogi wokół.
- Cholera, psia jego mać! Jole, on zabrał kilka tomów! - wyprostował się i spojrzał na Abbana z szeroko rozwartymi oczami.
- E tam… - mężczyzna machnął ręką i już miał odpowiedzieć Alice, kiedy znajomy go powstrzymał.
- Ale to nie były pieprzone powieści Karola Dickensa, tylko niezwykle stare, na dodatek ręcznie pisane, bezcenne manuskrypty! Słodki Jezu… co za strata - pokręcił głową i wlepił przerażone oczy w Abbana.
Ten westchnął.
- I tak nic z tym nie zrobię - rzekł i zerknął na Alice. - Ale ty możesz, tak? Masz jakąś supermoc do tego? Możesz sprawdzić, co tu się wydarzyło? Jak dawno temu mogli tutaj być Jennifer i Shane, skoro Jennifer jest nawet teraz - wciąż nie rozumiał, co do niego mówiła.
Harper pokręciła głową i podeszła do półki z księgami. Zwróciła się do stojącego przy niej człowieka.
- Jest pan w stanie oszacować czego dotyczyły zabrane manuskrypty? Jaka treść była w nich zawarta? Może dzięki temu dowiemy się gdzie mógł je zabrać - wyjaśniła. Uznała, że nie ma sensu próbować dalej tłumaczyć Abbanowi o co jej chodzi.
- Moje zdolności na tej wyspie są średnio przydatne. Zaklęcie iluzji Manannana mi je blokuje - rzuciła tylko do podkomisarza.
- Ach… - mruknął Jole.
- Myślę, że dama pytała o to, kiedy ostatni raz sprawdziliśmy, czy są tutaj cali i zdrowi oraz związani - wtrącił się jego kolega. - Miało to miejsce około czterdziestu minut temu - powiedział. - Staraliśmy się sprawdzać regularnie, czy na przykład nasi podopieczni…
- Zakładnicy - poprawił go Abban.
- Czy nasi… - mężczyzna skrzywił się - ...zakładnicy nie zadławili się na śmierć swoimi wymiotami. I tym podobne. Do tego czasu modliliśmy się i medytowaliśmy w Katedrze St German. A co do ksiąg… - zastanowił się. - Jedna z nich… to był prywatny dziennik brata Edwarda Highly’ego z osiemnastego wieku. Nawiedzała go piękna, rudowłosa istota mooinjer veggey i opowiadała o powstaniu ich rasy. A także relacjonowała mu swoje rozmowy z twórcami. Gdyż wróżki… co za prostackie określenie… powstały od kobiety i mężczyzny. Kolejna księga była zbiorem poematów i wierszy na temat świętego Patryka i Mannanana. Trzecia… niestety nie mogę sobie przypomnieć, co zawierała trzecia… - zawiesił głos.
Alice mruknęła.
- Z tego co kojarzę, nie przepadali za sobą… święty Patryk i Manannan… No dobrze… Jeśli uda mi się spotkać Hastingsa, spróbuję odzyskać dla was te książki. Jak mniemam zależy wam na waszym dziedzictwie… Póki co, zabieramy Jenny i wracamy… - powiedziała i zerknęła na blondynkę ponownie. Znów do niej podeszła.
- Terry ma stąd za daleką drogę do sklepu… Musimy iść Jenny… - powiedziała, próbując obrócić ją. Rozcięła więzy, jednak nie wbijając scyzoryka Abbanowi. Wyrzuciła za moment sznur i teraz już całkiem pomogła de Trafford usiąść.
Ten sznur podniósł Kit.
- Hmm… - zamruczał pod nosem, przyglądając mu się dokładnie. - Widzę, że jest trochę postrzępiony. Chyba Shane… czy też jego przyjaciel… próbował uwolnić również Jenny. Jednak zrezygnował.
- No nie dziwię się czemu - mruknął, spoglądając na blondynkę.
Usiadła z pomocą Alice, ale potrzebowała się wesprzeć na jej ramieniu. Wyglądała trochę tak, jakby zastanawiała się, czy chce zwymiotować, czy też nie.
- Chcę wracać spać… - szepnęła.
- Wrócimy… Zaraz będziesz spała, tylko najpierw musimy dojść do samochodu - wyjaśniła jej Alice.
Właśnie uświadomiła sobie, że wie dokąd będzie jechał Hastings… I miała nadzieję, że jeszcze nie zdołał, choć mógł zniknąć stąd już czterdzieści minut temu… To by znaczyło, że mogli się minąć na prostej drodze, a ona nawet nie wiedziała.
- Kit, Bee. Pomóżcie mi z Jenny… - poprosiła.
- Zadzwonię do Darleth, żeby podjechała tu po nas autem - wpadła na plan. Było blisko, więc zajmie im to mniej czasu niż spacer całą tą drogą pod ziemią do muzeum.
- W porządku - mruknął Kit. - Chodź, moja piękna, wybuchowa i naćpana - powiedziała do de Trafford.
Pomógł jej wstać. Oparła się o niego.
- Fabien też tu był, ale wyszedł przez okno - mruknęła i poskrobała się po głowie. A przynajmniej spróbowała, bo nie miała siły dotrzeć ręką do skroni.
- Jaką dawkę jej daliście? - zapytał Kit.
- Uhm… - mruknął członek Bractwa Trójnoga.
- No cóż… - Kit westchnął i wyprowadził Jenny na zewnątrz. Tam Bee wsparła ją po drugiej stronie.
- Dobrze cię widzieć - uśmiechnęła się do niej.
- Co planujesz? - Abban zapytał Alice.
Zerknęła na niego.
- Rozwiązać sprawę wróżek i znaleźć Hastingsa, oczywiście… Przy okazji, przegrupować się. Powiedzmy, że wolę mieć Jenny przytomną… Zastanawiam się jakim sposobem was nie wysadziła - przyglądała się chwilę Abbanowi. Po czym wyjęła telefon i zadzwoniła do Darleth.
- No a jak miała nas wysadzić? - nie rozumiał podkomisarz.
- Dłońmi. Wysadza to, czego dotknie - powiedziała, zerkając na Jole i uśmiechnęła się.
- Och… - mruknął Abban. - Dobrze, że je związaliśmy.
Alice nie musiała czekać zbyt długo na połączenie. Wnet po drugiej stronie rozbrzmiał głos Darleth.
- Jeszcze pół godziny i zadzwonię na policję - przywitała się w ten sposób. Alice odniosła wrażenie, że bardziej od zbierania informacji na temat Mannanana, zerkała co chwilę na zegar, żeby nie przegapić progu czasowego ani o sekundę.
- Wszystko w porządku. To ja. Darleth, jesteś jeszcze w muzeum, czy już w aucie? Możesz podjechać pod zamek Peel? To do niego prowadził tunel - wyjaśniła Harper Filipince.
- Ach… tak, mogę - powiedziała. - Jak dobrze, że jesteś cała i zdrowa! - prawie krzyknęła. - Nie, jestem wciąż w muzeum. Oglądam te… obrazy. A co z Jennifer? Czy zgwałcili ją wszyscy z tego bractwa? - chyba wizja przedstawiona przez Bee najbardziej zakorzeniła się w jej umyśle.
- Mam nadzieję, że nie, bo inaczej prawdopodobnie zamiast wysadzać tamę, wyleciałoby w powietrze parę znaczących osób w ciągu najbliższych dwóch dób - powiedziała spokojnie Harper.
“Że co?” - mina Abbana była bezcenna. Z jego perspektywy to mogło zabrzmieć tak, jak gdyby Jennifer miała w planach wysadzanie tamy, kiedy tylko dojdzie do siebie. Czy tak naprawdę było? Przecież Alice powiedziała, że do tego nie dopuści.
- Czekamy. Przyjedź po nas. Podejdziemy do drogi - tymi słowami Alice pożegnała Darleth. Wyłączyła połączenie i zerknęła na Jole’a Abbana.
- Wygląda na to, że na razie nasze drogi się rozchodzą. Oczywiście ta wyspa jest raczej niezbyt duża, więc pewnie znowu na siebie wpadniemy… Na razie jednak, żegnam się… Dotrzymał pan swojej części, ja dotrzymam swojej. Jak czegoś się dowiem, co może być dla was przydatne, dam znać, liczę na dalszą współpracę - powiedziała i pomogła swoim konsumentom wydostać Jenny z pomieszczenia na świeże powietrze. Sprawdziła na mapie gdzie powinni iść, aby dojść do drogi. Tam zamierząła ich poprowadzić.
- Hmm… powiedzmy, że w pełni ufam - mruknął Abban, spoglądając na nią.
Zdawało się, że niezbyt pokrzepiało go to, że ich umowa została przypieczętowana zaklęciem. Nie był pewny, czy Alice nie uda się, aby wysadzić tamę, gdy tylko Jennifer dojdzie do siebie. Albo to, albo uda się na morderczy szał po “znaczących osobach” znajdujących się na wyspie.


Dotarli do punktu na Wyspie Świętego Patryka, gdzie znajdowała się bramka. Za nią znajdowała się droga prowadząca w dół w stronę drogi. Alice widziała zarówno rysującą się w oddali sylwetkę miasta, jak i morze wraz z plażą. Było tu całkiem malowniczo.
- Interesy robić z tobą to prawdziwa przyjemność - dodał Abban. - Do zobaczenia. Będziemy w kontakcie - podał jej rękę.
Kit i Bee już prowadzili Jenny w stronę bramki.
- Mhm… do zobaczenia - odmruknęła mu Alice, ale uścisnęła jego dłoń. Następnie odwróciła wzrok od mężczyzny i ruszyła za swoimi przyjaciółmi do bramki. Wypatrywała samochodu Darleth. Od muzeum nie było dużo drogi do przebycia, więc niedługo powinna tu dotrzeć. Alice tymczasem ustalała plan działań. Przede wszystkim… Nie mogła spać… Bo wiedziała, że wtedy spotka się ze swoim poprzednikiem, a ten nie będzie zachwycony z powodu tej umowy… Zapowiadał się długi i męczący dzień, a przecież minęła już jego połowa…
Schodzili po schodach bardzo powoli z powodu Jennifer. Alice czuła na swoich plecach wzrok ludzi z bractwa. Bez wątpienia obserwowali ich i rozmawiali na ich temat. Do jakich wniosków dochodzili? Co takiego knuli? Harper mogła się tylko domyślać. Kieran został z nimi. Patrzył na nich w dół w milczeniu.
- Jeszcze cię znajdę! - krzyknął, a jego głos echem poniósł się po skalnych stopniach.
Kit potknął się i gdyby nie to że Bee stała bardzo pewnie, najprawdopodobniej stoczyliby się z Jennifer po schodach. Kilka kolejnych minut upłynęło w milczeniu.
- To niezręcznie, że wracasz do nas, Jennifer - rzucił Kaiser. - Twoje miejsce w drużynie zajęła już Darleth. Możesz wracać do domu.
- Uhm… - de Trafford nie była w stanie wykrzesać z siebie więcej elokwencji.
- Nie rozmawiajcie przez chwilę - poprosiła ich i wyostrzyła słuch, ciekawa czy dosłyszy rozmowę członków klubu. Harper obróciła głowę tak, by jedno jej ucho było lepiej zwrócone do tyłu, szła jednak uważając pod nogi i asekurując pochód.
- ...kto wie, jakie owoce wykiełkują z tego nasienia - usłyszała. Ciężko jej było określić, do kogo należał ten głos.
- Trzeba liczyć na najlepsze możliwe rozwiązanie - mruknął ktoś inny. Dalej powiedział coś jeszcze, ale Alice nie zrozumiała co takiego.
- Młody dżentelmenie, mamy z sobą do pogadania - ktoś zwrócił się do Kierana, pewnie jego ojciec. Potem Bractwo Trójnoga odeszło, a Konsumenci również byli już daleko i Alice nie słyszała nic więcej. ‘Dezaktywowała’ więc wzmocnione słyszenie.
Sto metrów przed nimi zaczynała się droga. Alice dostrzegła na niej znajomy samochód. Darleth znajdowała się na miejscu kierowcy.
Alice popatrzyła na nią i uśmiechnęła się.
- Usiądę z przodu obok Darleth, czy może lepiej, żeby Jenny tam jechała? - zapytała reszty. Prowadzili blondynkę powoli do samochodu.
- Spokojnie, nie muszę tym razem siedzieć z przodu. Nie mamy w samochodzie więcej seksualnych drapieżników - odparł Kit. - A może…? - zawiesił głos i spojrzał nieufnie na Bee.
- Co…? - zawiesiła głos. - Że ja? Chciałbyś… - mruknęła. - Uważaj pod nogi - sprytnie zmieniła temat. - Bo znów się potkniesz.
Wnet Alice usiadła obok Darleth, a pozostali Konsumenci z tyłu. Przypinali właśnie Jennifer pasami, kiedy Santos rzuciła się na Harper i przytuliła ją.
- Myślałam, że umrzesz! - krzyknęła, po czym odsunęła się.
Alice przytrzymała swoją perukę jedną ręką, a drugą poklepała ostrożnie Filipinkę.
- Spokojnie, wbrew pozorom jest bardzo trudno się mnie pozbyć na dobre. A teraz jedziemy do Injebreck. Jak najszybciej się da Darleth. Liczę na ciebie… Pan Hastings uciekł klubowi i zabrał książki związane z wróżkami, zapewne będzie chciał wrócić do swojej wróżki, a nie wie, że już jej tam nie ma - wyjaśniła.
- Dobra. Do Injebreck cała naprzód - powiedziała Santos. - Czy mogłabyś nastawić GPS? - poprosiła. - Da się tam dojechać jakoś prosto, nie poprzez Douglas? - zapytała. - Zaoszczędzilibyśmy dużo czasu - mruknęła. Harper zaczęła klikać na telefonie i przedstawiła Darleth dwie potencjalne trasy różniące się tylko i wyłącznie minutą w czasie dojazdu, za to całkowicie trasą. Jedna zakładała wczesny skręt w lewo i jazdę przez okolice, gdzie ponoć Manannan miał swój tron, druga skręcała w stronę rezydencji wcześniej, nie docierając nawet do Douglas.
- To nie jest Alice. Alice była ruda - Jenny doszła do czegoś po cichu. - Ale mnie naćpali, to nie mogła być ona.
Bee i Kit nic jej nie odpowiedzieli.
- A czemu jej tam nie ma? - zapytała Bee. - Nie zamknęłaś jej z powrotem na strychu? Głupio, żeby uciekła… może mogłaby nam coś jeszcze zdradzić.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 18:31.
Ombrose jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:05   #232
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Uwolniła się, że tak powiem niezwykle sprytnie. Nie spodziewaliśmy się tego i wolę o tym nie rozmawiać, jednak… Wyjaśniła mi kilka rzeczy pobieżnie. Sądzę, że więcej do powiedzenia będzie miał nam Shane… O ile nie jest jakimś demonem i nie będzie chciał nas rozszarpać za brak wróżki - rzuciła.
- No cóż, nie musiałby być demonem, żeby chcieć nas za to rozszarpać - mruknęła Bee. - Pomijając już moralność jego czynu… kompletnie weszliśmy mu w paradę. Na pewno będzie na nas zły. Pewnie powie, że to wyznawcy wróżek porwali Jennifer i to wróżki porwały połowę jego rodziny, więc ma prawo, żeby samemu porwać choćby jedną z nich. Ciężko się kłócić z takimi tekstami. Najlepiej w ogóle się nie kłócić.
- Myślisz, że będziemy w stanie w jakiś sposób go ułagodzić? - Kit zapytał Alice. - W ogóle będziemy próbować?
- Jeszcze nie wiem. Na razie sprawdzimy… Co zastaniemy… - powiedziała w zadumie. Skupiła się na drodze, choć to Darleth prowadziła. Nie mogła zasnąć i chciała pozostać cały czas uważna. Bractwo, wróżki, koty, demon i jeszcze w tym wszystkim Shane… Alice łączyła Hastingsa z kotami, ale nie wiedziała czym dokładnie była ta konkretna grupa… Tak jak bractwo i wróżki byli połączeni, tak Shane… Był w tym wszystkim jedną wielką niewiadomą. Poważnie ją to zastanawiało.
- A jak długo będziemy jechać? - Darleth zapytała, koncentrując się na drodze. Zawsze, kiedy dla nich prowadziła, wkładała w to całą siebie. Chciała dać z siebie wszystko w tym jednym, co potrafiła. - W sumie mogę sama zobaczyć - mruknęła i zerknęła w stronę ekranu, na którym Alice wpisała trasę do celu.
- Ja mam ten pistolet - powiedziała Bee. - Dać ci go, Alice? Myślę, że najpewniej i tak strzelasz lepiej ode mnie - zawiesiła głos.
- Dwadzieścia sześć, lub siedem minut. A co do broni, cóż… Dobrze. Właściwie mam jak ją schować w tych kieszeniach - stwierdziła, patrząc po swoich ubraniach. Zerknęła przez ramię do tyłu na Bee, Kita i Jenny. Czuła ulgę, że de Trafford była już z nimi. Poczuła przez to, że stres odbijał się na niej zmęczeniem. Nie mogła jednak drzemać i dlatego zajmowała myśli wszystkim. Od drogi, po plany.
Barnett podała jej swój pistolet.
- Tylko uważaj, żeby nie strzelił. Jest zabezpieczony, ale różne cuda się dzieją - mruknęła.
- Ojej… - Darleth mruknęła, widząc broń. Wyglądała od razu na zaniepokojoną. Zaczęła łączyć w głowie fakty. Najpierw rozmawiali o Shanie, a potem Alice otrzymała pistolet od Bee. - Proszę… nie zabijajcie go… - powiedziała. - Wywarł na mnie pozytywne wrażenie, a ja się znam na ludziach - rzekła. - Moira nie powinna zostać sierotą. W ogóle przestaliśmy jej szukać. No a poza tym… już i tak za dużo śmierci było w tej okolicy - westchnęła ciężko, znów myśląc o Stevie.
- Nie zabiję go. To bardziej w razie niebezpieczeństwa, a nie aby zadawać śmierć. Shane wywarł chyba na wszystkich dobre wrażenie, dlatego tak mocno zastanawia mnie to całe jego wplątanie w sprawę wróżek… - wyjaśniła i schowała ostrożnie broń. Czy mógł być jednak czarnym charakterem? Czy w ogóle ktokolwiek tutaj był zły, czy miało tu po prostu zderzenie frakcji, gdzie każda chciała ugrać coś dla siebie… Alice potarła skroń, po czym od razu poprawiła perukę.
Nadjechali do Injebreck House od północnej strony. Nigdy wcześniej nie podążali tą drogą. Z każdym razem kursowali jedynie tam i z powrotem pomiędzy rezydencją, a Douglas. To, że do domu prowadziła jeszcze jedna droga zdawało się prawie szokujące.
- Wygląda w porządku - mruknęła Darleth, zajeżdżając przed dom.
Gdziekolwiek był Shane… na pewno nie zaparkował przed Injebreck House. Znajdował się tu tylko ten jeden samochód z przedziurawionymi oponami. Tak właściwie nie wyglądało na to, żeby cokolwiek zmieniło się od ich wyjazdu.
- Zbyt wczesny przystanek - Kit zaśmiał się. - To nie powinien być koniec naszej drogi - dokończył.
Alice widziała w odbiciu lusterka, że jego oczy były przez chwile mleczne, ale wnet wróciły do normy.
- Wysiadamy? - zapytała Darleth, kompletnie ignorując Kaisera. Już nawet otworzyła drzwi. - Chcę zobaczyć w świetle dziennym, co znajduje się w tym tajemnym przejściu do wnętrza ziemi, które otworzyliśmy w ogrodzie. I zjadłabym trochę ciasta, zostało z wczoraj.
- Zaczekaj Darleth… - mruknęła Alice i spojrzała na Kita, obracając się.
- A gdzie niby powinniśmy jechać… Jedyny warty uwagi, następny punkt to rezerwuar… Jakiś kierunek? - zagadnęła spoglądając na Kaisera. Czy był w stanie powiedzieć coś więcej? Szczerze powiedziawszy nie chciała jechać nad wodę. Chciała umyć się, przebrać i myśleć co dalej mają zrobić. Pamiętała, że wróżki wypędzały demona nad wodą. Tam też było przejście na drugą stronę, ale złożyła przysięgę, nie powinna jej łamać. Zasznurowała wargi.
- Wiem, że powiedziałem coś dziwnego - rzekł Kit. - Teraz mam świadomość moich… nazwijmy to przepowiedni. Nie wiem, czemu dokładnie to powiedziałem. Jednak odniosłem wrażenie, że zbyt szybko się zatrzymaliśmy. Z drugiej strony nie mam pojęcia, gdzie powinniśmy zmierzać… więc to było chyba bezsensowne - wzruszył ramionami.
- Powinniśmy chyba położyć Jennifer spać - mruknęła Bee. - Ale nie chcę się mieszać - zawiesiła głos.
- Czyli co…? - Darleth zawiesiła głos i zagryzła wargę.
Alice zastanawiała się chwilę.
- Dobrze… To zróbmy tak… Wy tu zostańcie… Połóżcie Jenny do łóżka, choćby na dole. A ja i Kit przejedziemy się jeszcze kawałek. Do rezerwuaru i natychmiast z powrotem, jeśli znowu nie zacznie przepowiadać. Dobra? - zaproponowała.
- Dobra - Kit skinął głową.
Darleth wstała i otworzyła drzwi od strony Bee.
- Jenny, jesteś w stanie wstać i nam pomóc trochę? - Barnett zapytała de Trafford.
Blondynka coś wymamrotała. Wspólnymi siłami została wyciągnięta na zewnątrz. Wsparta o ich ciała ruszyła w stronę domu.
- Zostaliśmy sami - rzekł Kit. - Jak przejdziesz na stronę kierowcy, to usiądę obok ciebie - zaproponował.
Darleth odprowadziła Jenny do drzwi i zostawiła ją samą z Bee. Następnie podleciała z powrotem do samochodu i zerknęła na Alice.
- Ja przyniosę wam trochę ciasta, dobrze? - zaproponowała. - Żebyście nie byli głodni.
Alice w międzyczasie przesiadła się na siedzenie kierowcy.
- Dobrze Darleth, byle szybko. Co prawda nie wiem co znaczyły słowa Kita, ale wolę to sprawdzić od razu - powiedziała. Zaczęła ustawiać siedzenie i lusterka pod siebie, w końcu Darleth jeździła na odrobinę innym ustawieniu, więc był czas na doniesienie ciasta.
Harper zerknęła na Kaisera.
- Ty nie zmuszaj się do przepowiedni. Wyluzuj, daj się ponieść uczuciu, czy jak to odczuwasz. Wtedy będzie najzdrowiej - poleciła, gdy czekali na Santos.
- Mam wrażenie, że nie doradzasz mi wcale, jak korzystać z mojej mocy, tylko jak uprawiać seks, żeby nie mieć potem traumy przez pół dnia - Kit zaśmiał się.
Darleth spieszyła, jednak jej sprint do kuchni i z powrotem i tak chwilę zajął. Wnet pojawiła się z pokrojonymi kawałkami ciasta, które były zawinięte w ręcznik papierowy.
- Nie martwcie się, kruszcie ile chcecie - powiedziała, jako że technicznie przebywali w jej samochodzie. - Po to mam odkurzacz, żeby odkurzać. Tylko wracajcie szybko, dobrze? - poprosiła.
Alice przyjęła ciasto i od razu podała je Kitowi, jako że to on miał wolne ręce.
- W razie czego będę dzwonić, żebyś się nie martwiła. Rezerwuar nie jest daleko, więc raczej specjalnie długo to nas nie będzie - obiecała.
- Dziękujemy za ciasto - powiedziała i uśmiechnęła się do Filipinki, następnie zamknęła drzwi i odpaliła silnik.
- No dobra Kit… Jedziemy… - powiedziała, po czym ruszyła, gdy Darleth odstąpiła od samochodu na bezpieczną odległość, by mogli wycofać i odjechać. Kierowała ich w stronę rezerwuaru. To była jedyna droga, którą mogli jechać ‘dalej’. Alice nie pędziła, jechała równo, szybko, ale nie za bardzo. Dawała Kaiserowi czas i zerkała na niego co chwilę w drodze.
Na początku Kit nie zwracał na to uwagi, ale potem spojrzał na nią dłużej.
- Mam coś na twarzy? - zapytał i zagryzł wargę.
Zaczął przeglądać się w lusterku.
- Mam nadzieję, że to nie kiła. Czy kiła tak szybko daje objawy? - zapytał. - Chyba jest w nich łysienie plackowate - mruknął i przeczesał swoje włosy, jednak nie odkrył żadnych ubytków. - Cholera, i tak bym założył z powrotem tę perukę - mruknął.
Harper parsknęła.
- Nie, po prostu czuwam, kiedy twoje oczy zmienią kolor - powiedziała i pokręciła głową. Skupiła się na jeździe. Obserwowała trasę i droge. Stukała palcami w kierownicę. Zastanawiało ją co teraz powinna zrobić… Było kilka spraw, których nie wiedziała jak ma ruszyć. I jeszcze nawet nie zdołała w pełni rozwiązać głównej, po którą tu przybyła… Westchnęła ciężko. Wypatrywała zarysu rezerwuaru.
Znajdował się na swoim miejscu. Ani nie wyparował, ani nie zamarzł, ani też nie przesunął się choćby o metr. Nic się nie zmieniło, więc dlaczego Kit nalegał, żeby jechać dalej i nie zatrzymywać się już przy Injebreck House?
- Jeżeli czekasz na jakieś dalsze przepowiednie, to nie jesteś w tym osamotniona - mruknął Kaiser. - Ja tak samo.
Wydął usta, spoglądając na zarys jeziora. Nagle zmarszczył brwi. Czy też widzisz te samochody? Chyba widzieliśmy je już w nocy… - zawiesił głos.
Rzeczywiście, furgonetki wciąż znajdowały się przy zamkniętej części Injebreck House, przy której Alice stała i rozmawiała z Erikiem Jordanem, policjantem. Choć tak właściwie ciężko było stwierdzić, czy cały czas tam stały, czy może Harper napotykała je akurat za każdym razem, kiedy przyjeżdżały na miejsce.
Rudowłosa popatrzyła na furgonetki.
- Masz jakiś pomysł, co to mogą być za auta? - zapytała. Podjechała na pobocze i zaparkowała.
- Wysiadamy sprawdzić? - zapytała, zerkając na Kaisera.
- Chyba tak… chyba po to tu jesteśmy - mruknął. - Choć może prowadzę nas na śmierć. Przyszykuj ten pistolet od Bee, dobrze? - poprosił. - I wiedz, że za chwilę możesz strzelać. Nie zapytaliśmy o te furgonetki bractwa. Może do nich należą. Zapewne ich członkowie są na tyle ustawieni, że mniej lub bardziej legalnie mogliby uzyskać klucze do tej bramy i zaparkować przy jeziorze. Na przykład żeby obserwować jezioro i zapobiec ewentualnemu kolejnemu morderstwu… czy też może raczej schwytać raz jeszcze twojego poprzednika. Wygląda na to, że jego więzienie nie jest w stanie go więzić na stałe - powiedział. - Jest w stanie uciekać z niego na krótkie chwile i niezbyt daleko, inaczej posilałby się nie tylko przy Injebreck. Pytanie brzmi… co takiego się zmieniło, że jest w stanie w ogóle wyjść na brzeg? To więzienie osłabło? Czy on wzmocnił się z jakiegoś powodu? W każdym razie koniec końców zawsze musi wracać do Injebreck. To mogą być członkowie bractwa, ale nie muszą. Reporterzy telewizyjni? A może policja? Ale ona byłaby chyba oznaczona - wzruszył ramionami.
- Zdaje mi się, że to nie bractwo, wspominałam o tym Abbanowi podczas rozmowy telefonicznej i nie miał o tym pojęcia… Może to reporterzy, bo policja raczej nie… W takim razie… - alice założyła na głowę jeszcze kaptur bluzy. Wyglądała teraz jak… Domorosła raperka, lub emo, w tej czarnej peruce i bluzie, w połączeniu z szarymi spodniami. Ręką wymacała pistolet i miała go w pogotowiu. Wysiadła z auta i rozejrzała się. Czy widziała gdzieś w pobliżu jakichś ludzi? Czy brama była otwarta? No i przede wszystkim, zaczęła liczyć ile było tych pojazdów.
Około osiem białych furgonetek. Brama była otwarta i na zewnątrz rzeczywiście stali ludzie. Alice dostrzegła nawet całkiem duże poruszenie. Wszyscy stali w kupce i rozmawiali z sobą. Ciężko było ich policzyć, jednak dostrzegła przynajmniej kilkanaście osób. Byli ubrani w luźne, zwyczajne ubrania. Jeśli spostrzegli przybycie Alice i Kita, to nie dali tego po sobie znać.
- Nie wiem - mruknął Kit. - Może powinniśmy zadzwonić po wsparcie? Choć nie będą mieli jak tutaj przyjechać… - zawiesił głos.
Harper zerknęła na niego.
- Dajmy im chwilę odpocząć. Posłuchajmy o co chodzi… Ćśś - poleciła mu i wyostrzyła słuch, by posłuchać o czym to rozmawiała grupka ludzi, może zdoła dowiedzieć się co było powodem tego całego poruszenia.
Stali jakieś sto metrów dalej i wcale nie krzyczeli do siebie. Może wiedzieli, że woda niesie dźwięk i chcieli tego uniknąć. Alice nie była w stanie usłyszeć każdego słowa wyraźnie, jednak wyczuła radosną atmosferę. Chyba przybył jakiś gość, którego nie spodziewali się. Klepali go po ramionach i plecach.
- I co słyszysz?
Potem ludzie zaczęli chyba coś mówić o jedzeniu i piciu, gdyż weszli do jednej z większych furgonetek. Nie zmieścili się wszyscy. Jedna trzecia grupy ruszyła nad tamę, a kolejna taka liczba osób została w tym samym miejscu i rozmawiali o wieczorze. Chyba nie mogli się czegoś doczekać. Alice całkiem wyraźnie usłyszała, że jeden z mężczyzn cieszył się, że słońce zachodzi już o szesnastej. To było za jakieś pół godziny.
Alice zerknęła na Kita.
- Mam przeczucie, że przybył tu jakiś nie wiem… guru, albo łowca potworów? Generalnie jakaś ważna osoba, ci ludzie ekscytują się jego przybyciem i czekają na zapadnięcie zmroku za pół godziny… Czekamy popatrzeć? - zapytała. Szukała wzrokiem ‘tej specjalnej osoby’. Nie mogła jej znaleźć. Chyba była w tym tłumie, który ruszył jeść i pić. Może sam to zaproponował, gdyż czuł się spragniony i głodny po podróży. Tymczasem Alice spostrzegła rudego kota, który otarł się o jej nogi. Następnie szybko czmychnął w bok, chcąc dogonić żabę. Akurat wybiegła na drogę.
- Twoja decyzja. Myślę, że nie ma żadnej dobrej i złej opcji. Jeśli tutaj zostaniemy, to w końcu zwrócą na nas uwagę. Samochód jest widoczny, nawet jeśli sami schowamy się za murkiem. Jeśli pójdziemy prosto do nich, to nie będziemy musieli czekać nie wiadomo na co i marznąć. A w Injebreck House nie będą się martwić, jeśli wrócimy wcześniej do nich. Z drugiej strony to chyba bardziej niebezpieczna opcja, bo możemy nigdy nie wrócić. Więc obserwacja? Jak mówiłem… twoja decyzja.
- Napiszemy wiadomość do Darleth i po prostu poobserwujmy co tu się będzie działo. Może jak zapadnie ciemność, to do nich dołączymy popatrzeć, a potem się wycofamy i tyle - stwierdziła Harper. Chciała się dowiedzieć co tu się działo. Uznała, że to sensowna opcja. Napisała to i jeszcze dodała, że gdyby Shane wrócił, to aby Santos wysłała jej wiadomość, jakąkolwiek, nawet ciąg liter i liczb.
“Ok”, taką odpowiedź wysłała Darleth.
“Zjedliście już ciasto?”, to był drugi SMS od niej.
Kit i Alice stali i obserwowali ludzi przy jeziorze. Spostrzegła, że byli w całkiem dobrym nastroju. Obserwowali jezioro, śmiali się. Jeszcze tylko brakowało, żeby rozpalili ognisko i biwakowali. Ktoś wyjął kilka termosów i zaczął nalewać z nich do plastikowych kubków jakiś napój. Co to mogło być? Pewnie herbata lub kawa. Węch Alice, nawet wzmocniony, nie był w stanie dać odpowiedzi na to niezbyt nurtujące pytanie. Do Harper docierały głosy mówiące, że nie mogą się już doczekać, albo że to będzie ciekawe, niektórzy bali się, inni śmiali się z tych osób. Wnet zapadł mrok. Alice dostrzegła, że kilka osób zaczęło biegać wzdłuż tamy i na coś spoglądać. Następnie ludzie zaczęli wsiadać do samochodów, aż Alice nie spostrzegła już nikogo. Kilka silników już zaczęło działać. Najpewniej chcieli odjechać już stąd.
Rudowłosa wysłała do Darleth sms o zjedzonym cieście dopiero wtedy, kiedy w międzyczasie czekania rzeczywiście skusiła się na jeden jego kawałek. Następnie, kiedy zapadła ciemność i ci zaczęli pakować się do aut, Harper zmrużyła oczy.
- Jedziemy za nimi? - zapytała. Jednak odpaliła silnik i nie czekała na odpowiedź Kaisera. Była ciekawa, czy ci ludzie zmierzali w jakieś konkretne miejsce, czy też skończyli biwakowanie i zamierzali rozjechać się do domów. Warto było to sprawdzić. Ruszyła.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:07   #233
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Spostrzegła, że samochody tak właściwie były oznaczone, tylko nie widziała tego wcześniej, gdyż zostały zaparkowane przodem do wyjazdu. Natomiast znak był nadrukowany na tylnych, rozsuwanych drzwiach.


Nie był piękny i cudownie estetyczny, ale zapewne swój cel spełniał.
- Alice! - krzyknął Kit. - To tam chciałem pojechać pierwszego dnia! - krzyknął. - Ale było zamknięte - dodał nieco zasmuconym tonem. Wydął usta. - Niestety. Może łapali koty do sanktuarium? - zasugerował.
Alice czekała w pewnym oddaleniu, aż ostatni samochód odjechał i wtedy ruszyła za nim. Jednak zdarzyło się coś niespodziewanego…


Rozległ się głośny i donośny huk… Po nim miał miejsce następny… i kolejny… Wnet ujrzała odłamki skalne, które pofrunęły do nieba. Czerwień eksplozji zalała tamę Injebreck. Wybuchła… uległa kompletnej destrukcji.
- O chuj - mruknął Kit.
Pierwsza fala wody ugasiła ogień i rozlała się na polu, gdzie jeszcze przed chwilą stały furgonetki. Następnie zaczęła zmierzać prosto na drogę… na której stał samochód Konsumentów.
Harper wstrzymała oddech, po czym dodała gazu. Na szczęście już chwilę temu odpaliła silnik samochodu, a teraz zmuszona była, po prostu uciekać przed wodą. Rozumiała już, czemu ci ludzie odjechali tak szybko. Teraz musiała ratować siebie i Kaisera.
- No ale chociaz to nie my, słowa nie złamaliśmy - powiedziała i wdepnęła gaz, zmieniając bieg na wyższy i ruszając prosto drogą, by zwiać przed tumanem wody.
- Nie lepiej byłoby… - Kit spojrzał na drogę za siebie.
Chyba chciał wracać do Injebreck House. Albo przynajmniej podążyć tą drogą, bo biegła w górę, a woda rzecz jasna spływała zgodnie z prawami fizyki w dół.
- A zresztą… - mruknął, kiedy było jasne, że i tak nie mogliby się już cofnąć. - Jak tam wrócimy…?
Jednak na razie jechali za białymi furgonetkami.
- Chyba prędko nie wrócimy - mruknął.
- Po prostu zrobimy koło i wrócimy tą samą trasa od drugiej strony, tak jak jechaliśmy wcześniej - wyjaśniła Alice. W końcu do posiadłości prowadziły dwie drogi, nie tylko ta koło rezerwuaru…
- Hmm… tak. Jednak ta najważniejsza droga do Douglas uległa… ulega zniszczeniu… choć może kiedy woda… cholera, Alice - Kit zawiesił głos. - Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy ze skali zniszczeń. Ile tam jest galonów wody…? Jedź prędzej… Pięćset miliardów? Czyli milionów? Czytaliśmy…. nie pamiętam… to nieskończona ilość ton, która przetoczy się przez ten cały obszar - Kaiser zbladł. - To… to czysta destrukcja.
Obrócił się do tyłu, aby spojrzeć na podążającą za nimi pierwszą falę.
- Alice, prędzej! - Kit wrzasnął rozpaczliwie.
- Wyciągnij mi z kieszeni komórkę i wybierz numer do Abbana - poleciła Kaiserowi. Sama musiała być skupiona na jeździe. Zmarszczyła brwi i przyspieszyła, znów zmieniając bieg.
Prowadziła prędko, ale roztropnie. Droga na szczęścia była prosta i nie rozciągały się przed nią niezliczone zakręty. Mężczyzna nie mógł trafić dłońmi do jej kieszeni. Tak bardzo mu drżały. Alice słyszała nie tylko okropny, głośny szum, ale też trzask łamanych drzew. Jak gdyby były tylko zapałkami. Działały nieco jak falochron, jednak ciężar West Baldwin Reservoir był zbyt duży, by byle lasek mógł go zatrzymać.
- Prędzej, kurwa - warknął Kit.
Alice zerknęła na wskazówkę baku. Była prawie na wyczerpaniu. Kiedy Darleth ostatni raz tankowała samochód?
- Już - szepnął Kaiser i po wybraniu numeru przystawił go do ucha Harper.
Zamknął oczy. Chyba nigdy w całym swoim życiu nie był taki przerażony.
- Pięć kilometrów z Injebreck do przedmieści Douglas. Czy woda rozproszy się? Czy też przywali w niewinnych? - zapytał.
Harper milczała. Była w pełni skupiona na kierowaniu i na nasłuchiwaniu kiedy Abban odbierze swój przeklęty telefon. Miał tu bowiem poważną klęskę żywiołową na zakręcie stolicy… Rudowłosa obserwowała wskaźnik. Na szczęście wiedziała, że w momencie, kiedy wskazówka dochodziła do najniżej położonej kreski, miała do przejechania jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. To było wystarczająco dużo, by zwiać…
- Hmm… tak? - wnet Abban odezwał się w słuchawce telefonu.
Wydawał się dziwnie zrelaksowany. To znaczy było to jak najbardziej logiczne - zapewne był wśród przyjaciół i dobrze się bawił. Jednak ten ton kompletnie nie pasował do sytuacji, w jakiej znajdowała się Alice i Kit. Dlatego wydawał się aż groteskowy.
- Już nigdy mnie nie słuchaj - szepnął Kaiser. - Te przepowiednie… kurwa, to moja wina. Naucz się trzymać dziób na kłódkę - rozpoczął konwersację z samym sobą. Następnie zaczął mocno walić głową w zamknięty schowek przed nim, najwyraźniej chcąc zrobić sobie krzywdę.
- KIT, USPOKÓJ SIĘ… To nie twoja wina! Nie pomagasz mi! Do diabła! - buchnęła na niego, na moment odejmując telefon od ucha. Po czym skupiła się znów na jeździe i na trzymaniu komórki.
Kaiser przestał po chwili.
- Sorry - mruknął pod nosem. - Auć - dotknął czoła. - Boli… - rzekł z dziecięcym zdziwieniem.
- Panie Abban, mamy kurwa poważny problem… Właśnie członkowie kociego sanktuarium wysadzili tamę i galony wody gonią mnie, z tuzin ich aut i walą prosto na Douglas… Przyrzekam, że nie miałam bladego pojęcia, mówiłam panu o tych dziwnych autach, no to już wiemy co tam do licha robili - rzuciła w telefon. Nagle doznała dziwnego uczucia… Przypomniał jej się inny żywioł, przed którym kiedyś uciekała pojazdem i jej umysł zawiesił się na chwilę. Sapnęła zestresowana.
Usłyszała dziwny trzask i połączenie dobiegło końca.
- I co? - zapytał Kit. - Cholera, woda przyspiesza…
Alice nie mogła za bardzo zerkać do tyłu. Ryzykowała tym zbyt wiele, gdyby z tego powodu straciła kontrolę nad kierownicą. Jednak widziała w lusterku, że woda bynajmniej nie przestała płynąć. Czy kiedyś jej się znudzi? Injebreck było naprawdę ogromne i dopiero teraz mogła to sobie w pełni uzmysłowić. Fala nosiła za sobą ułamane drzewa, utopioną zwierzynę, najróżniejsze śmieci… kamienie, całe krzaki wyrwane z podłoża… Już samo zderzenie się z wodą byłoby śmiertelnie niebezpieczne, ale włączając w to wszystko, co w sobie kryła…
Wnet spostrzegła, że tym razem Abban dzwonił.
Kit natomiast wbijał dłonie tak mocno we własne uda, że gdyby nie miał na nich spodni, to najpewniej poraniłby się paznokciami aż do krwi.
Harper odebrała i przyłożyła telefon do ucha. Oddychała płytko, prowadząc samochód. Nic nie mówiła w pełni skupiona na jeździe. Musiała wyjechać spod trasy przelotu tej masy wodnej. Pamiętała gdzie był zjazd w prawo. Musieli do niego dojechać, kiedy wbiją na tamtą drogę, uciekną od wody i zdołają uratować się przed zalaniem. A potem Alice zaparkuje i zwymiotuje z emocji, które nią szarpały.
- Co się kurwa tam dzieje? - mężczyzna zawiesił głos. - Jak to się stało…? Przysięgam, jeśli maczałaś w tym palce… i zwalasz na jakieś koty… KURWA! - wrzasnął nagle.
Bez wątpienia był wściekły. Kiedy tylko wypuścił Konsumentów, jakąś godzinę, półtorej później doszło do tragedii, której właśnie chciał uniknąć za wszelką cenę…
Tymczasem Kit podsunął Alice własną komórkę. Wcześniej stukał na niej dość długo.
- Spójrz - mruknął. - To topograficzna mapa Isle of Man… tego fragmentu… - starał się mówić zrozumiale pomimo emocji. - Albo patrz na drogę! W każdym razie… Rzeźba terenu jest kurwa tragiczna. Jedno wielkie koryto drążące prosto w Douglas!


- Natomiast z plusów… jeśli nadal będziemy jechać tą drogą, to wkrótce zaczniemy jechać pod górę i być może będziemy bezpieczniejsi - mruknął. - Bo woda ucieknie bardziej na wschód, a droga biegnie prosto na południe.
- Jakbym miała z tym coś wspólnego, to raczej byśmy wiedzieli, bo nasza przysięga była związana przez wróżki i byłyby tego reperkusje! Mówiłam już wczoraj, że kręcili się tam jacyś ludzie z furgonetkami, skąd miałam wiedzieć, że akurat zaplanują sobie wysadzić tamę! - zawołała na Abbana. Była zestresowana jazdą.
- Czyli co Kit, nie skręcać w prawo, walić prosto do Douglas? Weź mnie kieruj, bo nie mogę myśleć, gadać przez telefon i wciskać gazu, wiejąc przed setkami litrów pędzącej wody - zawołała teraz na Kaisera. Harper rzadko krzyczała, teraz jednak miała pełne prawo… Była w mocnym stresie.
- Zakręcaj w prawo! Teraz! - wrzasnął Kit, kiedy wreszcie dotarli do rozwidlenia. Gdyby jechali prosto, dotarliby do Douglas, jednak od tego punktu teren znów się obniżał. - Tam jest wyżej! - ryknął.
Nie było czasu, żeby tłumaczyć Alice wszystkich skomplikowanych zawiłości rzeźby terenu Isle of Man. Choć Kaiser zapewne miał na to ochotę. Mógł jedynie dać prosty i jasny komunikat. Zrobił to, kiedy przyszła na to pora. Abban coś odpowiedział Alice, ale nie usłyszała go z powodu głosu Kita.
Harper szarpnęła kierownicą i zjechała w prawo. Darowała sobie kierunkowskaz, odrobinę zadusiła silnik, ale gdy zmieniła bieg, już było dobrze. Jechała dalej prosto, teraz pod skosem. Wolała nie zerkać w prawo, by sprawdzić, czy woda leciała na nich, czy wymijali się z nią o metry. Było ciemno, a ciemna woda była kolejną ciemnością. Otaczał ich tylko ten ryk wody i huki drzew. Ryk silnika.
- Proszę powtórzyć, panie Abban - poleciła.
Woda chyba już za nimi nie podążała. Jednak Alice wciąż słyszała, jak przetaczała się po wyspie. To brzmiało tak, jak gdyby olbrzymowie zbudzili się ze skał i urządzali między sobą wyścigi. Alice widziała przerażone sarny oraz jelenie w reflektorach samochodu. Odgłosy ptaków zdawały się tak donośne, jak gdyby całe niebo było nimi wypełnione. Jednak nie widziała tego w samym blasku księżyca.
- Powiedziałem, że to wielka tragedia - podkomisarz odpowiedział. - Wracaj do Injebreck i sprawdź, czy demon wylazł stamtąd. Ja też już jadę. Zagadaj go jakoś… będziemy musieli wpakować w niego całą artylerię… - zawiesił głos. - I co kociarze mają z tym wspólnego?!?
- Nie wiem, czy będzie chciał mnie słuchać… Od stulecia był zamknięty i właśnie go uwolniono… I nie mam pojęcia co mają do tego kociarze. Oczywiście na wyspie widziałam całą tonę kotów, ale nie sądziłam, że ich wielbiciele mogą odpieprzyć coś takiego - powiedziała.
- Kurwa, kurwa, kurwa - Abban z przyciskiem wypowiadał jedno słowo. Alice zaczęła wątpić, czy w ogóle jej dalej słuchał.
- Widziałam logo tego ich sanktuarium na samochodach, które odjeżdżały spod tamy - wyjaśniła skąd wiedziała, że to oni.
- Będę kończyć, panie Abban. Muszę zadzwonić do kogoś i powiedzieć o zmianie planów. Musimy pojechać i zatrzymać demona na miejscu… O ile jeszcze tam jest - powiedziała. Poczekała, czy podkomisarz coś powie.
Kontynuował swoją wiązankę przekleństw, aż wreszcie opadł z sił.
- Rozkażę wszystkim z Bractwa Trójnoga, żeby szukali informacji na temat tego, jak go pokonać… - zawiesił głos. Teraz brzmiał jak starszy, już bardzo zmęczony życiem człowiek. - To nie są wojownicy - westchnął. - Nie pomogą nam w żaden sposób. Nie ma sensu nawet dzwonić do Bernie, czy też do kogoś bardziej kompetentnego i wyżej postawionego na policji, bo tsunami pewnie już uderzyło w Douglas - zagryzł wargę. - Nie będzie żadnej ewakuacji… - zawiesił głos.
- Przykro mi panie Abban… - powiedział szczerze i krótko. Nie musiała dodawać nic więcej. Nie mogli zaradzić nic na to, co nastąpiło. Harper prowadziła samochód, teraz już nic nie mówiąc. Obserwowała drogę i uważała na otoczenie, teraz zagrożeniem mogło być jakieś dzikie zwierzę, ale to było mniejszym stresorem niż rozpędzona fala wody. Westchnęła ciężko. Poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Niedługo znów będzie musiała dokonać skrętu w prawo… Miała nadzieję, że znajdzie się stacja, by zatankować.
- Masz coś gotówki Kit? - zapytała konsumenta.
Dojechali do Crosby. To była niewielka mieścina. Jeżeli chcieli gdzieś zatankować, to pewnie lepszego miejsca nie było. Potem objazdem mogli powrócić do Injebreck po przejechaniu około dwudziestu kilometrów, jak oceniła Alice.
- Nie. Mój terapeuta poradził mi, żebym nie nosił gotówki i korzystał tylko z karty kredytowej - odpowiedział Kaiser.
- Zadzwoń do mnie, jak dojedziesz, dobrze? A zwłaszcza, jak dowiesz się czegoś interesującego, w porządku? - zapytał Abban.
- Tak. Zadzwonię. Obiecuję - powiedziała. Jak rozumiała, teraz ich rozmowa wreszcie się kończyła. Alice zamierzała zatankować, zadzwonić do Darleth i ustalić z Bee przez telefon co robią dalej. Minęło trochę czasu, ale nie przypuszczała, by Jenny już się pozbierała. Choć, kto wie?
A potem musieli znów udać się nad rezerwuar… Czy teraz to już może… Zatopioną osadę… Atlantydę Isle of Man… Alice znów westchnęła. Czuła się fatalnie.
- Do widzenia - jeszcze powiedział Abban, po czym rzeczywiście się rozłączył. Alice jeszcze zdołała tylko usłyszeć kilka przekleństw.
Tymczasem Kit podciągnął nogi na siedzenie i przytulił się do nich. Spojrzał na schowek, w który jeszcze przed chwilą walił głową. Wciąż miał czerwony ślad na czole.
- Mogliśmy temu zapobiec? - wreszcie zapytał, trochę cicho. - Powinniśmy byli wtedy tam do nich pójść? Czy tylko skończylibyśmy z nożem między żebrami? - zastanowił. - Tak czy tak… czuję się paskudnie. Jakbym… jakbym… - chyba chciał stworzyć jakieś błyskotliwe porównanie, ale nie miał na to siły.
Alice pokręciła głową.
- Nie mogliśmy wiedzieć. Kto wie, może gdybyśmy tam poszli, zamiast pojechać do miasta, skończylibyśmy uwięzieni. Może ci ludzie wiedzieli co uwalniają i tylko chcieliby mnie pochwycić, jako że to mój poprzednik. Kto wie. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem Kit. Teraz musimy pomyśleć co zrobić i co możemy ugrać… - powiedziała i prowadziła dalej.
- Miałem na myśli dzisiaj - odpowiedział Kit. - Gdybyśmy dzisiaj nie obserwowali ich, tylko poszli od razu… choć masz rację, mieliśmy wcześniej w nocy jeszcze jedną okazję. Choć w ogóle mi nie poszło do głowy, że ci ludzie mogliby chcieć wysadzić tamę… Nie wiemy, czego chcą i tak właściwie kim są… - zawiesił głos. - To że są jakoś związani z kocim sanktuarium… jak się tak zastanowić to stawia więcej pytań, niż odpowiedzi - mruknął. - Patrz, tam - wskazał dłonią punkt, który znajdował się przed nimi, choć Alice nie wiedziała zbyt dobrze pomimo reflektorów samochodowych i światła księżyca. - To chyba stacja benzynowa.
Rzeczywiście, kształt budynku i infrastruktury zdawał się odpowiadać słowom Kaisera.
Alice podjechała w tamtą stronę. Musieli zatankować. Nie chciała już zastanawiać się nad tym co by było gdyby… Za dużo czasu na to poświęciła już w tym roku. Westchnęła, uspokajając się. Nie była jednak w stanie w pełni porzucić niepokoju. Cały czas martwiło ją co zastaną w miejscu, gdzie wcześniej był rezerwuar.
Kit wyszedł za nią. Spoglądał, jak napełniała bak benzyną. Oparł się bokiem o samochód, milcząc. Było całkiem chłodno, jednak dużo bardziej uwagę zwracał niepokój zwierzyny. Rozkrzeczane ptaki zapełniły niebo. Co działo się w lasach? Mogli się tylko domyślać.
- Możemy na miejscu spotkać wszystko… - mężczyzna zawiesił głos. To brzmiało jak wstęp do rozmowy i może do czegoś dążył, ale nie powiedział nic więcej. Czekał, aż Alice podchwyci wątek.
- Na pewno sporo martwych ryb - powiedziała w zadumie. Tankowała auto Darleth. Postanowiła napełnić bak do połowy, uznała, że to będzie dość za tę całą podróż, jaką musieli dziś przebyć, aż do zamku Peel i z powrotem. Rudowłosa zerknęła na Kita, odwieszając pistolet destylatora paliwa na jego miejsce. Zakręciła kurek od baku i zamknęła klapę.
- Skoczysz zapłacić? To by było ze stanowiska numer… - uniosła wzrok w górę, by przeczytać jaką liczbę miało stanowisko, z którego korzystali.
- Trzy - dokończył Kaiser. - Po tej wyspie ta liczba będzie mi się źle kojarzyć - mruknął. - Mam kartę, więc nie spiesz się z wyjmowaniem pieniędzy, sam zapłacę ze swoich - rzekł i zrobił krok w stronę budynku. Następnie stanął i spojrzał przez chwilę na Alice. Po czym posunął się jeszcze o krok… i znowu zatrzymał się i zerknął na nią. Potem wydął usta i ruszył w stronę kasy bez przystanków.
- Alice… - rzucił tylko przed samym wejściem do środka. - Skorzystaj z tego czasu i zastanów się… jakie stanowisko przyjmiesz przed nowym przyjacielem. I przed bractwem - rzucił, po czym zniknął w drzwiach.
Harper zastanawiała się. Tak. To była problematyczna kwestia. Nie wiedziała bowiem co uczyni, gdy stanie twarzą w twarz przed swoim poprzednikiem. Przejrzała się w szybie samochodu. Nerwowo poprawiła czarny kosmyk peruki, którą wciąż miała na głowie. Następnie, wsiadła do auta i przymknęła oczy, czekając aż Kaiser wróci.
Uczynił to z dwoma kubkami kawy oraz herbatnikami.
- Zobaczyłem je i pomyślałem, że poprawię ci nimi humor. Wiem, że nie potrafisz bez nich żyć - dotknął jej ramienia i podał paczkę. - A bez kawy nie ma życia, więc tę też musiałem zamówić dla ciebie. Uznałem, że muszę też dla siebie wziąć jedną, żebyś nie czuła się głupio, pijąc sama. Widzisz? - zapytał. - Jak wiele znasz osób, które potrafiłyby stworzyć całą opowieść ze zwykłych zakupów na stacji? - zażartował. - I do czego doszłaś? - zapytał, wracając do pytania, które jej zadał. - Nie mów, że chcesz improwizować.
 
Ombrose jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:08   #234
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Doszłam do wniosku, że najpierw sprawdzę, co on miałby do powiedzenia. Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków. Nasza umowa z bractwem dotyczyła uwalniania go, a jeśli został uwolniony nie za naszą sprawą… No cóż, po części to nie nasz problem. Na uśmiercanie go się nie zgadzałam - powiedziała i wzruszyła ramionami. Przyjęła od Kaisera herbatniki i kawę.
- Dziękuję, to miłe, że to wszystko kupiłeś… - powiedziała i napiła się. Mogli chwilę postać przy dystrybutorze, póki nie było tłumów na stacji. Otworzyła herbatniki i poczęstowała go.
Kit wziął jednego.
- Nie ma sprawy - powiedział i uśmiechnął się do niej ciepło.
Oparł się plecami o samochód i stanął do niej bokiem.
- Nie wiem, czy tam będzie bezpiecznie - mruknął. - I nie mówię tutaj o martwych rybach oraz produkowanych przez nie toksynach - znów zażartował. - Nie wiemy, czego się spodziewać po twoim poprzedniku. A jest groźny. Wysysa z ludzi krew. Jak myślisz… na ile można mu ufać? Czuje względem ciebie lojalność? Jesteś dla niego bardziej jak… - zastanowił się przez moment. - Córka, którą chciałby się zaopiekować? Czy bardziej następczyni, która ma zająć jego miejsce i go zdetronizować? Choć ciężko byłoby powiedzieć, że znajduje się na jakimś tronie… na pewno nie w tej chwili. Jednak jego ego może być duże. Ostatecznie, jeśli dobrze rozumiem, jest bardzo stary. W jego oczach możemy być co najwyżej noworodkami…
- Cóż… Nazwał mnie córką… Może więc ma mnie za taką… - powiedziała i westchnęła.
- Przynajmniej mam taką nadzieję - dodała. Kit miał rację, nie powinni tam jechać wszyscy… Powinna to zrobić sama… Co jeśli coś im się stanie? Do niej mógł mieć sentyment, ale co mu broniło przed zaatakowaniem jej bliskich? Zmrużyła oczy. Napiła się kawy.
Spędzili tu maksymalnie pięć minut, nim Alice zarządziła, że pora ruszać. Niemal wypiła kawę do końca, więc w aucie ustawiła ją w odpowiednim stojaczku. Poczekała, aż Kaiser wsiądzie i ruszyli dalej.
- Nie pojedziemy tam tak po prostu, prawda? - zapytał Kit. - Powiedziałaś, że wychodzisz z cięższych sytuacji, niż bym cię o to podejrzewał… ale to nie jest żadne rzucone światu wyzwanie, prawda? - zawiesił na moment głos.
Zamyślił się i spojrzał na nią.
- Nie chcesz, żeby cię zabił, prawda? - zapytał cicho. - Wiem, że jesteś w żałobie…
Chyba zastanawiał się, czy Alice nie próbowała popełnić samobójstwa, pakując się w ryzykowne sytuacje po śmierci Terrence’a.
- Nie mogę Kit. Jestem w ciąży. Dlaczego miałabym pragnąć śmierci swojego dziecka… - powiedziała Harper spokojnym tonem.
- Nie uczynię tego… Dla niego muszę żyć. Przebieły drań… Jakby to przewidział - mruknęła pod nosem, sama do siebie. Nie do końca pewna, czy mówiła o Terrym, czy o którymś z bóstw… Tak czy inaczej, to był silny motywator do pozostania przy życiu. Ruszyli w dalszą drogę. Alice kierowała ich do Injebreck.
Kit od razu rozpromienił się.
- No tak, oczywiście - powiedział z ulgą. - Nie potrafiłbym wygrać z twoim nastawieniem, gdyby było złe, ale to chyba nie jest problemem. Myślę o tym, żeby Bee udała się na miejsce oddzielnie i była uzbrojona. Może być naszym kołem ratunkowym dzięki swojej mocy. Nikt o niej nie wie, prawda? Włącznie z twoim poprzednikiem? On w ogóle przedstawił ci się? Ma jakieś imię?
Dojechanie objazdem do Injebreck musiało chwile potrwać, a dopiero wyruszyli ze stacji paliw. Na szczęście drogi byłe puste i raczej nic ich nie wstrzyma.
Czekała ich trasa niewiele dłuższa niż ta, którą przyjechali tu na miejsce. Alice skupiła się więc na drodze.
- Myślę, że to średni pomysł, zwłaszcza, że jej broń jest z nami. Dodatkowo, wydaje mi się, że on ma wgląd w moje myśli, więc kto wie, czy nie zna już każdego z was. Pojedziemy na miejsce razem i rozmówimy się z nim - zaproponowała. Tak naprawdę jednak miała już swój własny plan.
- Jeśli obca osoba jest w twojej głowie, to dla ciebie prawie naturalny stan, co nie? - Kit uśmiechnął się lekko. Alice posłała mu krótkie spojrzenie z ukosa.
Już nie kontynuował tematu. Jeżeli istniała choćby najmniejsza opcja, że byli podsłuchiwani, to i tak nie miało sensu rozmawianie na temat planów.
- Jedziemy prosto do West Baldwin Reservoir, czy wcześniej zatrzymamy się w Injebreck House? - zapytał Kaiser. - Chyba jestem za drugą opcją, skorzystałbym z toalety - wydął usta.
Harper kiwnęła głową.
- Tak, podjedziemy do Injebreck House. Będziesz mógł skorzystać z toalety i od razu zawołamy panie, czy będą w stanie jechać, czy nie - powiedziała w zamyśleniu. Miała nadzieję, że w posiadłości wszystko było w porządku… Tak naprawdę, odnosiła wrażenie, że problemy dopiero się zaczynały. W końcu nie tylko bractwu zależało na zatrzymaniu ‘demona’. Wróżkom w końcu także. Czy już się do tego szykowały? Tego się raczej spodziewała.
- Ale chcesz im to w ogóle zaproponować? - zapytał Kaiser.
Alice już rozpoznawała tę okolicę. Byli w niej, jadąc z Peel Castle do domu. To znaczyło, że pewnie zaraz będą już na miejscu.
- Jennifer odleciała i może jeszcze nie wróciła, Darleth to tylko Darleth… - zawiesił głos. - Zostaje tylko Bee.
- Tak czy inaczej chce z nimi o tym porozmawiać. Choć oczywiście nie przypuszczam, że Jenny już się pozbierała - powiedziała, odpowiadając Kaaiserowi. Rozglądała się po okolicy. Czekała na zjazd do posiadłości.
Wnet zaparkowali przed nią. Kit wyszedł z samochodu, wcześniej zbierając z niego wszystkie śmieci. Ruszył w stronę drzwi frontowych, kiedy te nagle otworzyły się i wyskoczyła z nich Darleth. Przebiegła w pantoflach kilkanaście metrów i objęła Kita. Kompletnie go wcięło i poddał się bezwolnie. Jedynie lekko przekręcił głowę i zerknął w stronę Alice, która nie wysiadła z samochodu.
Rudowłosa uśmiechnęła się do niej i pomachała jej ręką. Po czym machnęła kilka razy, ponaglając, by weszli do środka. Ona tymczasem zgasiła światła i silnik, po prostu siedząc w aucie. Nie zdjęła jednak ręki z kluczyka w stacyjce, czekając tylko na moment, aż oboje znikną w posiadłości. Nie mogła ich narażać. Przynajmniej dopóki nie dowie się jak wyglądała sytuacja.
Kit zmarszczył brwi, patrząc na nią uważnie, choć Darleth coś do niego mówiła. Posłał Alice pytające spojrzenie i lekko zmrużył oczy. Chyba zastanawiał się, dlaczego nie wysiada. A jeśli tak było, to mógł wnet dojść do właściwego wniosku. Czy będzie próbował ją zatrzymać? Czy Alice chciała się o tym przekonać?
Harper przyglądała im się chwile, po czym westchnęła. A następnie wcisnęła przycisk od zamków automatycznych w aucie. Następnie odpaliła silnik i obróciła się, by ruszyć na wstecznym w stronę drogi. Nie patrzyła na przednią szybę, gdzie właśnie teraz miała rezydencję i Kaisera wraz z Darleth. Dała po gazie w tył, aż do drogi asfaltowej, tam dopiero przerzuciła bieg na jedynkę i ruszyła w drogę do rezerwuaru. Nie spojrzała w stronę posesji… Wiedziała, że nie dogonią auta, choćby rzucali w nią butami.
Mimo wszystko zerknęła w stronę domu. Darleth i Kit nie biegli za nią. Mężczyzna wyszarpnął się z uścisku Filipinki i stanął pewnie na dwóch nogach z wysoko podniesionymi rękami. Oba pokazywały jej trzeci palec.
Alice tymczasem jechała nad jezioro… czy raczej to, co z niego zostało. Wnet spostrzegła znajomy zakręt, a potem zarys na horyzoncie. To, co zobaczyła… było takie dziwne… Aż zamrugała oczami. Ciężko było uwierzyć, że widok tak bardzo zmienił się w przeciągu kilku godzin. Zupełnie tak, jak gdyby West Baldwin Reservoir, które znała, zostało wymazane palcem Boga. Który miał inne plany na ten punkt na mapie świata. Choć to wcale nie wyższa siła wysadziła tamę, lecz zbiorowisko ludzi z białych vanów.

Jezioro nie wyschło kompletnie. Wciąż znajdowało się w nim trochę wody. Ciężko jej było ocenić głębokość, jednak pobliska rzeka wciąż zasilała dolinę, choć teraz nie miało co spiętrzyć wody. Brzeg West Baldwin Reservoir znacznie przesunął się w stronę najniżej położonego miejsca w dolnie. Uwidoczniło to zwały błotnej, mulistej ziemi pełnej najróżniejszych rzeczy - zarówno organicznych, jak i nieorganicznych. Od zielonych roślin, poprzez duże kamienie, poprzez zbutwiały kajak… a nawet rower… kończąc na szeregu drobnych punktów. Alice wpierw myślała, że to kamyki, jednak chyba patrzyła na ryby. Już nawet nie podrygiwały.

Połowa wioski wystawała teraz z dna Injebreck. Druga połowa wciąż kryła się pod wodą. Pierwsze budynki były tylko nieznacznie nią przykryte, jednak dalsze coraz bardziej i bardziej. Jednak duża, okrągła chata, którą Alice dobrze pamiętała z wizji, należała do tej odkrytej, dostępnej lądowo części. Nikt tam się nie kręcił. Harper w ogóle nie dostrzegła żadnych ludzi, przynajmniej w tej chwili. Zerknęła jeszcze na dalszą drogę… W miejscu dawnego zakończenia jeziora, gdzie znajdowała się tama… cała jezdnia była zalana. Woda stała także w okolicznym zalesionym terenie. Drzewa wyrastające z niej wyglądały bardzo nienaturalnie.

“Alice”, usłyszała cichy szept w głowie. Poznała głos. Jakby nie mogła?
- Tak… Jestem tu… Musisz mi wyjaśnić parę rzeczy… - powiedziała spokojnym tonem, myśląc o każdym ze słów intensywnie. Harper zaparkowała w punkcie, gdzie było to możliwe. Wyłączyła silnik i wzięła spokojny wdech. Następnie odpięła pasy i wysiadła z samochodu. Okolica przesiąknięta była wilgotnym, mulistym zapachem. Zupełnie tak, jakby usiadła w szuwarach i przechyliła głowę w stronę wody… To był dziwny zapach, raczej nieprzyjemny, ale przez swoją naturalność nie drażnił jej nozdrzy. Ruszyła w stronę odsłoniętych domków. Stąpała ostrożnie, by się nie poślizgnąć na wilgotnym zboczu, kamieniach, czy rybach. Nasłuchiwała uważnie otoczenia.
Szumiał wiatr, skrzeczały ptaki. Wokoło było dużo zapachów, ale głównie nieprzyjemnych. Alice czuła się jak postać z jakiejś bajki, która zapuściła się na bagniska zamieszkałe przez złego ducha.
“Przyjdź do mnie”, nawoływał ją rudowłosy. “Wiesz, gdzie mnie szukać. Wiem, że wiesz”.
Jego głos był kuszący, ale nie w żaden paranormalny sposób. Miała nad sobą pełną kontrolę. Prawie poślizgnęła się na śliskim zboczu, ale wnet odzyskała kontrolę. Przejechała nieco błotnistego terenu w pozycji snowboardzisty. Stała po kostki w mule. Zapewne trzeba było zabrać z sobą kalosze.
Harper sapnęła i wyprostowała się. Następnie zaczęła powoli przemieszczać się do przodu. Szła w stronę budynku, w którym wiedziała że był jej poprzednik. Czy naprawdę był wolny? Czy może jednak nie i oczekiwał jej pomocy. Musiała to sprawdzić.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=_iF7lkXKHlA[/media]

Alice szła krok za krokiem. Wokół niej znajdowało się tak dużo martwych ryb. Jeszcze nie wydawały nieprzyjemnego zapachu, choć na dnie jeziora nie brakowało zgniłych, zbutwiałych szczątek. Produkowały bardzo dużo odoru. Harper brnęła przez to wszystko, starając się dotrzeć do pozostałości po zalanej, starej wiosce. Zostały z niej już tylko szczątki. A pośród tych ruin tkwiła jedna wysoka, ociekająca wilgocią chata. A w niej znajdował się on…

Drzwi rozpadły się dawno temu. Jednak nie wiedziała, co znajdowało się w środku pomimo błyszczącego światła księżyca. Teraz zdawało się jaśniejsze, niż wcześniej. Jak gdyby nawet ta ogromna, biała tarcza była ciekawa, co takiego dzieje się w okolicach Injebreck. Wyjrzała zza chmur, aby wszystko dostrzec. Czy show będzie wystarczająco ciekawe? Alice znienacka poczuła się aktorką w tym teatrze. A drugi aktor już na nią czekał.

- Alice… - usłyszała cichy, zachrypły głos. Skojarzył jej się z bardzo starymi skrzypcami, które leżały od kilku wieków w zapomnianym futerale i ktoś nagle próbował wydobyć z nich dźwięk. - Wejdź do środka, moja droga…
Harper podeszła do wejścia do chaty. Oparła dłoń o odrzwia. Były śliskie i wilgotne. Nieprzyjemne w dotyku.
- Wejdę, ale daj mi słowo… Mogę ci ufać? - zapytała, zatrzymując się. Zmrużyła oczy, próbując dostrzec co było we wnętrzu izby.
Dostrzegła delikatną, zieloną poświatę.
- Jeśli nie możesz mi ufać… to jeśli powiem, że możesz… jedynie cię oszukam… - rzęził.
Następnie przez kilka długich chwil zamilkł. Alice słyszała dziwne, niepokojące odgłosy, choć nie wiedziała do końca, co działo się w środku.
- Więc daję ci słowo - rzekł mężczyzna. - A czy było coś warte, to czas pokaże - zaśmiał się. Ten dźwięk zabrzmiał nieprzyjemnie, jak gdyby jego krtań nie była zdolna do takiego wysiłku. - Z czystej ciekawości… w jakiej kwestii mogłabyś mi ufać? Co miałaś… na myśli?
- Że jeśli wejdę, to nie zrobisz mi krzywdy… Nie chodzi o mnie… Na mnie mi nie zależy, ale w moim ciele kiełkuje nowe życie i ono musi przetrwać za wszelką cenę - oznajmiła spokojnym, poważnym tonem. Zrobiła krok głębiej i teraz stanęła w wejściu. Zmrużyła oczy, rozglądając się.
- Jeśli mi już na kimś zależy, to tylko na tobie - powiedział rudowłosy.

Jak Alice wnet przekonała się, na jego głowie wcale nie było rudych włosów. Ani, na dobrą sprawę, jakichkolwiek. Mężczyzna siedział na starych, zbutwiałych deskach. Jego skóra była biała i nieco pomarszczona. Przypominała gruby pergamin. Miejscami wydawała się dziwnie opinać na jego stawach i kościach. Gdzie indziej zwisała jak u starej osoby. Jak gdyby została uszyta na kogoś o zupełnie innej sylwetce, posturze i wadze.


- Zaprosiłbym cię na posiłek… - mężczyzna zaskrzeczał. - Ale nie wiem, czy moja dieta już teraz odpowiada twojej… - zawiesił głos.
Czule obejmował mężczyznę, który leżał przed nim. Wczepił w niego ramiona oraz nogi. Harper potrzebowała kilka chwil, żeby zrozumieć, iż nieznajomy nie żył. Miał na sobie czarną sutannę księdza. A w jego dłoniach krył się medalik z krzyżem. Jak gdyby wyciągnął go w ostatniej chwili, chcąc bronić się przed demonem. Jednak niezbyt mu to pomogło. Mężczyzna nachylił się do jego karku i zaczął ssać. Właśnie to wydawało ten dziwny odgłos.
Alice spięła się i zmarszczyła brwi.
- Czemu… żywisz się krwią. Ja żywię się energią… Nie jesteśmy na tym polu podobni? Nie powinniśmy być? Wytłumacz mi. Za co cię tu zamknięto, za zabójstwo? Opowiedz mi tę historię z twojej strony. Chciałabym zrozumieć co miało tu tak naprawdę miejsce… No i powiedz mi wreszcie jak się nazywasz - powiedziała, nieustraszona. Widziała jak wysysał krew z człowieka, ale ksiądz już nie żył, nie mogła mu pomóc.
Mężczyzna odsunął się na moment i oblizał wargi.
- Jestem Donnchadh mac Dubgaill, syn Dubgalla - rzekł. - Byłem władcą Południowych Wysp, a obecnie… jestem tą żałosną istotą, którą widzisz - powiedział i uśmiechnął się lekko. Wyglądało to upiornie. - Możesz mówić mi Duncan. Nie musisz nazywać mnie moim prawdziwym, galickim imieniem. Nie chcę brzmieć dla ciebie obco i niezręcznie - uśmiechnął się do niej sarkastycznie.
Przecież nie mógłby być dla niej bardziej obcy i niezręczny. Oraz przerażający. Nachylił się po kolejną porcję krwi. Alice spostrzegła, że skóra na jego ciele wyglądała już jakby nieco zdrowiej.
- Ten głupiec biega codziennie wokół jeziora. Zdołałem wyszeptać mu do ucha różne ciekawe rzeczy. Wnet przybył na moje wezwanie - mruknął, oblizując wargi. Nawet jego głos brzmiał teraz bardziej dźwięcznie. Jak gdyby nie tylko krew dodała mu siły, ale także wypowiedzenie własnego imienia… Kiedy to zrobił, bez wątpienia przez ton przebijała duma. - O co mnie pytałaś? Ten młodzieniec mnie rozprasza - mruknął z czułością.
Harper spoglądała na zwłoki, a potem przeniosła wzrok na… Duncana, jak polecił jej się nazywać. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok na chwilę na bok.
- Pytałam, czemu cię tu zamknięto. Czy nie za morderstwo? Tutejsze obrazy, czy to te dostępne ludziom, czy te wróżek nazywały cię demonem… Chciałabym zrozumieć. I czemu żywisz się krwią, kiedy ja w swej diecie mam energię - powiedziała i wróciła do niego wzrokiem po chwili.
Duncan żywił się w trakcie całej jej wypowiedzi.
- Mam propozycję - rzekł. - Przysięgam, że odpowiem szczerze na każde twoje pytanie. W zamian poproszę cię o jedno - mruknął i spojrzał na nią wyczekująco.
Rudowłosa milczała chwilę, po czym przechyliła głowę na bok.
- O co? - zapytała wyczekująco.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:09   #235
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Zrosisz krwią Dubhe tę nieszczęsną, zieloną jamę za moimi plecami - rzekł.
Rzeczywiście, właśnie jej blask spostrzegła przed wejściem do środka.
- I skonsumujesz ją - rzekł. - Chcę zobaczyć, jak to robisz. Zobaczyć finezję, jeśli jakąkolwiek posiadasz. Czy jesteś zwierzęciem, które rzuca się na kości i z obłędem je gryzie, czy może raczej zasiadasz z nożem i widelcem do wykwintnego dania. Być może wyglądamy tak samo… może nie w tej chwili… jednak nie jesteśmy jedną osobą.
Alice milczała chwilę. Obserwowała zieloną poświatę.
- A czym jest to, co chcesz bym skonsumowała… Bo widzisz, wolę wiedzieć co dokładnie uczynię, robiąc to - powiedziała spokojnie, przenosząc wzrok znów na Duncana. Weszła jednak o krok głębiej do pomieszczenia.
- Mam pewien problem, bowiem wróżki związały mnie przysięgą z członkiem swego bractwa… Dotyczyła uwolnienia cię… Czy to, ma z tym jakiś związek, czy zostałeś już w pełni uwolniony? Powiedzmy, nie chcę ściągać na siebie gniewu tej rasy… - nie dokończyła, ale mógł się domyślić, że nie chciała skończyć spędzając stulecie w studni.
Duncan zlizywał strużkę krwi z szyi nieboszczyka, kiedy nagle odgiął się do tyłu i zaśmiał się. Teraz brzmiało to czyściej, bardziej melodyjnie. Alice odniosła wrażenie, że słyszała swój własny głos na scenie opery w Portland. Dźwięczał w ten sam sposób.
- Czyż powstałem w takich właśnie czasach? Cóż to za nowy wiek, w którym lwica boi się owiec? - spojrzał na nią. Wyglądał niewiele lepiej od księdza w jego objęciach, jednak jego oczy paliły się bardzo żywym ogniem. - To nie jest żadna rasa, a ty nie powinnaś się niczego obawiać. Czyżby Dubhe wybierała teraz bardziej miękkie i pobożne stworzenia? Musiała zatrwożyć się moim uwięzieniem - Duncan mruknął. - Pycha jest moim grzechem i tylko przez nią zostałem strącony z niebios. Nie przez brak siły, w to mi uwierz. A moja siła będzie twoją, jeśli uwolnisz mnie w pełni. Zielona magia wysycha już od jakiegoś czasu. Dzięki niej mnie w ogóle widzisz. Jednak więzienie wciąż działa. Poświęcono wiele, aby je dla mnie stworzyć… - mruknął pod nosem. - Jednak ty nie musisz poświęcić nic, żeby je zniszczyć. Jedynie kilka kropel złotej krwi…
Rudowłosa zmarszczyła brwi.
- Obawiam się konsekwencji. Raz już umarłam i powróciłam wyłącznie dzięki cudom. Raz już zadarłam z bogami śmierci i wygrałam to starcie, ale kosztem tak wielkim, że nadal nie mogę zrzucić jego ciężaru z pleców. Zawarłam umowę o uwolnienie kogoś mi bliskiego. Może i nie mnie się coś stanie, ale jaką mam gwarancję, że nie rzucą się na nią w ramach zemsty. Skąd mam wiedzieć… Przybyłam tu poznać historię Hastingsów i czemu ginęły im dzieci… A teraz jestem tu. Mówisz, że jestem lwicą i dasz mi swoją siłę. Jestem raczej jak królowa pszczół… I czemu zakładasz, że będę jej potrzebować, kiedy mogę z kilku kropel krwi tworzyć sobie armię? - Alice uniosła brew i zamilkła. Nie atakowała, mówiła teraz jednak jako szefowa Konsumentów, jako opiekunka i przyjaciółka wielu istnień. ‘Jako matka’ - można by rzec, bo czymże inaczej była taka pszczela królowa, dla swego roju.
Duncan pogłaskał księdza czule po policzku, po czym odrzucił go na bok. Jak gdyby był popsutą zabawką, a on rozkapryszonym dzieckiem. Odgiął się do tyłu i spojrzał na Alice.
- Jesteś negocjatorką. To szanuję - rzekł. - Jeżeli powstanę, to ochronię twoje życie siłą, przez którą nie będą potrafiły się przebić te małe pomioty. To jest twoja gwarancja. Jeśli rzuciły na ciebie jakieś zaklęcie, to wyssę je z ciebie. Dam ci też dar wiedzy, o czym już mówiłem, a nie lubię się powtarzać. Jeżeli jesteś królową pszczół, to gdzie są twoje pszczoły? Czemu stoisz tutaj przede mną sama? Czyżby były tak słabe, że obawiałaś się przyprowadzić je nawet przed moje oblicze? Czyż to nie oznacza w takim razie, że jestem twoją jedyną nadzieją, aby mieć jakiekolwiek wpływy na tej wyspie? Przecież jesteśmy rodziną, Alice - Duncan zamruczał. - Cenię cię chociażby dlatego, bo lubuję się w spoglądaniu na swoją własną twarz. Nie mógłbym jej skrzywdzić, zwłaszcza że moja prawdziwa wygląda tak, jak wygląda. Na co więc czekasz? Aż mooinjer veggey przybędą i każą ci zatańczyć? A ty ich posłuchasz, bo to właśnie robisz? Słuchasz ich?
Harper milczała. Obserwowała Duncana przez moment w kompletnej ciszy. Jakby oczekiwała, że dostanie prostą odpowiedź, czy mogła mu ufać… Nie było jej. Z jednej strony bił w jej dumę, a z drugiej, nie gwarantował bezpieczeństwa dla jej bliskich.
- Co zamierzasz uczynić po tym, jak cię uwolnię? Zemścić się? Zniszczyć całą tę wyspę? - zapytała. Nie była głupia. W tym był haczyk, a ona nie chciała być ponownie tą, która wywołała uderzenie samolotu w wieżowiec.
- Przecież już wysadziłaś tamę, żeby się do mnie dostać. Chyba zniszczenie wyspy nie przeraża cię aż tak bardzo - Duncan uśmiechnął się do niej z przymrużonymi oczami. Kokietował ją. - Nie chcę “zniszczyć wyspy”. Nie wezmę kilofa i nie będę uderzał w każdy pojedynczy kamień, aż cała Isle of Man zniknie w okruchach. Na kim miałbym się mścić? Jeżeli dasz mi listę nazwisk, które mam oszczędzić, to włos im z głowy nie spadnie. Przynajmniej nie z mojej winy. Czy będę poszukiwał krwi i tę krew zdobywał? Tak. Jesteśmy drapieżnikami, Alice. Żaden lew nie żywi się trawą.
Rudowłosa weszła głębiej do pomieszczenia i znów zatrzymała się.
- Osobom mi bliskim, z którymi tu przybyłam, a także które pozostają na terenie poza tą wyspą, ma nigdy nic się nie wydarzyć. Zależy mi też na tym, abyś pomógł mi zwalczyć koniec świata, który ma nadejść, a do którego zbieram pozostałe Gwiazdy… - powiedziała i ruszyła spokojnym krokiem w stronę jamy, w której błyszczała poświata zieleni. Zatrzymała się i spojrzała na nią.
Nie miała skrupułów tylko w jednej kwestii i to jej Duncan obiecał. Trafił w pewien punkt, który stanowił dla niej ultimatum i gotowa była palić kontynenty, tylko po to, by to uzyskać.
Wyciągnęła z kieszeni scyzoryk Abbana, którego nie miała okazji mu oddać. Popatrzyła na swoje odbicie w ostrzu.
Duncan nabrał powietrza.
- Inne Gwiazdy narodziły się na nowo? - zapytał. Zastygł w bezruchu i uśmiechnął się ciepło. - Chcę odzyskać wolność, żeby być wolnym człowiekiem. Jednak nie zamierzam być zwierzakiem na twoich usługach - rzekł. - Jeśli masz takie zachcianki, to lepiej mnie tu zostaw. Przynajmniej ta jama nie zmusza mnie do ratowania świata. To brzmi jak bardzo dużo roboty dla człowieka tak starego i głodnego, jak ja.
- Nie masz być moim zwierzakiem do ratowania świata, a towarzyszem. Sądze, że nawet jeśli dam ci wolność i pójdziesz w siną dal, w pewnym momencie i tak przyjdzie ci stanąć naprzeciw nadchodzącemu armagedonowi… Owszem inne Gwiazdy też mają swe reinkarnacje. Znałeś ich w swoim czasie? - zapytała. Czekała, co Duncan odpowie, jeszcze nie roniła swej krwi.
- Wiesz kiedy odpowiem ci na to pytanie… - mężczyzna zawiesił głos i uśmiechnął się.
- Wiem… - powiedziała krótko. Znów spojrzała na zieleń energii jamy.
W czym była lepsza od Tuonetar?
”W niczym.”
Odpowiedziała sobie spokojnie w myśli, po raz milionowy od lipca, a następnie zacięła się w dłoń i uniosła ją by krople krwi mogły opaść na jamę. Skupiła się na tym przyjemnym uczuciu, które zwykle ją przepełniało, gdy coś konsumowała.
- Tak… - Duncan szepnął. - Pokaż mi się znowu, moja pani…
Energia Dubhe przepłynęła przez ciało Alice. Podniosła ją z podłogi. Kobieta zawisła nad zieloną jamą. Złote włosy tańczyły wokół jej głowy, jakby wokół panował silny wiatr. Wnet z Harper zaczęło skapywać złoto. Jak gdyby była źródłem strumienia. Jej ciało wydzielało złoty blask, który skraplał się i opadał w dół, kłębiąc. Jego objętość wypełniła przestrzeń… aż ta w końcu zasklepiła się… i znikła.
Moc opuściła Harper. A wraz z nią zdolność lewitowania. Upadła na podłoże.
- Słodko - szepnął Duncan głosem, który znała z wizji. W pełni nasyconym i dźwięcznym. - Jakże słodko.
Nachylał się do niej z wyciągniętą ręką, chcąc pomóc jej wstać.


Alice dobrze nie widziała w tym świetle, jednak wydawał się wyglądać tak, jak go pamiętała ze snów.
Harper oniemiała. Siedziała na ziemi i miała wrażenie, że najpewniej została oszukana, tylko jeszcze nie wiedziała w jaki sposób. Zaczynała się jednak wewnętrznie zastanawiać, czy aby nie oddała mu mocy Dubhe? Nie mogła. Te były jej potrzebne. Zamrugała i podniosła się, chwyciła za jego dłoń tą, którą przed sekundą się skaleczyła. Spojrzała prosto na niego.
- Co się stało? - zapytała krótko i poważnym tonem.
Mężczyzna pociągnął i wnet Alice stała obok niego. Nawet nie wiedziała, jak dokładnie do tego doszło. Nie wymagało to od niej najmniejszego wysiłku.
- W moje płuca zawiał podmuch świeżego powietrza. W moich żyłach przetoczył się strumień świeżej, ciepłej krwi. Moje serce zaczęło bić rytmem złudnie człowieczym. Mój umysł zaczął domagać się potrzeb, o których dawno zapomniałem - mówił Duncan. - Jakże wyglądam? Czy masz lusterko? - zapytał. Dotknął swojej twarzy. - Czy znów jestem piękny?
Był.
- Owszem… Jesteś… Jednakże… Mnie zastanawia bardziej… Czemu u diabła… Odebrałeś mi moce? - zapytała i uśmiechnęła się do niego, ale uśmiech ten nie sięgał jej oczu.
- No cóż, jeśli tak, to nieświadomie - odparł Duncan. - My jesteśmy dwoje, a Dubhe jest jedna. Urodziłaś się tylko dlatego, bo gwiazda uznała mnie za martwego. Natomiast teraz żyję. Co zrobi? Czy powróci do swojego starego kochanka? Być może tak. Ja bym tak zrobił. Zawsze byłem melancholijny i podchodziłem do przeszłości z sentymentem i rzewnością. Jednak nie wiń za to Dubhe. Jest łowczynią i kocha siłę. A z naszej dwójki to ja zdobyłem jej dużo więcej w trakcie całego mojego życia. Gwiazdy może posiadają emocje, jednak kierują się bardziej umysłem, niż sercem. Prawami fizyki, nie wyobraźni. A ja skonsumowałem więcej od ciebie - powiedział.
Alice zapiekła ręka, którą złożyła przyrzeczenie Abbanowi. Zobaczyła znajomy wzór bluszczu, który zaciskał się na przedramieniu i wchodził już na ramię. Nie był już zielony, lecz czerwony. Chciał zmiażdżyć jej ramię… a Harper odczuwała ten ból.
Mimo wszystko, poczuła się zdradzona i dziwnie… naga. Całe życie moce Dubhe towarzyszyły jej, gdy teraz została ich pozbawiona, czuła się… Dziwnie. Tuonetar nie zdołała zrobić tego, co ona zrobiła sobie sama.
Gratulacje, Alice Harper.
Wkurwiła się.
Nie pomagało to, że zaczęła czuć ból. Odsunęła się od Duncana i w pośpiechu ściągnęła z siebie bluzę Kaisera, a następnie podwinęła rękaw kombinezonu oglądając rękę. Drżała, a jej oddech spłycił się. Bolało ją… I to coraz bardziej. Spojrzała na czerwone ślady i zastanawiała się, czy Abban też to czuł.
- Tutejsze komary - westchnął Duncan.
Alice mrugnęła oczami i to wystarczyło. Mężczyzna przybliżył się do niej w ułamku sekundy. W kolejnym spojrzał na nią bardzo intensywnie i przystawił nadgarstek do zębów. W trzeciej chwili przystawił go do ust Harper.
- Pij słodkie lekarstwo - poradził. - Każda chwila twojego cierpienia boli mnie… dosłownie - skrzywił się. - Cóż za nieprzychylność.
Moralność Harper próbowała przebić się ponad innymi głosami, ale została całkowicie zatłuczona i zgromiona. Alice złapała go za rękę i zaczęła pić, tak jak jej polecił. Dłonie jej drżały z bólu i potrzebowała się go natychmiast pozbyć.
Harper poczuła czystą falę rozkoszy. Czy tak czuli się ludzie, kiedy smakowali jej krwi lub Joakima? To było najlepsze uczucie w jej życiu… tak długo, jak trwało. Następnie Duncan odsunął dłoń. Kończyna jeszcze przez chwilę ją bolała po czym… już tylko swędziała. Alice zerknęła na nią. Bluszcz wiądł. Opadały z niego listki. Czerwień bladła. Wnet jej skóra była pozbawiona wpływu mooinjer veggey. Zamiast tego na wierzchu jej dłoni pojawiła się drobna, [img=https://dumielauxepices.net/sites/default/files/nautical-star-tattoos-clipart-shoulder-694480-8563010.jpg]niebieska gwiazda[/i], która jarzyła się niczym kosmos.
- Nie potrzebujesz Dubhe - rzekł Duncan. - Polowanie nie jest zajęciem dla kobiety. Skoro jesteś w ciąży, to będziesz mogła odpoczywać i opiekować się dzieckiem. A z kolei ja będę mógł się tobą opiekować.
Alice obserwowała chwilę gwiazdę. Po czym podniosła wzrok na Duncana.
- Potrzebuję Dubhe… Polowanie jest zajęciem kobiet, biorąc pod uwagę lwy, albo samą Dubhe, która jest kwintesencją łowów. To miłe z twojej strony, ale wszystko co robię opiera się na tym, że jest ze mną… - powiedziała i podeszła do niego dość blisko. Zatrzymała się.
- Czuję się niejako zdradzona, choć rozumiem, że masz większe doświadczenie, ja o swoich mocach, na czym dokładnie polegają, dowiedziałam się ledwo co… - powiedziała i znów spojrzała na gwiazdkę.
- Co to jest… - zapytała, mając na myśli symbol na swej skórze.
- To mój znak - rzekł Duncan. - Zostałaś moją konsumentką - powiedział. - Nie wiem, co potrafili twoi konsumenci, lecz prędzej czy później odkryjesz, co potrafią moi - mruknął. - Poza tym nie obawiaj się zdrady… bo wcale cię nie zdradziłem. Nie wiedziałem, że to się stanie. Podejrzewałem, ale nie byłem pewny. Nie czuję się winny - mruknął i uśmiechnął się do niej. - Mogę nazywać cię córką? - zapytał. - Jeśli tak, to możesz mi zacząć zadawać swoje pytania.
- Opowiedz mi od początku. Czemu znalazłeś się na tej wyspie? - zaczęła Alice.
Duncan usiadł na podłożu i spojrzał na nią.
- Znalazłem się tutaj dlatego, bo byłem sobą. Tropicielem. Łowcą. Wytropiłem dwa bardzo smakowite kąski. Uciekły tutaj, mając nadzieję, że ich nie znajdę. Jednak ode mnie nie można uciec. Nie tak naprawdę.
- O co chodzi z wróżkami? Czym one właściwie są… - kontynuowała, marszcząc brwi.
- Dzieci Phecdy i Mizar - odpowiedział Duncan.
- Chwileczkę… Czy ty… Goniłeś… Inne Gwiazdy? - zapytała powoli podnosząc na niego wzrok.
- Tak. Skonsumowałem je wszystkie - Duncan uśmiechnął się. Oblizał usta. - Smak najwyborniejszy z wybornych. Moc najsilniejsza z najsilniejszych. Megrez była pierwsza… potem na terenie dzisiejszej Francji przyszedł czas na piękną, choć dość żywotną Alioth. Alkaid, Merak… - Duncan uśmiechnął się szeroko. - Została już tylko Phecda oraz jej kochanek Mizar. Dwie Gwiazdy posiadają moc tworzenia. Bardzo silną, choć to zależy od każdej z nich, co dokładnie się stworzy. Phecda urodziła mooinjer veggey, wcześniej nosząc je we własnym łonie. Bogini życia, czego innego spodziewać się po niej. Jednak samą naturę określił Mizar. Los to potężna rzecz i nawet ja się go obawiam. Tylko magią przeznaczenia można było mnie spętać i pokonać. Bo moim przeznaczeniem, jak się okazało, była ta jama - spojrzał na miejsce, w którym znajdowała się wcześniej. - Jednak wcześniej skonsumowałem Phecdę i Mizara. Odniosłem pełne zwycięstwo. I wtedy przestałem uważać i to było nasieniem mojego pojmania. Ale dzięki tobie znów jestem wolny. I zamierzam spełnić twoje życzenie. Uratuję świat - rzekł. - Ale do tego będę potrzebował więcej mocy. A skoro mówisz, że po wieku Gwiazdy znów…
- NIE - tutaj nastąpił grzmot jej głosu. Alice czuła się poważnie wstrząśnięta. Patrzyła na Duncana i widziała dzikie zwierze, które wypuściła z klatki.
- To są moi przyjaciele, a tych obiecałeś nie tykać - dodała, zaciskając dłonie w pięści.
- Nie muszę ich dotknąć. Wystarczy, że upuszczę na nich krew. Alice, to są obce osoby. Nie daj się im kontrolować i manipulować. Dzięki mojej sile powstrzymamy wszystko na naszej drodze. Ochronię zarówno ciebie, jak i cały świat - rzekł.
Chyba widział Harper jako cennego i miłego zwierzaka. Choć wcześniej zastrzegł, że on nie chce być tak traktowany. Kochał ją. Alice to wyczuwała. Spoglądał na nią z miłością i nie mógł tego udawać. Jednak to uczucie brało się głównie z tego, że widział w niej odbicie samego siebie.
- Pochłonę je i potem pochłonę dużo więcej. A ty, jako moja córka, będziesz bezpieczna w nowym świecie - rzekł.
Zdaje się, że Brama Piekieł została otworzona.
- Nie - powtórzyła Alice, nieugięta.
- Kocham ich. Nie mogę pozwolić ci skonsumować tych, na których najbardziej mi zależy - powiedziała upartym tonem. Jeśli moce łowcy miały manifestować się w takiej samolubnej formie… Zacisnęła mocniej dłoń na scyzoryku. Po czym chciała zamachnąć się, by wbić go w rękę, gdzie teraz był ten przeklęty symbol gwiazdki. Nie chciała tego. Najpierw pozbędzie się tego, a potem znajdzie sposób, żeby upchnąć Duncana w jego jamę. Otworzyła wrota piekła? Wystarczyło je znowu zamknąć…
Tyle że zniszczyła więzienie, a więc samo piekło… Jak mogła je stworzyć na nowo? Nie posiadała żadnych takich informacji. Uderzyła się w rękę. Poczuła ogromny ból, kiedy ostrze zagłębiło się w jej skórę. Duncan nie spodziewał się tego. Ruszył swym błyskawicznym tempem do Harper, ale wnet ból ręki dotarł do niego. Zwalił z nóg ich oboje. Miotali się w agonii przez minutę, ale Alice zdawało się, że minęły lata.
Duncan roześmiał się.
- Tak też bawiłem się z Alioth - rzekł, patrząc na nią. - W tym pokoleniu też was do siebie ciągnie. Nie uciekniesz przed swoją naturą, moja droga. Czy nie wydaje ci się to dziwne, że ze wszystkich gwiazd najbardziej pociąga cię gwiazda śmierci? Choć nie jest wcale tak bliska, jak Megrez czy Merak?
 
Ombrose jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:10   #236
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice odzyskała oddech. W jej ręce tkwił wbity scyzoryk. Czuła się lekko oszołomiona.
- Nie pozwolę ci go tknąć, słyszysz? Ani jego, ani Megreza… Żadnej z Gwiazd. Mają swoje życia, swoje potrzeby. Ufają mi - powiedziała i spróbowała usiąść. Wyszarpnęła scyzoryk z ręki i wbiła ponownie, chcąc sprawdzić, czy to wywoła ten sam efekt.
Jednak tym razem Duncan był szybszy. Znalazł się na niej w ułamku sekundy i zablokował jej dłoń. Nachylił się i pocałował ją w usta. Jednak nie było w tym nic seksualnego. Alice odniosła wrażenie, że może niegdyś właśnie tak ojcowie całowali swoje córki. Duncan pochodził z innych czasów.
- Ja też taki kiedyś byłem - rzekł. - Ale im więcej konsumowałem… tym mój apetyt wzrastał. Chciałem coraz więcej… i mocniej… i nic nie dawało satysfakcji… poza tym ty chyba jeszcze tego nie odczuwałaś, ale ja z biegiem czasu zacząłem cierpieć na głód magii. Czy walczyłem z tym? Oczywiście. Czy wygrałem? Nie wygrałem. To najsilniejszy narkotyk… bo spożywanie go jest esencją naszej natury. I myślę, że taki jest tego sens… Sądzę, że przede mną było więcej pokoleń. I wszystkie kończyły się w taki sam sposób. Dubhe kończyła żywot Wielkiego Wozu po to, aby konstelacja uległa hibernacji i w końcu mogło powstać nowe pokolenie. Gdybym nie skonsumował tych wszystkich gwiazd, twoi drodzy przyjaciele nie narodziliby się nigdy - powiedział. - I gdybyś nigdy mnie nie poznała, w końcu też byś ich skonsumowała. Bo taka jest nasza rola w gwiazdozbiorze.
- Nie możesz ich skonsumować… - powiedziała zduszonym tonem. Jego słowa bardzo mocno ją wstrząsnęły. Alice rozumiała co mówił. Konsumenci tłumaczyli jej, że odczuwają głód fluxu… Dlatego musieli stale szukać nowych źródeł. Jej oczy były szeroko otwarte, kiedy przyszło jej do głowy, że to nie ul tworzyli wraz z Joakimem, a byli matką i ojcem hordy szarańczy…
- To nie twoja rola… Twoja epoka minęła… - powiedziała teraz próbując zrzucić go z siebie.
- Powinienem wbić w siebie sztylet i umrzeć. Ale nie chcesz, żebym tego uczynił, choć przywróciłoby to naturalny bieg rzeczy. Dubhe mogłaby wrócić do ciebie, a ty mogłabyś zacząć konsumować resztę Wielkiego Wozu… droga Złota Królowo. Jednak sama wiesz, czemu powinienem żyć. Sama to powiedziałaś…
- Mam gdzieś co powiedziałam. Nie pozwolę ci ich tknąć, choćbym miała poderżnąc sobie gardło, bo z tego co widzę, to działa też na ciebie - zauważyła ze złością.
- Dobra. Więc przedstawię ci dwa scenariusze. A ty mi powiesz, który jest lepszy. Zgoda? - zaproponował Duncan.
- Mów - ponagliła go.
- W pierwszym wbijasz mi sztylet w serce. Dubhe wraca do ciebie. Nadchodzi koniec świata, ale młody Wielki Wóz nie ma sił, żeby go powstrzymać. Giniecie wraz z całą planetą. Drugi scenariusz. Nie wbijasz mi noża. Żyję. Konsumuję pozostałe Gwiazdy, gdyż to najbardziej pożywny pokarm. Nadchodzi koniec świata, ale udaje mi się go powstrzymać. Gwiazdy odradzają się w kolejnym pokoleniu, nawet wyglądając tak samo - mówił Duncan. - Wycisz emocje i powiedz zgodnie z prawdą i rozumem, co brzmi lepiej.
Alice milczała.
Była kobietą. Zamiast być w stanie wyciszyć emocje, wyobrażała sobie wszystkie rozmowy i spotkania z pozostałymi jej bliskimi, w tym głównie te z Kirillem i tych niewiele z Joakimem. Szarpnęła się z zamiarem kopnięcia Duncana w krocze. Mogłaby mocować się z masywem skalnym.
- Wolę umrzeć przy nich, niż dać ci ich na pożarcie. Może wcale nie potrzeba żebyś ich pożarł do ratowania świata, może wystarczy, że połączę ich siły wspólnie! - huknęła.
- Gwiazdy nigdy nie będą współpracować. Za bardzo się różnią i za bardzo się pożądają - odpowiedział Duncan. - W moim pokoleniu Alioth oszpeciła nożem twarz Megrez, gdyż jej piękno prześladowało ją każdej nocy w każdym śnie - ciągnął. - Reakcja Megrez rzecz jasna nie była przychylna, a to tylko jedna z wielu różnych patologii w naszej ukochanej konstelacji - powiedział. - Dlatego w jedności siła, ale tą jednością jest jedna osoba. Ja. Jestem lepszy od ciebie, bo już teraz przewyższam cię w każdy możliwy sposób. Choćby tym, że nie jestem ciężarny. Mam nadzieję, że nie ranię twoich uczuć, po prostu jestem winny ci szczerość. Obiecałem ci ją. Poświęcisz kilka miliardów ludzi i także przyjaciół tylko dlatego, bo czujesz sentyment? - Duncan zaśmiał się. - Nic dziwnego, że Dubhe tak szybko wróciła do mnie.

Alice rozchyliła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale zamknęła je. Powinna się była tego spodziewać. Jak zwykle los…
Zawiesiła się.
Nie.
To ona sama.
Za każdym razem to ona sama pakowała się w tylko gorsze gówno. Nie chciała takiej prawdy, choćby była najprawdziwszą na świecie. Miała swoje plany, swoje cele i swoje marzenia. Nie miała zamiaru pozwolić, żeby ktoś jej je w taki sposób pokrzyżował. Rozluźniła wszystkie mięśnie, które drżały z napięcia i odpuściła. Po raz kolejny spierdoliła i po raz kolejny ktoś za to ucierpi, ktoś będzie musiał się poświęcić, a potem ktoś będzie ją nienawidził. A najbardziej ona sama. Znowu.
Tym razem jednak nie płakała, choć w środku czuła na to ochotę. Za dużo łez wyroniła jednak nad Terrencem. Nie chciała być ponownie bezsilną. Dlaczego zawsze okazywało się, że jest taka bezużyteczna? Kiedy najbardziej potrzebowała swojej siły. Zamknęła powoli oczy i oceniła. Wiedziała, że nie ma w niej już mocy Dubhe… Ale nie tylko ona obdarowała ją swoimi zdolnościami, sprawdziła, czy miała jeszcze zdolności Łowcy. Szukała ich w swym ciele.
Były w niej. Jej wszystkie zmysły błyskawicznie wyostrzyły się. Co więcej… poczuła rezerwuar nowej mocy, której nigdy wcześniej nie była świadoma. Dlatego, bo jej tam nigdy nie było. Pochodziła z gwiazdy, w którą wbiła nóż. Mogła się zagłębić w ten rezerwuar energii z dużą łatwością…
- Wyczuwam czyjąś obecność, słodka córko - powiedział Duncan. - Zdaje się, że Alioth przybyła nas odwiedzić.


Harper otworzyła oczy, które zmieniły kolor na głęboką zieleń i złoto. Źrenica zwęziła się. Alice szarpnęła energię z rezerwuaru, ale zaraz połączyła ją z energią Łowcy. Wyczuliła zmysły. Czy naprawdę był tu Joakim? Nie mógł… Nie zrobił tego ponownie? Alice tym razem nie zamierzała próbować ściągać Duncana z siebie. Spróbowała opleść go nogami w pasie, żeby się diabeł nie poruszył. Szukała źródła energii Aliotha.
- Skarbie, proszę, przestań. Przecież wiesz, że tak mi nic nie zrobisz, choć doceniam siłę, jaką w sobie odnalazłaś. Uważaj chociażby ze względu na dziecko - przypomniał jej. - W moich czasach też mieliśmy silne i poważane wojowniczki, ale jeżeli zachodziły w ciąże, to już starały się nieco ustatkować. Także w działaniach - powiedział.
Potem odwrócił się i rozwarł dłonie. Wskoczył w nie kot. Pogłaskał go po głowie i wtulił w nią twarz. Zaczerpnął powietrza. Wdychał jego zapach.
- Wciąż tak za nią tęsknię… - szepnął z bólem.
Rudowłosa była nieco skołowana. Co miał kot do energii Aliotha? uznała to jednak za nieistotne. W tej chwili szarpnęła się i znów złapała za nóż… Po czym spróbowała wbić go w klatkę piersiową Duncana. W jej głowie przez sekundę zaświtała myśl o tym, jakby to było gdyby Duncan zetknął się z Joakimem… Zaschło jej w ustach z powodu tego, jakim spojrzeniem mógłby go obdarować Dahl. Łaknął siły, a to Duncan był jej największym źródłem. Ona nie byłaby mu już wtedy do niczego potrzebna… Choćby z szaleńczej zazdrości… Gotowa była spróbować poświęcić świat.
Wnet usłyszała głos jeszcze jednego mężczyzny, ale to nie był Joakim.
- Czy to wielki Donnchadh mac Dubgaill? - zapytał Shane Hastings, wchodząc do okrągłego pomieszczenia.
Ukląkł i pochylił głowę przed Duncanem.
- To zaszczyt - powiedział.
Wysiłki Alice spełzły na niczym, aby pokonać jej poprzednika… czy może raczej następcę. Była bardzo silna i szybka. Mogłaby zamordować przypadkowego człowieka gołymi rękami tak, jakby był kurczęciem. Jednak mocować się z Duncanem? Równie dobrze mogła uprawiać wrestling z Bogiem. Gdyby chciał, już dawno by nie żyła. Chroniła ją tylko ta powierzchowna, platoniczna miłość, jaką do niej odczuwał.
Harper spojrzała na Shane’a i poczuła odrazę.
- Ty wiedziałeś o nim? I nic mi nie powiedziałeś?! - miała ochotę rozbić łeb Hastingsa o pobliski kamień.
Shane zerknął na Alice. Chyba nie miał pojęcia, co dokładnie tu miało miejsce. Następnie spojrzał na Duncana.
- Możesz odpowiedzieć - pozwolił, gładząc głowę kota.
Hastings spojrzał na Harper.
- Nie znałem cię i nadal cię nie znam. Ale jeśli jestem czegoś pewien… to są sprawy, o których nie masz najmniejszego pojęcia - powiedział. - Chyba nie jesteś nawet graczem w tej grze.
Duncan warknął. Opuścił kota i Alice. Następnie w oka mgnieniu znalazł się przy Hastingsie. Podniósł go za szyję.
- Mojej córce należy się szacunek - wycedził przez zaciśnięte usta. - Daj mi jeden powód, żebym cię nie zabił.
Shane zerknął na Alice rozpaczliwie. Dusił się.
Harper odpowiedziała mu spojrzeniem, że będzie wisiał jej przysługę.
- Tak się składa… Że znam całkiem dobre źródło energii, które może cię dużo bardziej zainteresować… Ojcze… Zostaw Shane’a Hastingsa… Chciałabym z nim porozmawiać, a myślę, że już się nauczył, że nie warto jest być niemiłym - powiedziała jeszcze. Podniosła się z ziemi i schowała scyzoryk. Nie mogła pokonać Duncana wprost… Lekko ochłonęła… Będzie musiała naokoło.
- Zachowasz swoje życie tylko dlatego, bo lubię twój posmak psychiczny i moja córka wstawiła się za tobą. A że ostatnio uporczywie próbuje mnie zamordować, to myślę, że potrzebuję rozpaczliwie jakoś zaplusować w jej oczach - mówił Duncan i puścił Shane na ziemię.
Hastings upadł i złapał się za szyję. Uścisk “ojca” Alice musiał być naprawdę mocny. Kot skoczył na Shane’a i polizał go w policzek. Następnie zeskoczył i zaczął ocierać się o nogi Duncana i intensywnie mruczeć.
- Podlizuje się - mruknął wampir z lekkim uśmiechem. - O czym chcesz z nim rozmawiać, córko? I czemu przybywasz, nieznajomy?
- Chciałam mu zadać kilka pytań… Choćby dlaczego trzymał wróżkę na strychu… Dlaczego… No właśnie… Jak to jest, że zdołał jakąś złapać - wykręciła się, zrozumiała, że to iż nie była ‘graczem w jakiejś grze’, miało znaczenie, ale na pewno nie powie jej o co dokładnie chodziło. Na razie musiała grać na zwłokę. By dać czas wróżkom i bractwu… Na zrobienie… No właśnie… Czego…? Nie miała pojęcia.
- Odpowiadaj chłopcze - rzucił Duncan.
- Panie, to ja…
- Odpowiadaj jej - wtrącił się wampir.
Shane westchnął i zerknął na Alice.
- Słabością mooinjer veggey jest żelazo. Jeżeli jedną spotkasz… na przykład w miejscu dużej mocy, jak triskelion za ogrodem, i zarzucisz na nią łańcuch… to nie będzie potrafiła korzystać ze swoich mocy. Ani zmieniać formy, ani porozumiewać się… bo wróżki porozumiewają się myślomową. To rodzaj telepatii, który należy do spektrum ich mocy. Myślę, że ich siła może być większa od żelaza, bo były opisywane przypadki uwolnienia silnej wróżki z okowów. Tak wyczytałem z księgi Bractwa Trójnoga.
- Ach… - westchnął Duncan. - Jedno trzeba przyznać. Żadna magia nie jest bardziej magiczna, niż moce Mizar. Są jak pryzmat, który rozszczepia światło na wszystkie kolory tęczy. Bo czyż nie taki jest los, przeznaczenie, szczęście i pech? Zawiera w sobie dosłownie wszystko, jak i w sumie nic konkretnego. Jednak to, że takie formy tak długo przeżyły nawet po śmierci stworzycieli… I że utrzymały swoje moce i są w stanie się rozmnażać… poza tym posiadają wolną wolę oraz inteligentny umysł… Phecda była inna, dziwna, obca, ale fascynowała mnie mocno. Reprezentowała życie, a ja byłem zakochany w śmierci. To w sumie zrozumiałe, że interesowała mnie tak bardzo.
Harper słuchała uważnie. Obserwowała Shane’a dalej ze zniechęceniem. Jak mógł wplątać się w coś takiego. Miał małą córkę i kosztem jego rozproszonej uwagi została zabrana, tak jak i inne dzieci Hastingsów.
- Czemu wróżki porywają dzieci Hastingsów? - zapytała z powagą. Może Shane i na to znał odpowiedź i cały czas udawał, że nie.
- Nie wiem - odpowiedział. - Ale to… właśnie o to chciałem cię prosić, panie. Żebyś znalazł dla mnie Moirę. To mała, dobra dziewczynka i dlatego tutaj udałem się do ciebie. Bo jestem bezbronny. Nie mogę uczynić żadnego ruchu - w oczach Shane’a pojawiła się wilgoć. - Jej po prostu nie ma. A bez niej będę całkiem sam.
- Kawalerze, ja byłem sam w tej dziurze przez długie dekady - Duncan zbył jego słowa machnięciem ręką. - Dlaczego miałbym ci pomóc odnaleźć twoją córkę, skoro nie szanujesz mojej własnej?
- To moi przyjaciele zburzyli tamę. To oni obniżyli poziom wody, dzięki czemu Alice mogła do ciebie dotrzeć… Dzięki mnie pojednałeś się ze swoją córką, dobry panie - Shane skłonił głowę. Był dumnym mężczyzną. Był tylko jeden powód, dlaczego znosił takie upokorzenie. Miał nawet imię. Moira.
- Czy to prawda? Myślałem, że ty to zrobiłaś? - Duncan zapytał Alice.
- Planowałam, ale zostałam wyprzedzona. Inne zgrupowanie na wyspie zabrało mój cenny czas - powiedziała i westchnęła.
- Owszem, Shane zasłużył na pomoc - powiedziała i zerknęła na niego.
- A ja lubię jego córkę - stwierdziła Alice.
- Czy przestaniesz nastawać na moje zdrowie i na swoje także? Twoja ręka nie krwawi, bo ją wyleczyłem, córko. Nie będę prosił cię, żebyś mnie miłowała, bo jestem realistą. Jednak zaczniesz mnie tolerować, jeśli pomogę odzyskać tę dziewczynkę? - zapytał Duncan. - I spójrz mi w oczy, jak będziesz odpowiadać. Chcę wiedzieć, czy kłamiesz.
Rudowłosa spojrzała powoli na Duncana.
- Będę miła, jak znajdziesz Moirę i oddasz ją żywą Shane’owi… - powiedziała spokojnym tonem, patrząc prosto w oczy Duncana. Nie kłamała, będzie mu wdzięczna, jeśli znajdzie Moirę. Alice już zmieniła plan działania… Potrzebowała teraz pojechać do szpitala i znaleźć tę cholerną psychiatrę… Pytaniem było, czy Duncan puści ją gdziekolwiek samą…
Duncan skinął głową. Wyprostował się i przeciągnął.
- Porwały ją mooinjer veggey, prawda? - zapytał.
- Tak jest - Shane skinął głową i spojrzał wyczekująco na mężczyznę. - Nie rozumiem tylko z jakiego powodu… - mruknął.
- To oczywiste - mruknął Duncan. - Choć bardziej dla mnie niż dla was. Z tego samego powodu porywali wszystkie pozostałe dzieci w twojej rodzinie. Choć kto wie? Może to nie były porwania? Może dzieci same się na to zgadzały? Trzeba byłoby zapytać je, nie mnie.
- Jaki to powód? - zapytała Alice. Pamiętała rysunek wróżki i zastanawiało ją jakie dokładnie miał znaczenie. Czy Duncan wiedział? Jeśli tak, chciała je poznać.
- Mooinjer veggey potrzebują ludzkich dzieci, aby je przekształcić - odparł Duncan. - Kiedy jedno z nich wyjdzie z kokona, ma już wygląd dojrzałego człowieka. Stworzonego po to, żeby mnie strzec i więzić. To strażnicy. Kiedy jeden straci siłę, mooinjer veggey szukały następnego dziecka odpowiedniej krwi, które będzie w stanie przeżyć transformację - mówił. - Mój ostatni strażnik zmarł niedawno, jednak jeszcze nie został zamieniony na kolejnego. Może doszło do jakiejś komplikacji - Duncan wzruszył ramionami. - Jednak siła mooinjer veggey sama w sobie jest już słabsza od wielu lat. Myślę, że to dlatego, bo urodziła się nowa Phecda… czy może raczej nowy Phecda. A także nowa Mizar. Tylko dzięki temu byłem w stanie w ostatnich dniach uciec na powierzchnię, chociażby przez chwilę - dodał. - Gwiazdy nie mogą rozdwajać się i spełniać życzeń dwóch osób jednocześnie - zerknął na Alice. - Przykro mi z tego powodu.
Harper kiwnęła głową. Teraz wszystko rozumiała. Ruszyła w stronę wyjścia z chatki z zamiarem udania się w drogę do szpitala. Potrzebowała zamienić parę słów z wróżkami… O ile będą chciały z nią w ogóle rozmawiać… Nie miała jednak lepszego sposobu. Pamiętała obraz o tym, jak został uwięziony. Może był sposób, żeby znów to uczynić. Musiała poznać historię z drugiej strony.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:11   #237
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Tyle że Duncan nie zamierzał jej zostawić. Dogonił ją w ułamku sekundy. Poruszał się w ten sposób, że bardziej zdawał się teleportować, niż przemieszczać normalnie. Shane wybiegł za nimi.
- Ale jak to zrobimy? - zapytał. - Czy jest już za późno?
- Skoro nie widzimy twojej córki z morderczym wzrokiem skierowanym w moją stronę, to najpewniej jeszcze nie - odpowiedział Duncan. Nie podniósł głosu pomimo odległości, jaka dzieliła go od Shane’a, przez co mężczyzna mógł go w pełni nie usłyszeć
- Ale jak ją znajdziemy? - Hastings powtórzył pytanie.
- Tak, jak zawsze wszystkich znajduję - odparł Duncan. - Znajdujemy - poprawił się i spojrzał z uśmiechem na Harper.
Alice widziała lepiej jego rude włosy i całą jego twarz w świetle księżyca. Nie wydawał się wcale dużo starszy od niej. Gdyby ktoś na nich teraz spojrzał, najpewniej uznałby, że są bliźniakami. I to wyjątkowego rodzaju. Bo choć różnili się płcią, to zdawali się jednojajowi, co się przecież wykluczało.
Harper zatrzymała się. Zerknęła na Duncana i Shane’a.
- Przepraszam, a mogę chwilę zostać sama? Chciałabym… Odetchnąć po tym wszystkim - powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało.
- To niemożliwe - odpowiedział Duncan. - Nie mogę cię zostawić samej, bo mogą cię porwać nasi wrogowie. A nie chcę wręczać im jedynej rzeczy, którą mogliby mnie szantażować - powiedział. - Czuję się odpowiedzialny za ciebie i mojego wnuka - rzekł.
Shane zerknął na niego, ale nic nie powiedział. Chyba nie do końca rozumiał relacji pomiędzy Alice i Duncanem.
- Jeżeli potrzebujesz opróżnić pęcherz, to ruszę z tobą do lasu - rzekł pytająco.
Alice popatrzyła na niego poważnie.
- Ojcze, nie będziesz stał nade mną, jak będę opróżniała pęcherz. Poza tym, muszę gdzieś zadzwonić, czy wszystko jest w porządku. Bo może i ciebie mogą szantażować mną, ale mnie mogą innymi - powiedziała, po czym rozejrzała się i wyjęła telefon. Wybrała numer Darleth i modliła się, że Filipinka odbierze.
- Nie musisz wstydzić się mnie - odparł Duncan. - Jesteś dla mnie jeszcze dzieckiem - rzekł. - Czy czterdziestolatek powinien zostawić jednoroczne dziecko same w toalecie? Nie sądzę, żeby to było rozsądne. Dzwoń do przyjaciół. Z tego, co zrozumiałem, te urządzenia pozwalają porozumiewać się na znaczne odległości. Zwykli śmiertelnicy stworzyli sobie swój własny Iter - uśmiechnął się lekko, ale jakby ze smutkiem. - Kiedyś w świecie było więcej magii - mruknął.
- Tak? Alice! Jestem na ciebie wściekła! - Darleth krzyknęła głośno do słuchawki. - Tak samo Kit i Bee!
Duncan przykucnął w miejscu i zaczął spoglądać intensywnie na stertę błota. Alice nie dostrzegała w niej nic ciekawego.
Harper zaczęła mówić do kobiety po filipińsku.
- Macie do tego pełne prawo, ale nie chciałam, by może stała się wam krzywda… Znajdźcie moją psychiatrę… Kit wie kogo. I podkomisarza. Ja nie mogę nic. Robię czas. Proszę, uważajcie na siebie - poleciła jej, po czym rozłączyła się i wybrała inny numer. Jeden z sześciu w jej pamięci, które uznawała za ważne.
Dzwoniła do Kaverina.
- Dobra, dość - powiedział Duncan i wyszarpnął jej telefon. - Grasz na czas, tak? Cudownie. Mogłabyś być chociaż nieco bardziej subtelna - skrzywił się. - Posiadam dar języków, bo ty go posiadasz - rzekł. - Tak jak ty masz część mojej mocy, tak samo i ja jestem po części w twojej głowie. Już od dłuższego czasu. W ten sposób cię nawiedziałem i rozmawiałem z tobą. I wiedziałem o tobie rzeczy. Jak na przykład wyglądała twoja relacja z nowym Aliothem. Jesteś niedojrzała, ale to nie jest twoja wina. Co najwięcej czasu. Gdyby to wszystko wydarzyło się za pięć, dziesięć, piętnaście lat… wtedy byłabyś już całkowicie po mojej stronie. Po stronie naszej i całego świata. Jednak wystarczy na to poczekać. Tylko proszę cię, nie prowokuj mnie. Od wieku ćwiczyłem cierpliwość, ale i ona ma swoje granice.
Harper popatrzyła na niego ze zirytowaniem, które zaraz wyciszyła i odwróciła wzrok na bok. Miała nadzieję, że zdołają coś w tym czasie zdziałać. Ona miała przywiązaną, ciężką kulę do nogi. Zupełnie jak z Tuonetar… Powinna się już przyzwyczaić. Uśmiechnęła się cierpko.
- Gdzie chcesz teraz iść? Oddaj mi telefon - poleciła. - Proszę - dodała.
- Przerwałaś mi koncentrację - mruknął Duncan. - Nie potrzebujesz telefonu. Jeżeli chcesz z kimś porozmawiać, to masz mnie i tego przystojnego młodzieńca. Spiskowanie zostaw mi - polecił i uśmiechnął się do niej lekko. - Przykro mi z powodu tego spięcia. Zaczynam myśleć, że ta dziewczynka nic nie zmieni. Chyba nie ma sensu, żeby ją ratować.
Shane potknął się i upadł. Jego ręce zagłębiły się w mule aż do nadgarstków.
- Nie, proszę… Uwolnij Moirę… - Alice nieco zmieniła ton. Zależało jej na tym, by dziecko nie musiało tracić swojego dzieciństwa, skoro i tak nie było już czego pilnować.
- Proszę - Shane pochylił głowę. Cały drżał. Harper spostrzegła jego minę. Wyrażała złość, smutek, lecz najbardziej strach.
Duncan obrócił się i stanął przed nim. Splótł dłonie i patrzył na niego przez chwilę. Następnie pochylił się i wyciągnął w jego stronę rękę. Jednak obróconą w stronę jego twarzy zewnętrzną powierzchnią, nie wewnętrzną. Shane tylko przez chwilę wahał się, po czym pocałował ją.
- Dobrze - westchnął Duncan, po czym powrócił do kupy błota, przed którą wcześniej kucał.
Shane wstał. Cały drżał. Miał zamknięte oczy.


Alice tymczasem milczała. Rozejrzała się po okolicy. Czy ktoś już tu nadjeżdżał? Wyostrzyła nieco zmysły. Czuła się już na wstępie zmęczona wizją, że będzie musiała włóczyć się za Duncanem. Była zmęczona. Czuła się fatalnie psychicznie. Żałowała, że nie było prostego rozwiązania tej sytuacji. Znów podjęła złą decyzję. Była po prostu naiwnie głupia.
Jak miała zarządzać kimkolwiek, jeśli sprowadzała tylko kolejne katastrofy. Objęła się ramionami. Było jej zimno. Zdjęła wcześniej bluzę i zapomniała ją założyć.
- Za chwilę stąd uciekniemy - powiedział mężczyzna.
Zamknął oczy. Jego włosy przybrały złoty kolor. Alice wstrzymała oddech, nie spodziewając się tego w żadnym wypadku. Duncan zaczął roztaczać intensywną, bardzo gęstą aurę prezencji i majestatu, choć jedynie kucał nagi pośród błota. To wydawało się śmieszne i nieprawdopodobne, ale najwyraźniej było możliwe. Przymknął oczy. Kupa błota, na którą spoglądał, zaczęła przesuwać się. Bardzo szybko uformował się z niej kształt Isle of Man. Wydawał się nieprawdopodobnie wręcz odwzorowywać rzeźbę terenu, zmiany wysokości i kontury. Alice widziała nawet, jak z grudek powstają idealne, maleńkie prostopadłościany, zajmując miejsce w okolicy miast. To były budynki.
Duncan wyciągnął rękę. Przymrużył oczy, szukając Moiry. Krążył dłonią wokół maleńkiej Isle of Man. Replika miała może metr długości w najszerszym miejscu. Następnie opuścił dłoń, a jego włosy znów stały się rude.
- Cholerny Mannanan! - warknął. - Ten przeklęty pomiot wciąż mnie blokuje! Po tych wszystkich wiekach!
Harper kiwnęła głową.
- Tak, mnie też blokował, sądziłam, że może ciebie ojcze nie, ale jednak… Jego czar najwyraźniej jest równie nieugięty, co twoja wola życia - powiedziała spokojnym tonem i rozejrzała się.
Duncan roześmiał się i spojrzał na nią rozbawiony.
- No cóż… nie będę się z niej tłumaczył.. - zawiesił głos. Podniósł nieco twarz i spojrzał w niebo na księżyc i gwiazdy. Teraz natomiast wyglądał całkiem melancholijnie.
- Plan B, ojcze? - zapytała i skrzyżowała ręce pod biustem. Czuła się brudna po leżeniu w tym mule.
- Niszczymy zaklęcie, a potem zajmiemy się właśnie tym, na czym skończyliśmy - rzekł Duncan. - Na znalezieniu Moiry mocą Dubhe.
- Myślę, że mogę pomóc… w jednej księdze, którą pożyczyłem od Bractwa Trójnoga, chyba przeczytałem wzmiankę o mgle Mannanana - włączył się Shane. - To zaklęcie, które jest podtrzymywane poprzez jakąś strukturę.
Zamilkł na chwilę, próbując sobie przypomnieć.
- Mannanan wzniósł mgłę, układając kamień na kamieniu. To chyba dosłowny cytat. Zaciekawił mnie, bo brzmiał kompletnie irracjonalnie.
- Co to może być w takim razie? - zapytał Duncan. Zerknął na Alice.
Harper zastanawiała się chwilę. Zapewne było kilka opcji, ale ona szukałaby punktów na wyspie, które związane są z Manannanem, albo z wróżkami, a które miałyby odpowiednie datowanie. Może jakaś budowla? Albo obelisk z kamieni…
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała niewinnie. Mogłaby poszukać w telefonie, ale ten jej odebrano, więc nawet nie zamierzała próbować.
- Dobrze, musimy wrócić do waszego domu - rzekł Duncan. - Cała drżysz, skarbie, a nie lubię patrzeć, jak jest ci źle.
Uśmiechnął się do niej lekko. Jakby ją prowokował. Tak właściwie może nawet mówił prawdę, jednak był świadomy, że te słowa nie wzruszą jej. W żadnym wypadku.
- Rzeczywiście możemy się umyć i wtedy zobaczymy co dalej - powiedział Shane.
Rudowłosa przeniosła wzrok w stronę, gdzie zaparkowała samochód.
- Pojedźmy na dwa auta, nie chcę porzucać tu samochodu Darleth - powiedziała spokojnym tonem. Miała nadzieję, że na to Duncan się zgodzi… I że może pojedzie w cholerę z Shanem, kiedy ona mogłaby zostać w drugim sama i pomyśleć.
- Widzę, że koniecznie chcesz oddzielić się ode mnie - rzekł Duncan. - I dobrze, niech tak będzie. Pojadę w takim razie z panem Hastingsem. Trochę z sobą porozmawiamy, potrzebuję kilku ważnych detali… - zawiesił głos.
Alice mrugnęła. Zobaczyła mężczyznę sto metrów dalej. Chwilę potem był już na drodze. Opierał się o samochód Hastingsa i spoglądał na nich wyczekująco.
- To dość przerażające - Shane westchnął. Pogładził kota, który wylądował na jego ramieniu.
Alice nie miała zamiaru rozmawiać z Hastingsem. Najpewniej i tak niczego jej nie powie. Ruszyła więc w stronę drogi i samochodu Darleth, który tam na niej zaparkowała. Wyjęła kluczyki z kieszeni. Czuła się zmęczona i zdecydowanie miała potrzebę wzięcia kąpieli. Chciała wszystko przemyśleć, dokładnie.
Dotarła do samochodu. Pewnie Santos nie będzie zachwycona, widząc to całe błoto, które zostawi w jej samochodzie. Jednak zapewne przeczuwała, że obecnie były dużo bardziej poważne i naglące sprawy, niż czystość pojazdu.
- Jak to się prowadzi? - zapytał Duncan. - Czy tu naprawdę nie ma zwierząt? - rzekł, stojąc przed samochodem Shane’a. - Przecież to tylko kupa blachy, w jaki sposób może toczyć się tak gładko po drodze? Urodziliście się w świecie, w którym nie trzeba koni, wóz ciągnie się sam - mężczyzna pokręcił głową. - Przysięgam, mechanika to prawdziwa magia, choć niestandardowego rodzaju.
Shane coś tam wymruczał w odpowiedzi, po czym wskazał Duncanowi, gdzie może usiąść.
- Alice pojedzie pierwsza, wskaże nam drogę - wampir uśmiechnął się do Harper, po czym zniknął w pojeździe.
Rudowłosa zerknęła na samochody.
- Poczekaj, aż zobaczysz metalowe ptaki, albo prysznic z gorąca wodą - mruknęła i ruszyła by wsiąść do auta Darleth. Odpaliła silnik i światła. Wycofała i zawróciła, by ruszyć w stronę posiadłości. Miała nadzieję, że jakimś cudem nie zastanie w niej swoich konsumentów…
Ruszyła prosto do Injebreck House. Droga nie była daleka i wnet dotarła na miejsce. Dwóch mężczyzn znajdowało się niewiele za nią. Kiedy tylko zaparkowała, Darleth wyskoczyła z domu. Chyba ostatnio spędzała przy okienku cały wolny czas. Obróciła się i kogoś zawołała. Wnet przed domem pojawił się również Kit oraz Bee.
- Dobry boże, jesteś cała i zdrowa. Oraz sama! Udało ci się! - krzyknęła Santos, jeszcze nie widząc samochodu, który jechał pięćdziesiąt metrów dalej.
- Weźcie samochód i jedźcie stąd… Bak jest zatankowany na trasę aż do Douglas. Weźcie też Jennifer - powiedziała i zerknęła w stronę drogi.
- Za moment przyjedzie tu Shane i… mój poprzednik - powiedziała z grobową miną - powoli spojrzała znów na nich. Podeszła do Darleth i podała jej kluczyki.
Kobieta przyjęła je.
- Jaki on jest? To nasz przyjaciel? - zapytała.
- Chyba nie, skoro mamy się zwijać - mruknął Kit, przybliżając się. Spojrzał na Alice uważnie. - Coś się stało. Czuję się inaczej. Bee tak samo… - zawiesił głos. - Przydarzyło ci się coś? - zapytał.
- Nie potrafię skorzystać z mocy - Barnett szepnęła.
Tymczasem Shane już zajechał przed dom.
- Jego pojawienie odebrało mi moce Dubhe… Bo ona jest jedna, a nas jest dwoje… Rozumiecie? Jedźcie proszę - poprosiła poważnym tonem. Muszą znaleźć rozwiązanie, tym razem bez niej… A co gorsza, bez ich mocy, o ile któreś z nich nie urodziło się z nimi naturalnie.
Darleth i Bee wsiadły po chwili wahania do samochodu. Kit również, choć posłał jej spojrzenie, sugerujące, że wolałby zostać z nią. Hastings zaparkował samochód i wnet wysiadł z niego Duncan.
- A gdzie nasi przyjaciele się wybierają? To takie nieuprzejme… - zawiesił głos.
Darleth zapaliła silnik.
Alice spojrzała w stronę Duncana i podeszła do niego.
- Nie chciałam, żeby przeszkadzali nam w obmyślaniu co może podtrzymywać zaklęcie Manannana. Pojadą pewnie na zakupy, skoro dziś jest nas więcej na kolację… W domu jest też Jennifer de Trafford. Zapewne śpi. Jest dla mnie bardzo cenna, wyjątkowo. Nie zakłócajmy jej odpoczynku - poprosiła spokojnym tonem. Obserwowała jak reszta zbierała się by odjechać.
Na pewno widzieli jak podobny do niej był Duncan, a jak ona do niego…
Dopiero gdy całkiem odjadą, Alice zamierzała ruszyć w stronę domu. Chciała się napić i wykąpać. Przebrać. Potrzebowała zajrzeć do komputera… Tam musiała się dziać teraz istna paranoja… Jeśli wszyscy konsumenci… wszyscy… Stracili moce, które od niej otrzymali. Czy miało to też wpływ na Joakima, skoro i on z jej krwi korzystał? Miała nadzieję, że nie będzie dzwonił… A co dopiero, że się tu nie przeniesie.

Dom wyglądał tak, jak gdyby domownicy go nagle opuścili, co też było zgodne z prawdą. Alice spostrzegła, że w kuchni były ustawione szklanki z torebkami herbaty. Czajnik zagotował wodę, ale nikt nie sporządził naparu. Bee chyba rozwiązywała krzyżówki, gdyż gazetka była stole. Otwarta na jednej ze stron. Tak właściwie mogła to też robić Darleth. Harper ugasiła pragnienie, tak jak zamierzała. Lodówka była pełna jedzenia i napojów, podobnie jak szafki. Dbali o to zarówno Konsumenci, jak i Darleth, a nawet Shane. Choć w ostatnich dniach na pewno nie wszyscy jednocześnie. Alice mogła wybrać pomiędzy wodą mineralną, sokiem pomarańczowym, czerwonym winem oraz piwem. Po ugaszeniu pragnienia ruszyła do łazienki znajdującej się na parterze. Zrzuciła z siebie brudne ubrania, po czym zanurzyła się w ciepłej wodzie. Jako że wcześniej nieco zmarzła, było to bardzo przyjemne uczucie. Zamknęła na chwilę oczy. Wtem przypomniała sobie, że właśnie tutaj miała wizję z Duncanem, kiedy znajdowali się w wymiarze pełnym luster. Teraz znajdował się nie tylko w jej psychice… ale można go było spotkać jedynie kilka pokojów dalej. O ile w nich był. Alice spłukała z siebie brudną wodę, po czym wysuszyła się i ubrała szlafrok. Następnie zgodnie z planem ruszyła do swojego pokoju, żeby się przebrać. Schody skrzypiały, kiedy wchodziła po nich. Czy wcześniej tak właśnie było? Wydawało jej się, że nie. Jakby Injebreck House postarzało się jeszcze bardziej w przeciągu tych kilku ostatnich dni. Być może spadła na tę posiadłość klątwa za to, że tutaj wróżka była przetrzymywana w niewoli i niełasce. Albo wyładowanie po skonsumowaniu triskelionu jakoś odbiło się na strukturze okolicy. Istniała też inna możliwość… Tak naprawdę nic się nie zmieniło, schody wcześniej skrzypiały, a ona tego po prostu nie zauważyła. Po wybraniu nowego kompletu ubrań Alice usiadła przy komputerze. Czekała przez chwilę, aż się włączy. Wtedy jednak przypomniała sobie, że tak jak wcześniej, wciąż nie znała hasła do wifi. Nie miała też przy sobie komórki, żeby połączyć się z internetem w ten sposób. Alice mogła tylko prognozować, jak wielu Konsumentów umiarało właśnie teraz, gdyż nie mieli dostępu do mocy, na których polegali. Cała organizacja zrobiła się kompletnie bezbronna. Nie mieli też pieniędzy. W tej chwili również Harper, ich przywódca, była od nich odcięta. W rezultacie Kościół Konsumentów dysponował możliwościami równymi możliwościom szkolnego klubiku entuzjastów zdarzeń paranormalnych. Choć uczniowie pewnie byliby lepiej zorganizowani i mieliby lepszy kontakt między sobą.
 
Ombrose jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:12   #238
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice oparła łokcie na blacie. Zrobiło jej się gorąco. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. W ciszy i w samotności. Mogła sprowadzać chaos na świat, ale Kościół był jej rodziną, a ona przyniosła na nich klęskę. Bała się o wszystkich. Była beznadziejnym przywódcą. Siedziała w ciszy i roniła łzy w dłonie, nie wydając ani dźwięku, by nikogo nie zaalarmować.
Po pewnej chwili uspokoiła się. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Czuła się tak fatalnie zmęczona… wyobrażania sobie zawodu wszystkich bliskich, gdyby dowiedzieli się, że to jej wina… Dobijało ją. Przełknęła ciężko ślinę i zaczęła powtarzać po kolei nazwy stanów Ameryki w pamięci, by odwrócić swoją uwagę od wszystkiego co ja dobijało. Powoli otworzyła oczy i spojrzała w sufit, gdy już była całkiem spokojna. Co powinna zrobić? Na razie nie miała pojęcia. Spojrzała na swój komputer i to co było na pulpicie. Nie zamknęła książki, którą wcześniej czytała… Niestety nie była Panną Lane i nie miała też Barronsa, na którego pomoc mogła liczyć w swoim problemie. Zamknęła książkę i przeniosła ją do pliku ebooków. Zapewne po to, by wkrótce o niej zapomnieć.
Udało jej się sprawnie i z sukcesem wykonać tę operację komputerową. Potem jednak nie miała pojęcia, co robić. Więc siedziała. Jednak mijały kolejne sekundy i ekran komputera pokazywał ten sam pulpit. Nic się nie zmieniało. Zerknęła na okno. Było ciemno, księżyc musiał schować się za chmurami. Słyszała szelest wiatru. Tańczył między drzewami. Jednak nie rozbrzmiewał w nim głos mooinjer veggey. Najwyraźniej pochowały się. Czy obawiały się Duncana? Czy były w stanie z nim walczyć? Alice nie odpowiedziały ani dwa stuknięcia, ani też trzy.
Rudowłosa podniosła się i ruszyła do pokoju Moiry. Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym podeszła do okna. Wyjrzała przez nie na ogród. Za moment otworzyła je i wychyliła głowę… Była tu droga, która dziewczynka wcześniej uciekła z domu… Czy mogła jej spróbować? Szarpnęła odrobinę za rośliny, czy były w stanie wytrzymać. Czy zdołają dać jej zejść? Nie miała tak naprawdę dokąd iść, mogła więc równie dobrze wybrać się do zejścia pod triskalionem, aby ponownie się po nim rozejrzeć. Była ciekawa, czy zawierało jakiekolwiek odpowiedzi. Najpierw jednak… Musiała sprawdzić, czy w ogóle może zejść.
Ta droga wydawała się stabilna, kiedy Alice chwyciła bluszcz i nim potrząsnęła. Jednak czy naprawdę była w stanie utrzymać jej ciężar? Tego nie mogła sprawdzić w inny sposób, niż schodząc i narażając się. Wcześniej jednak, jak szybko doszła do wniosku, powinna ubrać się cieplej i założyć jakieś buty. Śmierć z wychłodzenia w tak niezbyt imponujących okolicznościach wydawała się naprawdę nieciekawa. Harper nie była małą dziewczynką, ale też stanowczo odbiegała od stukilowego mężczyzny. Czy chciała spróbować?
Wzięła spokojny oddech i aktywowała zdolności łowcy. Jeśli roślinność miałaby jej nie utrzymać, zawsze może dzięki szybkości zdoła się jakoś wyratować. Ubrała kurtkę, chustę, rękawiczki i odpowiednie adidasy, po czym zabrała się do małej wyprawy po bluszczu…
Całkiem zwinnie przebyła połowę odległości na dół, kiedy usłyszała trzask łamanej gałęzi. Wtedy po prostu ją puściła i spadła. Wylądowała zgrabnie na dwóch lekko przygiętych nogach. Duncan odebrał jej wiele, ale przynajmniej dał jej ten jeden dar. Co teraz chciała uczynić? Ruszyć prosto do miejsca, gdzie niegdyś znajdował się triskelion? Czy też wolała spróbować uciec jak najdalej stąd?
Zerknęła w stronę, gdzie mogła podążać do triskalionu w miare zacienioną stroną. Wykorzystała swoja nowopoznaną szybkość, by się dostać w tamten punkt i ruszyć do świątyni. Wiedziała, że nie było sensu uciekać, bo to by najpewniej odbiło się na Shanie i Jenny. Postanowiła więc pod koniec zwolnić i iść już spokojnie.
Adrenalina krążyła w jej żyłach. Czuła jak jej serce głośno i mocno biło. To było przyjemne, móc poruszać się prędzej od każdego śmiertelnika. Mknąć niczym drapieżnik, którym powinna być. Czuć, jak zimne powietrze uderza mocno w twarz. Kiedy zwolniła, poczuła się od razu ograniczona. Zwykły, spokojny chód wydawał się jakby… niezręczny, ślamazarny i powolny, Jak gdyby miała kulę u nogi, tyle że niewidzialną.
Wnet odkryła, że w miejscu, gdzie wcześniej było zejście do świątyni i triskelion… dużo się zmieniło. Zielona, magiczna trawa musiała wspiąć się po schodach i zarosnąć je całkowicie. Wyszła nawet na zewnątrz, kompletnie zasłaniając przejście. Zaczęła piąć się powoli po zwyczajnej trawie. Im dalej znajdowała się od świątyni mooinjer veggey, tym bardziej traciła swoje nienaturalne właściwości oraz wygląd. Stawała się materialna, matowa i już dłużej nie świeciła w ciemności.
Z czystej ciekawości podeszła do materialnej trawy i musnęła ją palcami. Wcześniej nie mogła jej poczuć, była ciekawa jaka była w dotyku. Następnie przesuneła ręka dalej po kilku następnych. Zerknęła w stronę wejścia na dół. Czy w ogóle była możliwość by tam zejść? To ją teraz zastanawiało. Rozejrzała się też naokoło, czy nikt jej nie obserwował.
Nikogo nie widziała. Kiedy dotknęła trawy, wydawała się kompletnie zwyczajna. To znaczy, Alice nie napotkała nigdy tak długiej, skręconej i gęstej, która porastała grunt płożąco. Jednak sama struktura rośliny wydawała się jak najbardziej wiarygodna i prawidłowa. Nieco szorstka w dotyku, odmienna na wierzchniej stronie i tej drugiej. Zmieniała się w swój niematerialny odpowiednim stopniowo na przestrzeni mniej więcej metra. Powietrze stawało się coraz bardziej gęste, aż wreszcie palec Alice napotykał materialną przeszkodę. Pewnie mogła spróbować zejść na dół, jednak roślina wypełniała całą objętość okrągłego tunelu. Nie widziałaby stopni, a to mogłoby się zakończyć bardzo nieciekawie.
Harper oparła się więc o ścianę dłońmi i spróbowała ostrożnie stawiać kroki najbliżej niej jak się dało, szukając punktów, gdzie dokładnie znajdowały się stopnie. Stawiała nogi bokiem, by w razie czego upaść co najwyżej na kolana. Powoli i uważnie, zaczęła schodzić na dół.
To było dziwne i nieprzyjemne uczucie. Z każdym kolejnym stopniem czuła dziwne łaskotanie w brzuchu. Dosłownie brnęła przez metry sześcienne niematerialnej, magicznej trawy. Jej oczy były przez nią oślepione, gdyż widziała jedynie źdźbła, przez które przenikała. Zapewne na samym dole miało być tak samo. Może ta trawa była mechanizmem obronnym przed odnalezieniem świątynni? Jeżeli ktoś wyburzał triskelion, to zarastała całą świątynię tak, żeby żaden nieproszony człowiek nie mógł jej zbezcześcić? Jeśli tak, to Alice równie dobrze mogła pakować się prosto do gardła rosiczki tygrysiej…
Była jednak przekonana, że jeśli właśnie to robiła, Duncan wyczuje to w mig… Schodziła więc na dół, mrużąc oczy, chciała jeszcze raz obejrzeć te płaskorzeźby. Potem stąd wyjdzie i nie wróci więcej, by nie zakłócać spokoju tutejszej roślinności.
Alice brnęła dalej w dół. Z każdą chwilą znajdowała się coraz głębiej w ziemi.
W jej uszach z jakiegoś powodu rezonowały słowa Kita, które wypowiedział na stacji benzynowej. Czy chciała popełnić samobójstwo? Przecież to nie mogło się dobrze skończyć. Co takiego interesowało ją na samym dole. Przecież już posiadała wszystkie informacje, co takiego mogły jej przekazać płaskorzeźby, które i tak już wcześniej widziała? Teraz brnęła przez zielone morze magii, która mogła mieć na nią najróżniejszy efekt. Czy już nie bała się o swoje dziecko? Kiedy dotarła na sam dół, odkryła, że rzecz jasna nie zobaczy ścian, skoro porastały je widmowe rośliny. Jednak na samym środku pomieszczenia ujrzała nieco jaśniejszy punkt. Błyszczał jakby mocniej…
Rudowłosa uniosła brew. Podeszła nieco w stronę jaśniejszego punktu. Rozejrzała się i znów zbliżyła. Nie zamierzała popełnić samobójstwa. Wcześniej nic jej się tu nie stało, sądziła więc, że teraz też tak będzie. W końcu nie było tu żadnych wróżek… Te pochowały się. Zatrzymała się dwa metry przed błyszczącym punktem. Była ciekawa czym był.
No cóż… okazało się, że właśnie wróżką.


Alice rozpoznała jej rysy twarzy. To była właśnie ta, którą Shane przytrzymywał na strychu. Jej wygląd nieco się zmienił. Być może odzyskiwała dopiero siły po zniewoleniu i kilku dniach w żelaznych okowach. Siedziała na podłożu i wpatrywała się w przestrzeń przed swoimi stopami. Alice jednak nie widziała jej zbyt dobrze, bo dosłownie przed jej oczami tańczyły źdźbła trawy. Komnata była nią dosłownie cała wypełniona. Nie było pojedynczego fragmentu świątyni, w którym by jej nie było.
Harper nie podchodziła bliżej, nie chciała jej spłoszyć…
- Wróżko… - odezwała się tylko cicho i smutno. Czy gdyby ta ostrzegła ją wcześniej, wyjaśniając nieco więcej, nie doszłoby do tego co miało miejsce teraz? Możliwe, że tak, ale nikt nie mógł przewidzieć biegu wydarzeń… Czuła wstyd, że nie dowiedziała się więcej. Podjęła jednak decyzje i teraz musiała sobie z tym poradzić.
“Myślałam, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić”, po raz pierwszy odezwała się do niej. “Ale ty wszystko zepsułaś”.
Nie poruszyła się. Nawet nie rozwarła warg. Zresztą nie musiała. Przekazywała słowa umysłem. Nie wydobywała ich ze swojej krtani.
- Wiem… Gdybym wiedziała wcześniej to co wiem teraz… Inaczej by to wyglądało… Przykro mi… - powiedziała szczerze rudowłosa. Jednak co było wróżkom po jej przykrości, czy wspołczuciu… Czy nawet kondolencjach. Wszystko popsuła. Skrzywiła się powstrzymując kolejną falę chęci płaczu.
- Podjęłam decyzję i płacę, przepraszam, że odbije się i na was… - dodała cierpko.
- Jedyne co, to mogłabym zaoferować swoją pomoc, z tym że… Czy jest sposób na to, by sprawy naprawić…? - zapytała.
Wróżka milczała. Dość długo. Alice uznała, że pewnie się obraziła i chciała, aby Harper już sobie poszła. Zresztą pewnie tak właśnie było. Przynajmniej w jakimś sensie.
“Nie odpowiem ci na to pytanie. Ale znam kogoś, kto to zrobi”, odpowiedziała. “Obawiam się, że nie wyjdziesz stąd”, dodała.
Alice spostrzegła, że trawa która porastała tunel ze schodami zaczęła się urzeczywistniać. Chyba już miało to miejsce od jakiegoś czasu. Może kiedy schodziła w dół, to zmiana dokonywała się z każdym jej krokiem. A teraz pojawiła się już w samej świątyni.
Rudowłosa obejrzała się i wstrzymała oddech, po czym powoli znów spojrzała na wróżkę.
- Jak brzmi twoje imię? - zapytała tylko. Oczywiście, że poczuła lekki niepokój, ale znów nie o siebie, lecz o bliskich. Nie zaczynała jednak panikować, podeszła nieco bliżej do wróżki, w końcu nie było sensu próbować uciekać. Czy znów podjęła złą decyzję? Miała nadzieję… Jak zawsze… Że nie.
“Rhiannon”, odpowiedziała wróżka. “Córka Titanii”.
Trawa zagęszczała się. Alice zastanawiała się, czy wpierw straci przytomność z uduszenia się, czy też to zieleń ją oplecie i zmiażdży.
“Skąd wiedziałaś, że tu będę?”, zapytała.
Harper przyklęknęła przed nią.
- Nie wiedziałam. Przyszłam tu… Tak samo jak na strych, tylko że wtedy sama mnie do siebie przywiodłaś. Tym razem przyszłam tu pomyśleć… Pobyć sama… Może poszukać jakichś sposobów na naprawę sytuacji… I ponownie znalazłam ciebie - uśmiechnęła się lekko.
Rhiannon tylko posłała jej spojrzenie. Kompletnie w to nie wierzyła. Co innego pusty i przynajmniej w teorii normalny strych w domu, a co innego podziemna grota wypełniona magicznym cholerstwem o nieznanych właściwościach. Ludzie szli do toalety, jeśli chcieli pobyć sami, a nie w tego typu miejsca. Z nich się uciekało, a nie myślało się w nich.
- Czy umrę? - Alice zapytała ostrożnie, obserwując jak roślinność wypełniała całe to miejsce materializując się. Było słychać w jej tonie delikatny niepokój.
“A spieszy ci się do tego?”, odparła Rhiannon.
- Nie - odpowiedziała jej Harper.
- Chociaż mam tendencję do pakowania się w kłopoty wszelkiej maści - dodała.
“No cóż. Na pewno zasługujesz na śmierć”, odpowiedziała Rhiannon.
Już trzy czwarte pomieszczenia wypełniała prawdziwa roślinność. Materializowała się koncentrycznie, od obwodu w kierunku środka pomieszczenia, w którym przebywała Rhiannon i Alice.
“Masz na sobie jego piętno. Od początku czułam i wiedziałam, że jesteś równie zła, jak on. Możesz udawać, że masz dobre serce… i udajesz całkiem dobrze. Nawet ja się nabrałam. Jednak prawda koniec końców wychodzi na jaw. I jest jednoznaczna. Doprowadziła cię tutaj. W to miejsce. Przywiodła do kary, która ci się należy. Powinnaś zająć jego miejsce w więzieniu i czekać, aż do ciebie dołączy. Gdybym to ja miała decydować, właśnie taką opcję bym wybrała.”
- Nie udaję, że mam dobre serce. To co czynię, zwykle staram się czynić dla dobra kogoś, lub czegoś… Nie jestem w stanie jednak uszczęśliwić wszystkich naraz… Tego bolesne lekcje dostaję ostatnio często. Przykro mi, że masz o mnie takie mniemanie… Jak widzisz, próbowałam je z siebie zedrzeć… To piętno, ale nie da się - wskazała ręką na ślad po wbitym scyzoryku. Rozejrzała się ponownie po otoczeniu. Przechodził ją lekki niepokój. Oparła dłonie na swoim podbrzuszu, obronnie. Zasłużyła na karę, ale ono nie było niczemu winne. To jego matka była potworem…
“To nie jest kwestia uszczęśliwienia wszystkich na raz czy mędrkowania nad tym, jakie masz serce”, odparła Rhiannon. “To jest jasna sprawa. Zgodziłaś się na umowę, w której nie uwalniasz deamhana. Po czym to zrobiłaś, co czyni cię niehonorową. Na dodatek uniknęłaś kary i sprawiedliwości, co czyni cię jeszcze gorszą. Naplułaś na nas i śmiałaś się, tańcząc z Donnchadhem.”
- Wiem. Tego jestem w pełni świadoma. Masz rację, nie jestem dobrą osobą. Bardzo chciałabym być, ale robię złe rzeczy… Szczerze jest mi przykro i chcę to naprawić - powiedziała wzdychając.
- Tak naprawdę macie pełne prawo pragnąć mojej śmierci, a ja nie muszę otrzymać przebaczenia… Zależy mi jednak, by nie zdołał opuścić tej wyspy żywy… Nie mogę pozwolić, by skrzywdził moich bliskich - powiedziała Alice.
- Tylko na tym mi zależy. Na tym by im nic nie było i aby świat nie został zniszczony - zakończyła. Obserwowała teraz trawy na około.
Były coraz bliżej i bliżej. Wnet Alice zauważyła, że jej serce zaczęło szybciej bić i gwałtowniej próbuje zaczerpnąć powietrza. Oddychała z każdą chwilą coraz szybciej. Nieco zaczęło jej się kręcić w głowie.
“Przynajmniej teraz zdajesz się pokorna”, odpowiedziała Rhiannon. “Jednak koniec końców to nic nie zmienia. Bo jesteś winna i twoje nastawienie tego nie naprawi. Czyż nie? Znasz sposób, żeby go zabić? Albo schwytać?”
- Jeszcze nie… Jednak na pewno jego słabością jest samouwielbienie i pycha… Tyle zdążyłam zauważyć. No i ma słabość do mnie, platoniczną. To też można wykorzystać, ale nie mam pojęcia jak - dodała. Oparła się dłońmi o kolana, przechylając głowę do przodu. Ciężko jej się oddychało. Otarła pot z czoła. Perukę straciła już dawno temu, gdy była jeszcze w chatce z więzieniem Duncana… Rozejrzała się znowu, miała wrażenie, że kręci jej się w głowie.
“Skoro tak mówisz…”, Rhiannon zawiesiła myślogłos i wstała. Spojrzała na Alice, która przyłożyła dłoń do klatki piersiowej. Dusiła się. “To ja wiem, jak to wykorzystać”, dokończyła wróżka. “Zabiorę cię do Wróżkowego Mostu”.
To były ostatnie słowa, jakie Alice usłyszała, zanim straciła przytomność.


Rudowłosa obudziła się. Jak długo była nieprzytomna? Nie wiedziała. Może godzinę, może dnie lub tygodnie. Jednak cały czas miała na sobie te same ubrania. Zaczerpnęła świeżego powietrza. Pachniało lasem. Sosnami i szyszkami. Kiedy otworzyła oczy, odkryła, że rzeczywiście znalazła się w lesie. Księżycowe światło było w tej chwili nienaturalnie jasne. Alice przez chwilę nawet myślała, że już świtało, jednak w rzeczywistości na niebie nie było ani śladu słońca. Słyszała szelest rzeki przewijający się gdzieś niedaleko.
“Wstawaj”, rzekła Rhiannon.
Wróżka stała tuż obok niej. Podniosła do góry dłoń. Zielone iskierki tańczyły wokół niej. Przesunęła nią w powietrzu. Chyba rzuciła jakieś zaklęcie, ale Alice nie miała pojęcia, co się zmieniło.
Harper czuła się lekko zdezorientowana. Rozejrzała się, czy rozpoznaje w ogóle okolicę, po czym podniosła się ostrożnie i poprawiła ubranie. Ponownie rozejrzała się. Następnie przyjrzała się wróżce, zastanawiając co teraz nastąpi…


“Pójdziesz ze mną, czy mam cię dalej ciągnąć?”, zapytała Rhiannon.
Alice dostrzegła most. Wyglądał na bardzo stary, tajemniczy. Był całkiem nieduży, jednak zdawało się, że mogło zmieścić się pod nim kilku ludzi bez najmniejszego problemu.
“Jesteśmy niedaleko Środkowej Rzeki. Tak nazywają ją twoi ludzie. Jednak mooinjer veggey nazywają ją abhainn luchd-siubhail. To znaczy Rzeka Podróżników.”
Rudowłosa rozglądała się jeszcze chwilę.
- Pięknie tu… - skwitowała i podeszła do Rhiannon.
- Pójdę z tobą. Nie mam powodu uciekać, skoro chcę naprawić swój błąd… Chociaż pragniesz mej kary, to ufam ci - powiedziała tylko.
“Mmm… dobrze”, odpowiedziała wróżka. Okazało się, że w prawej ręce miała sztylet z kości słoniowej. Albo innego podobnego tworzywa. Wbiła go w ramię Alice, zanim ta zdążyła zareagować.
Harper tego się nie spodziewała. Ostrze noża przebiło materiał jej kurtki, a także koszuli i skóry. Kobieta otworzyła usta, biorąc płytki, szybki wdech z bólu, który ją mocno uderzył. Bolało. Bardzo. Nie tak bardzo jak seria z karabinu, ale nadal dość, by oczy zaszkliły jej się z bólu i lekko się przygięła. Podniosła drugą rękę, rzecz jasna odruchowo chcąc wyciągnąć ostrze.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:13   #239
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Jednak Rhiannon sama to zrobiła. Wtem korek, który blokował wypływ krwi, został usunięty. Osocze przemoczyło kurtkę i rękaw koszuli. Wnet zaczęło skapywać po jej dłoni na trawę. Kiedy wróżka to spostrzegła, skinęła głową.
“Zobaczymy, jak mocno kocha cię Donnchadh”, powiedziała. “Chodź ze mną do mostu”, dodała i ruszyła przodem.
Ręka Alice drżała. Przyłożyła drugą do rany i szła za wróżką w stronę mostu. Zastanawiało ją co to znaczyło i co planowała Rhiannon. Rozglądała się i nasłuchiwała z uwagą.
Szły brzegiem rzeki. Wróżka stąpała z gracją po runie leśnym. Bez wątpienia czuła się w swoim żywiole. To był jej teren, jej ziemię. I znów była wolna. Co więcej, wracała do domu ze zdobyczą. Choć chyba nie cieszyła się za mocno ze względu na uwolnienie Duncana. Zerkała dyskretnie w prawo i lewo, jakby spodziewając się, że już teraz go ujrzy zmierzającego prosto na nią.
“Mężczyzna, który mnie uwięził, służy mu, czyż nie?”, zapytała.
- Tak… Niestety nie miałam o tym pojęcia wcześniej… Zamierzają uwolnić Moirę. To córka Shane’a, ta o którą cię pytałam… - powiedziała i też się rozglądała. Zastanawiało ją, czy Duncan naprawdę będzie chciał ją uratować…
“To teraz będą mieć dwie córki do uwolnienia”, odparła Rhiannon. “Piękny wspólny cel, który ich połączy. A my będziemy musieli w tym czasie przygotować pułapkę. Choć ważne jest, żeby Donnchadh czuł, jak bardzo sprawa jest nagląca. Właśnie w pospiechu robi się najwięcej błędów. Będziemy musieli sprawiać ci ból. Jestem przekonana, że go poczuje. Jest między wami silna cielesna więź, co widać już na pierwszy rzut oka”, mruknęła.
Stanęła w zacienionym łuku pod mostem. Obróciła się i oparła o stare kamienie jedną dłonią.
“Na co czekasz?”, zerknęła w stronę Alice, zadając jej pytanie.
Rudowłosa zrozumiała. Kiwnęła głową i ruszyła za nią, wchodząc pod łuk. Rozglądała się. Czy to było to miejsce? Przejście między wymiarem rzeczywistym i wróżek? Lekko spięła się na wizję bycia torturowaną.
- Poczuje… prawdopodobnie wszystko co stanie się z moim ciałem, masz rację - przyznała, spoglądając Rhiannon w oczy.


Pod mostem było ciemno. Alice prawie nic nie dostrzegała. Z drugiej strony zdawało się, że nie było tutaj zbyt dużo rzeczy, które mogłyby jej umknąć. Kamyki, kamienie oraz strumyk, który je obmywał, dość pospiesznie płynąc dalej. Rhiannon usiadła w nim i oparła się o kamienny most.
“Dołącz do mnie”, poprosiła ją. “Najłatwiej i najbardziej naturalnie jest przekroczyć most miłością, jednak twoja krew i ból może wystarczą. Nie mam ochoty cię dotykać po tym, co zrobiłaś.”
Harper zerknęła na nią.
- Też mam nadzieję, że to wystarczy… Wtedy pod tym prysznicem, to był jakiś amok - powiedziała tylko i podeszła do niej. Ramię dalej pulsowało bólem i czuła się niekomfortowo. ból zawsze był nieprzyjemny… Z jednej strony chciała, by już się skończył… Z drugiej, dzięki niemu wiedziała, że na pewno żyje… Poza tym, jej niezadowolenie w pewnym sensie też ją cieszyło, wolałaby nigdy nie zacząć lubić bólu.
Rhiannon jednak już drugi raz ją zaskoczyła. Złapała jej ramię i wetknęła dwa palce w ranę. Tym samym przez kończynę Alice… a potem przez resztę ciała… przetoczyła się fala bólu. Rudowłosa krzyknęła. Aż jej się ugięły nogi i lekko opadła na mooinjer veggey. Ta ją odepchnęła. Na pewno wolała, aby Harper stała o własnych siłach.
Następnie odeszła nieco i ruszyła w stronę kamiennej, wewnętrznej ściany mostu. Nakreśliła jakiś znak czerwonym osoczem rudowłosej.
“Podejdź bliżej, mam do napisania całe słowo.”
Ciężko jej było jednak poruszyć się, kiedy czuła taki ból. Złapała kilka oddechów i pokręciła głową, próbując uspokoić się. Następnie ruszyła do Rhiannon i do ściany. rozumiała, że wróżka będzie potrzebowała więcej jej krwi. Od razu więc usiadła na ziemi, gotowa przyjąć kolejny ból, zacisnęła zęby mocno.
Było potrzeba jeszcze pięciu kolejnych glifów. Na sam koniec Alice zrobiło się tak słodko, że na krótką moment straciła przytomność. Nawet nie wiedziała kiedy upadła… jednak obudziła się po kilku sekundach, leżąc w strumieniu. Była cała przemoczona. Jej włosy były pociągane przez dość wartki nurt. Ciągnęły się niczym pasma krwi, które z kolei ciągnęły się z jej ramienia. Tymczasem Rhiannon była w dalszym ciągu pochylona nad ścianą, jak Alice spostrzegła kątem oka.
Rudowłosa zmusiła mięśnie do napięcia i podniesienia ciała do siadu. Było jej zimno, woda nie była ciepła, wręcz przeciwnie. Harper przytuliła obolałą rękę do klatki piersiowej i zamknęła oczy na moment. Była tak obolała, że aż jej palce skostniały z odrętwienia i chłodu. Podniosła się i podeszła nieco do ściany. Przyjrzała się symbolom, napisanym jej krwią… Jej krew. Nic z tym miejscem nie robiła. Była zwyczajna. Tylko tyle wartościowa, że płynęła w jej ciele… A teraz, na tym kamieniu? Nie znaczyła nic. Nie wzbudzała niepokoju, nie wyzwalała paranormalych reakcji. Alice poczuła nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Milczała.
Wnet spostrzegła, że nie mogła w pełni wstać. Jej nogi porastało zielone, grube pnącze. Było dość delikatne w tym sensie, że nie sprawiało bólu i nie zaciskało się zbyt mocno. Z drugiej jednak strony… kiedy szarpnęła kończyną, nie mogła się z niego wyswobodzić. Bez względu na to, jak wiele siły by w to nie wkładała. Roślina zaczęła oplatać całe jej ciało i delikatnie pociągnęła ją z powrotem do pozycji leżącej. Harper zrozumiała, że przyrastała do kamienia, który znajdował się za jej plecami. Rana w ramieniu boleśnie pulsowała. Rhiannon nie tylko włożyła w nią na samym początku nóż, ale potem jeszcze wcisnęła w nie palce sześć razy pod rząd. Bluszcz sięgnął jej piersi i teraz kierował się ku szyi…
Alice czuła się niekomfortowo, oplatana przez roślinność.
- Rhi… Rhiannon? - odezwała się niespokojnym głosem. Dalej próbowała się poruszyć, może wyswobodzić. Czy tak miało być? Czy może wróżka była tak skupiona na pracy nad symbolami, że nawet nie zauważyła co działo się z Harper?
Wróżka odwróciła się.
“Nie słyszę, co mówisz”, powiedziała. Rzeczywiście, głos Alice brzmiał dość słabo.
Rhiannon zrobiła kilka kroków stronę rudowłosej. Przyklękła i spojrzała na jej ciało opięte bluszczem. Wyciagnęła rękę i złapała kobietę za szczękę. Położyła kciuk na jej ustach. Pogładziła wargi, spoglądając na nią z góry.
Harper wierciła się jeszcze chwilę, ale widząc, że wróżka jej nie uwalnia, patrzyła na nią tylko. Czuła jak jej ciało drży z zimna i z bólu. Nie mogła się poruszyć i zerknęła w dół, czy roślina dalej oplatała jej ciało, czy zatrzymała się na szyi. Spróbowała poruszyć stopami i dłońmi… Czy tak czuły się osoby mumifikowane za życia? Pamiętała, że w egipcie była taka forma tortury, gdy ktoś naraził się bogom i faraonowi swoim zachowaniem.
Wnet pnącze zaplątało się wokół jej głowy. Rhiannon cofnęła rękę. Następnie wstała i zamknęła oczy. Alice mrugnęła i spostrzegła, że wróżka zniknęła. Na jej miejscu znalazł czyżyk. Trzepotał skrzydłami, unosząc się w powietrzu. Zdawał się stworzony z zielonej efemery i nie mógł zostać pomylony z prawdziwym ptakiem.
Tymczasem więzy na ciele Harper zaciskały się coraz mocniej. Alice w pewnym momencie uznała, że tak właśnie zginie. Rhiannon chciała sprawić jej ból, ale najwyraźniej poniosły ją emocje i chęć zemsty. Albo rzuciła niewłaściwe zaklęcie. Czas na chwilę zwolnił. A może to jej serce przyspieszyło jeszcze mocniej… kiedy odkryła, że na jej ciele nie ma już pnącza. Zniknęło, jak gdyby było od początku jedynie urojeniem.
Rudowłosa przez chwilę nie poruszała się, zaskoczona tym odkryciem. A następnie spróbowała się podnieść, a jeśli mogła, to chciała wstać i obejrzeć się, czy coś się zmieniło.
Alice podźwignęła się z trudem. Jej ciało zdawało się dziwnie ociężałe. Czuła dziwne pieczenie i łaskotanie w palcach. Zmarszczyła brwi i zerknęła na nie. Wnet spostrzegła, jak końcówki jej palców rozpłynęły się w krwiste krople. Wnet nie było już jej palców, a potem całych dłoni. W następnej chwili straciła przedramiona i ramiona aż do pach. Jej kończyny zmieniły się w strużki krwi i ściekły wraz ze strumieniem. Czyżyk tylko przyglądał się temu.
Alice otworzyła usta w szoku. Złapała płytki, niespokojny wdech i spojrzała na czyżyka, a potem znów na siebie. Lekko spanikowała. Rozumiała, że może tak miało być, ale z drugiej strony, jej naturalnym odruchem było, próbować się jakoś ratować, jednak co mogło ją uratować z tak nieprawdopodobnych okoliczności? Nie było takiego lekarza, który zdołałby ją poskładać z kropel krwi. Zamknęła oczy i spróbowała powstrzymać się mimo szarpiącego strachu. Położyła się i czekała. Zaczęła w głowie powtarzać słowa piosenki. Chciała się uspokoić, choć było trudno. Ze strachu miała łzy w oczach i ich kącikach. Milczała.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=6zyCjefN4lQ[/media]

Spoglądała na swoje stopy, które rozpadały się do krwistej cieczy. Zmiana postępowała w górę, dotknęła jej łydek, a następnie ud. Wnet dosięgnęła pośladków i Alice nie miała już na czym siedzieć. Teraz była już tylko głową oraz tułowiem. Czyżyk przysiadł na jej podbródku i zaczął dziubać ją w nos. Harper nie czuła fizycznego bólu. Jedynie lekkie mrowienie po kończynach i miednicy, które utraciła…
Alice wzdrygnęła się i zerknęła na czyżyka.
- Co… - spróbowała się odezwać. Dalej czuła lęk. Jej oczy szkliły się i było widać, że się niepokoiła, gdy obserwowała zmienioną wróżkę. Czuła jak przemiana postępowała dalej i znów je w niepokoju zamknęła drżąc.
Alice rozpływała się w Rzece Podróżników i wnet pozostała z niej tylko głowa, która potoczyła się, targnięta strumieniem, jednak w końcu i ona zamieniła się w krew.

Alice zniknęła. Jej świadomość rozproszyła się w rzece, z którą stopiło się jej ciało. Nie była zdolna do sformułowania pojedynczej myśli, gdyż nie posiadała mózgu. Nie czuła, nie widziała, nie słyszała, bo zostały jej zabrane nos, oczy i uszy. Pozostała po niej tylko iskra - dusza. Jednak i ona zdawała się jakby nieco utrudzona. Wyszarpnięto z niej bardzo ważną, złotą część, która znajdowała się tutaj od samego początku. Harper zaleczyła rany zadane przez Tuonetar, jednak kilka miesięcy później została jej wyrządzona dużo większa szkoda. Za którą mogła winić tylko siebie.

Spływała wraz ze strumieniem po kamieniach Isle of Man. Potem woda zakręciła i znalazła wyrwę, w którą się zmieściła. Płynęła dalej poprzez czas i przestrzeń. Strumień obijał się o kilka najróżniejszych wymiarów, jednak omijał je wszystkie, zmierzając w jedno miejsce. Czy Alice znalazła się w Iterze? Jeśli tak, to nie była tego świadoma, gdyż nie posiadała w ogóle świadomości. Co więcej, tak właściwie nigdzie się nie znajdowała. Była jedynie podróżnikiem, które oplotło zaklęcie Rhiannon. W pewnym punkcie rzeka napotkała ogromną sferę. Tkwiła w niej maleńka wyrwa. Woda znalazła ją w oka mgnieniu. Prześlizgnęła się po niej, spłynęła do środka i wnet poczuła siłę grawitacji. Zaczęła spadać w pięknym, tęczowym wodospadzie, aż wreszcie dotknęła tafli jeziora. Minutę, godzinę, rok, a może milenium później na brzeg dopłynął mały czyżyk, uporczywie wiosłując skrzydłami. W szponach trzymał coś, co wyglądało na małą, czerwoną nitkę. W rzeczywistości było jednak strużką krwi. Wydarł ją na piaszczysty brzeg. Osocze zaczęło się zbierać, aż wreszcie uformowało się na kształt nagiej, rudowłosej kobiety, która mogła rozejrzeć się po świecie, w którym się znalazła.


Alice leżała. Przekręciła się na bok i skuliła, ostrożnie dotykając palcami swoich ramion. Oddychała, czuła ciepło swojego ciała. Słyszała bicie serca. Była świadoma istnienia. Mrugnęła. Widziała w jak pięknym miejscu się znajdowała, ale nie była w stanie napawać się jego widokiem, kiedy jej umysł jeszcze nie był w stanie poradzić sobie z tym, co przed chwilą się wydarzyło. Rozumiała, że to magia, ale jej ludzka natura była przerażona i wstrząśnięta. rudowłosa dochodziła do siebie i dopiero wtedy zamrugała, po czym jej tętno zwolniło i spróbowała usiąść. Była naga, zasłoniła piersi przedramieniem ręki, której wcześniej Rhiannon nie zraniła. Zerknęła, czy rana nadal tam była, bo miała problemy z kontaktowaniem. Podniosła ostrożnie i drugą dłoń i nią też zasłoniła biust. Teraz rozejrzała się ponownie na około.
Było bajkowo i pięknie. Jednak nie była tu mile widzianym gościem… Żałowała, bo to miejsce było jak ze snów.
Nawet powietrze pachniało tutaj słodko. Tak właściwie dokładnie tak, jak w świątyni pod triskalionem. Trawa cytrynowa i miód. Czyżyk wnet zmienił się nagą Rhiannon. Spojrzała na Alice. Ona z kolei nie zasłaniała swojej nagości. Jeszcze niedawno sprawiała przyjemność Harper swoim językiem, a już od samego początku ich znajomości nie odczuwała wstydu. Alice zerknęła na ramię. Nie widziała na nim rany. Zamiast tego była świeża, jeszcze czerwona i dość duża blizna, która zostanie z nią na zawsze.
- Wstań - powiedziała wróżka. W tym świecie wymawiała słowa, zamiast jedynie umieszczać je w głowie Alice. - Witaj w naszym świecie - powiedziała.
Rudowłosa podniosła się powoli. Nadal krzyżowała ręce.
- Bajkowo - powiedziała cicho, ponownie spoglądając na kolorowe otoczenie. Czemu rzeczywisty świat nie mógł być po prostu taki… Taki cudowny… Musiał być szary, ponury i pełen zła. Alice rozglądała się chwilę, po czym wróciła wzrokiem do wróżki.
- Prowadź, proszę - powiedziała, zamierzając iść za nią dalej pokornie. Nie chciała w żaden sposób gorzej narażać się Rhiannon. Choć pewnie nie dało się bardziej.
Wróżka prowadziła. Tutaj wydawała się nieco bardziej rzeczywista, niż w prawdziwym świecie. Może dlatego, bo właśnie ten… był dla niej prawdziwy. Natomiast sama Alice zdawała się nieznacznie przezroczysta, choć materialnie znajdowała się tutaj w pełni. Szły po fioletowej trawie. Była ciemna i soczysta. Wyrastały z niej wysokie kwiaty, które dawały mocne światło, wszystko dookoła oświetlając. Harper spostrzegła, że wszystkie rośliny były tutaj bardzo ciemne, nie licząc ich płatków, które pełniły rolę żarówek.
- Bajkowo - Rhiannon powtórzyła to słowo. - Jednak nasz świat się rozpada. Z każdym rokiem jest coraz bardziej… znużony i pusty. Budowle rozpadają się, kwiaty więdną, a drzewa tracą liście. Połowa naszych towarzyszy uciekła, rozproszyła się lub zginęła. Mam tu na myśli zwierzynę, jak i samych mooinjer veggey. Światło, które biło nad nami, kompletnie zgasło. Jedynie obtaczamy się blaskiem, który stworzymy we własnym świecie. Wciąż uderzanie krzemieniem o krzemień wyzwala iskry, które dają plony na tej ziemi - rzekła metaforycznie. - Jednak możemy tylko odwlec to, co nieuniknione. To z powodu naszej słabości deamhan się uwolnił. Ponosimy za to odpowiedzialność, bo nie zdołaliśmy cię powstrzymać. Już teraz jednak zstąpienie na matczyną Ziemię wymaga od nas tyle energii… najłatwiej jest nam jedynie szeptać w wietrze i spoglądać przez kryształowe kule na glebę, na której zostaliśmy zrodzeni. Jednak byliśmy zbyt słabi, aby na niej pozostać. Choć wszyscy za nią tęsknimy.
- Nie ma sposobu, by pomóc wam w jakiś sposób? Chyba istnieje coś, co mogłoby wam pomóc… Przetrwać - powiedziała zerkając na wróżkę, po czym ponownie rozejrzała się po okolicy. To wszystko miało zniknąć, bo odpowiedniki gwiazd rodziców tej rasy odrodziły się w nowych ciałach… To było smutne. To tak jak opuszczenie jej ciała przez duszę Dubhe odebrało zdolności jej Konsumentom, tyle że tutaj proces ten był długotrwały…
- Są rzeczy, które są w stanie opóźnić nieuniknione. Niekiedy podczas świąt zstępujemy do waszego świata. Kochamy się w nim z sobą, a czasami z niektórymi śmiertelnikami. To wyzwala potężne moce, gdyż zostaliśmy zrodzeni z czystej energii życia. I najbardziej rezonuje w nas właśnie ono. Na dodatek w Isle of Man znajduje się grupa praktykujących mężczyzn. Jako że nie wierzą w to, co robią, to nie są równie cenni, jak ich poprzednicy jeszcze kilka pokoleń temu. Lecz rytuały i obrządki, które podaliśmy im wiele wieków temu nadal są wykonywane w dokładnie taki sposób, jaki obmyśliła moja matka Titania. To duża pomoc. Jesteśmy im wdzięczni.
Spacerowały wijącą się ścieżką. Alice odniosła wrażenie, że została wyłożona obsydianem, jednak to mógł być każdy inny kamień. To był chyba park, albo przerzedzony lasek. Drzewa rosły wysokie, czarne i byłyby ponure, gdyby kolorowe, świecące motyle nie latały wokół nich, a kwiaty nie obrastały gęsto leśnego poszycia.
- Sądze, że odkąd spotkali mnie… Staną się wierzący w swoich praktykach… - powiedziała spokojnym tonem. Rozglądała się po tym niesamowitym, mistycznym krajobrazie. Napawała nim oczy. Był cudowny i wspaniały. A Duncan na pewno w zemście zamierzał to wszystko zniszczyć.
Co ona najlepszego narobiła uwalniając go… Musiała znaleźć sposób, by się go pozbyć. Spuściła wzrok na ziemię i szła po prostu dalej obok Rhiannon. Czuła się winna. Było jej żal.
- Tak właściwie dlaczego to zrobiłaś? Czy ci coś obiecał? Przecież wiele straciłaś. Czuję to, kiedy na ciebie patrzę. Mam wrażenie, że nie patrzę na żywego człowieka, tylko na malowidło, które ktoś kiedyś sporządził. Wydajesz się… - wróżka szukała słowa. - Papierowa. Płaska. Nieprawdziwa. Pusta. Wyzuta. To smutne. Ty i ten świat macie z sobą wiele wspólnego. Jednak w nim jeszcze tlą się ostatnie iskry mocy, natomiast ty posiadasz jedynie te ochłapy, które oddał ci Donnchadh.
 
Ombrose jest offline  
Stary 07-06-2019, 19:15   #240
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Widzisz… Wasza rasa, zapewne odkąd tylko pojawiłam się na wyspie, miała mnie za kolejne wcielenie demona… No cóż, nie dziwię się, po tym co mi opowiedział… Ale ja nie jestem jak on. To prawda, potrafię zbierać energię, ale robię to, ponieważ poszukuję sposobu, by uratować świat przed nadchodzącym zagrożeniem z kosmosu. Nie potrafię konsumować innych, żywych istot, które posiadają moce, tak jak on. Mogę to robić jedynie z nieożywionymi rzeczami. Z tego co jednak zrozumiałam, to początek mojej drogi łowcy… Żałuję, że nie wiedziałam wcześniej co jest na jej końcu… - powiedziała ponuro.
- No cóż, łowcy pożerają… - mruknęła Rhiannon.
- Straciłam bardzo wiele w bardzo krótkim czasie. Staram się zachować spokój, ale to jest gra… Potrafię doskonale grać, a gdy długo się kłamię, to zostaje prawdą… Cierpię niemiłosiernie. Nie zależy mi na sobie. Zależy mi tylko na bliskich… A on, on obiecał, że może pomóc mi ich ochronić… Że dzięki niemu nie nadejdzie koniec świata, taki, jakiego się obawiałam, ale… - głos jej się załamał i musiała przełknąć ślinę.
- Ja mam nadzieję… Ja zawsze szukam dobra w świecie, tym ponurym, prawdziwym… - zakrztusiła się, bo zaczęły przebijać się na wierzch jej prawdziwe emocje.
- Tylko że okazało się… Że tak, jak sądziłam, że może odejdzie sobie w siną dal i może rzeczywiście, gdy nadejdzie czas, pomoże, tak okazało się, że nie… Że Dubhe we mnie, wróciła do niego i straciłam zdolności… a z tym, wszyscy moi cenni bliscy też… Na całym świecie… Bo swoje dostali ode mnie… A co więcej, on chce skonsumować ponownie Gwiazdy, a to moi dobrzy przyjaciele. Ci, na których najbardziej mi zależy… Własnoręcznie skazałam ich na śmierć… Dałam oprawcy nóż… Tak, jestem potworem. Chciałam dobrze, ale moja decyzja ponownie wszystko niszczy… - powiedziała i podniosła jedną dłoń, by otrzeć łzy z kącików oczu. Zamrugała kilka razy, bardzo szybko, by powstrzymać płacz i wreszcie całkiem zamilkła. Ściągnęła wodze samokontroli i znów uspokoiła się, chowając za maską stonowanego malowidła.
Rhiannon patrzyła na nią w skupieniu. W świecie wróżek było ciepło i choć obie szły nago po ścieżce, to nie czuły chłodu. Ptaszki cicho ćwierkały na drzewach. Świeciły jasno, jednak nie były w stanie rozświetlić czerni gałęzi i kory.
- Jakieś pięćdziesiąt lat temu zakochałam się w śmiertelniku, który mieszkał niedaleko Injebreck. Miał na imię Mikael - mówiła. - Leżeliśmy na łące, wtuleni w siebie. Opowiadał mi najróżniejsze opowieści, tuląc i całując. Jedną z nich było wspomnienie waszej przodkini Pandory. Zdaje się, że jesteś jej kolejnym wcieleniem - mruknęła Rhiannon. - Mikael opowiadał mi wiele pięknych baśni i historii. Wszystkie jednak były smutne. Twoja opowieść jest dokładnie taka sama… Ale przez to wydaje się bardziej prawdziwa. Przypominasz mi go nieco. Może to dlatego chciałam cię kochać od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam. Oboje posiadacie ten sam smutek w oczach - Rhiannon mówiła, idąc dalej ścieżką.
- Miłość to piękne i zarazem zdradliwe uczucie… Mam na myśli, że czasem z jej powodu robi się obłędne rzeczy… Pozbawione logiki… Jednak gdy ma się tę druga osobę, to dodaje skrzydeł - powiedziała Alice z nostalgią.
- Po co żyć, jeśli nie dla miłości? - zapytała Rhiannon. - To jedyne, co się liczy i co naprawdę nadaje życiu sens. Umrzeć z jej powodu to najlepsza śmierć. Popełniać błędy, gdyż cię oślepiła… czyż pomyłki nie są tak częścią życia, jak i dobre decyzje? Bez miłości nie ma motywacji, aby podejmować jakiekolwiek. Apatia i pustka są gorsze od żalu i smutku.
- Przykro mi, że zawiodłam cię i rozgniewałam - Alice powiedziała, zerkając na Rhiannon.
- Nie uwolniłam cię ze strychu dlatego, by potem zadać cierpienie… Ja mam po prostu taki talent, że obrywają ci, którzy mnie otaczają… Ale cieszę się, że już masz się lepiej, byłaś bardzo osłabiona - powiedziała, chcąc wreszcie przesunąć mysli na coś bardziej pozytywnego. Nie mogła tak dalej cisnąć się w nędzy i rozpaczy. Choć chciała. Chciała znów zagrzebać się pod kołdrą, w ‘forcie Harper’ i nie wychodzić z niego… Najlepiej już nigdy, by nikogo więcej nie zranić.
- Nie mogę ci wybaczyć - odpowiedziała Rhiannon. - Popełniłaś na to zbyt duży błąd. Jeżeli jakimś cudem uda nam się dokonać to, z czym męczyli się moi przodkowie w czasach największej świetności mooinjer veggey… to wtedy zapomnę o twoim złamanym przyrzeczeniu i uwolnionym źle. Jednak do tego czasu nie mogę patrzeć na ciebie w żaden inny sposób, niż z żalem i rozgoryczeniem. Przykro mi, to silniejsze ode mnie. Choć nie jest to coś, za co powinnam przepraszać. To twoja wina, że każesz mi to odczuwać - rzekła Rhiannon.
- Wiem… Wiem. Przepraszam - powiedziała tylko krótko Alice. Do tego była przyzwyczajona. do przepraszania. Oraz do obarczania się winą. Była w swoim psychicznym, lodowatym pałacu - w domu.

Wnet stanęły przed budowlą, która znajdowała się w środku lasu. Zdawała się jedną wielką rośliną, choć miała prostokątny, dość standardowy kształt. Była kompletnie czarna i kończyła się grzybkowym dachem. Wydawał się być wykonany z innego materiału, nieco przypominał miękkość kapeluszy faktycznych grzybów. Całość porastały jasnozielone, intensywnie świecące i płożące się pnącza. Posiadały różnokolorowe liście. Alice musiała nieco zmrużyć oczy przed tym całym światłem. Nie dostrzegła żadnych okien. Jej uwagę zwróciło jedynie wejście - okrągła, wydrążona dziura. Z niej również biło światło. Rhiannon ruszyła w jego kierunku.
- Titania sprawi, że będziesz żałowała - obiecała wróżka. - Pewnie jest zapłakana tak bardzo ze złości, jak i ze smutku.
Harper nic na to nie odpowiedziała. Żałowała już teraz. Rozumiała, że to co zrobiła będzie kosztowało. Drogo. Szła jednak za Rhiannon. Czy popełniała kolejny błąd? A może w końcu robiła coś słusznie? Nie miała pojęcia. W tej chwili jej uczucia były wzburzonym oceanem bólu. Były powietrzem na Wzgórzu Cierpień. Gorzej już być nie mogło. Może ból fizyczny zdoła chociaż odwrócić jej uwagę.
Wnętrze okazało się jedną wielką izbą. Alice chyba nigdy nie widziała tak dużego pomieszczenia. Nieco przypomniało jej magazyn, który zajęli Konsumenci przy Helsinkach. Wizja Isma nakładającego do talerzy grochówki wydawała się niezwykle odległa i rzeczywista. Jakby to wszystko miało miejsce w innym życiu. No cóż… tak właściwie od tego czasu zdążyła zmartwychwstać, więc po części ten opis był prawidłowy.
Alice spostrzegła kilkanaście mooinjer veggey. Chyba po połowie kobiet i mężczyzn. Zawiesiła wzrok na tych ostatnich. Wcale nie odbiegali zbytnio od wizerunku ludzi. Koniec końców Phecda i Mizar stworzyli ich na swoje podobieństwo. Jedynie drobne skrzydła za plecami oraz nieco dziwne uszy w połączeniu z zielonkawą cerą zdradzały, że coś jest nie tak.
Wszyscy byli nadzy. Dwie osoby leżały na posłaniach i chyba spały. Kompletnie nie zwracały uwagi na trzy kolejne, które grały na lutni, flecie i skrzypcach. Kolejne trzy osoby przędły na kołowrotkach. Około pięciorga wróżek rozmawiało z sobą na środku pomieszczenia. Prowadzili dość ożywioną dyskusję. Dwójka mooinjer veggey siedziała na podłodze i jadła szyszki. To były chichoczące, bardzo młode dziewczęta. Może dzieci. Oprócz tego Alice spostrzegła trzy osobne trójki uprawiające z sobą seks. Na samym końcu znajdował się tron z powyciągniętego drewna. Tak właściwie mogła to być kolejna roślina, gdyż wyrastały z niej zielone, jasne listki. Siedziała na niej piękna, rudowłosa kobieta. Chyba drzemała. Coś znajdowało się za nią, ale Alice nie mogła dostrzec, co takiego. Jako jedyna miała na sobie lekką suknię.


Harper wiedziała, że za kilka chwil ktoś zauważy przybycie Rhiannon, a z nim i jej. Czy rzucą się na nią? Czy też kompletnie zignorują? Nie wiedziała i mimo wszystko spięła mięśnie. Widok tej sielanki nie poprawiał jej nastroju, skazała ich najpewniej na taki sam koniec jak pozostałe Gwiazdy. Patrzyła w ziemię, z lekko opuszczoną głową. Nie chciała złapać z nikim kontaktu wzrokowego, żeby ich nie prowokować. Zamierzała iść za Rhiannon i cierpliwie czekać na to, co zostanie postanowione w jej sprawie.
W sali z każdym jej kolejnym krokiem zapadało coraz większe milczenie. Wszyscy zamilkli i spoglądali prosto na nią i na Rhiannon. Jedynie dziewiątka wróżek dalej uprawiała seks, co tylko po części rozładowywało napięcie w pomieszczeniu. Bez wątpienia widok człowieka w tej izbie był dużo bardziej szokujący od publicznej orgii, która zdawała się wróżkom kompletnie naturalna. Jednak Alice nie łudziła się. Wszyscy zamilkli nie tylko dlatego, bo była człowiekiem. Na pewno już wszyscy wiedzieli, kto uwolnił Duncana. Jednak nikt nic nie odpowiedział. Pięcioro wróżek rozmawiających na środku rozstąpiło się, robiąc im miejsce.
- Matko - szepnęła Rhiannon, kiedy dotarły pod tron. Podeszła do pięknej wróżki i dotknęła jej ramienia. - Obudź się, kochana.
Alice teraz rozpoznała jej twarz. Dziwnie było zerkać na panią doktor z oddziału psychiatrycznego.
Harper popatrzyła na Titanię i tylko w tym momencie podniosła głowę, by móc to uczynić. Zerknęła kątem oka na parzące się wróżki i od razu odwróciła wzrok jakby się sparzyła. Publiczny seks… na oczach innych… źle jej się kojarzył. W więcej niż jednym znaczeniu. Akurat jeden z mężczyzn dochodził. Wydał z siebie cichy jęk i otworzył usta. Wyleciał z niego jasny, świecący motyl. Potem mooinjer veggey opadł na swoją partnerkę, która wciąż zadowolała ustami swoją koleżankę. Alice jednak wtedy odwróciła wzrok. Skrzyżowała mocniej dłonie na klatce piersiowej i skupiła wzrok na sukni kobiety na tronie. Obserwowała wzór, szwy, układający się materiał. Zajmowała tym myśli.
Titania rozwarła powieki.
- Śnił mi się taki zły sen, kochanie - szepnęła sennym głosem. Ścisnęła dłoń córki.
W oczach Rhiannon pojawiły się łzy.
- Obawiam się… - zaczęła. - Obawiam się, że to nie był sen… - zawiesiła głos i spuściła głowę. Następnie lekko zerknęła na Alice.
Harper dostrzegła, co wcześniej zwróciło jej uwagę i znajdowało się za tronem Titanii. Były tam trzy kule… to chyba były kokony. Jednak to, co w nich się znajdowało, obumarło. Ciemna zieleń w środku wydawała się zgniła i matowa. Alice przeniosła wzrok na to, co znajdowało się dalej. To również był kokon, ale trzy razy większy od pozostałych. Błyszczał jasną, wesołą i żywą zielenią. W środku znajdowała się śpiąca, naga dziewczyna. Miała czarne włosy i znajome rysy twarzy… tyle że zdawała się mieć około piętnastu lat. Moira dojrzewała do roli, jaką przewidziały dla niej wróżki.
Alice przyglądała się Moirze. Jeszcze zaledwie chwilę temu była małą dziewczynką, teraz stała się nastolatką… Tak jak w grze, w którą razem grały… Smutek ogarnął Harper. Zrozumiała, że te trzy kokony, w których nie tliło się światło, to były pozostałe, zaginione dzieci… Martwe. Było jej przykro. Czy to z jej winy? Czy może ich krew nie była dość dobra i nie przetrwały przemiany? Cokolwiek było odpowiedzią, były tylko dziećmi, nie zasłużyli na śmierć… Choć z drugiej strony, świat był zły i ciemny, może lepiej, że odeszły, nim poznały jego najgorsze strony.
- Widziałyśmy się już - Titania przeniosła wzrok na Alice.
Rhiannon stanęła u jej boku i czule głaskała ją po policzku. Jakby obawiała się, że jej matka zaraz wybuchnie płaczem, ale rozgromi wszystkich w złości. I tym dotykiem próbowała nieco złagodzić jej emocje.
- Miałam widzenie, że doprowadzisz do klęski. Zejdziesz w dół ciemnym tunelem i otworzysz wrota piekieł. Dlatego też pojmałam cię i umieściłam w tym zakątku świata ludzi, który do mnie należy. Nie sądzę, żebyś była przesiąknięta złem. Tyle wyczytałam z ciebie podczas kilku zdań naszej rozmowy. Jednak nie łudziłam się, że powinnaś pozostać w zamknięciu. Jednak twój instynkt był silniejszy. Musiałaś łaknąć wolności… a także tragedii…
Titania podniosła dłoń, nakazując córce, aby przestała i oddaliła się od niej.
Harper patrzyła na nią w ciszy. Nie miała nic do dodania. Było jej przykro z powodu tego co uczyniła i miała nadzieję, że i to Titania dostrzegała. Jednak była gotowa na jej gniew. Powoli spuściła wzrok na ziemię.
- Jeśli jest sposób, by coś uczynić. Chcę pomóc - powiedziała ściśniętym w gardle głosem.
- Czyż to honorowe? Tak łatwo zmieniać strony? - zapytała Titania. - Czy już kompletnie nie zależy ci na godności? Chyba odczuwałabym do ciebie szacunek, gdybyś zdradziła tylko raz. W momencie, gdy złamałaś swoje przyrzeczenie i odwróciłaś się od nas w stronę deamhana. Mogłabyś pozostać po jego stronie. Jednak zdradzić również jego? - Titania pokręciła głową. - Czy jest choć jedna osoba na tym świecie, której nie wbiłabyś noża między żebra w pierwszej dogodnej chwili? - pani wróżek podniosła brwi do góry i spojrzała na nią pytająco.
- Tak, są takie osoby… I dla nich wbiłabym tyle noży ile potrzeba. Depcząc swoją godność… - powiedziała Alice, spoglądając znów na Titanię. Zależało jej na jej najbliższych. Zależało jej na ich szczęściu. Na tym, żeby wszystko było z nimi w porządku. Nie chciała ranić innych, ale kiedy sytuacja tego wymagała, była w stanie to zrobić. Właśnie dlatego, że zależało jej na nich, nie na sobie.
- A ile noży potrzeba, żeby stracić szacunek również do samej siebie? - Titania zainteresowała się. - Czy już teraz się nienawidzisz? Czy może jesteś dumna z tego, jaką świetną chorągiewką jesteś? Obracasz się tak, jak wiatr zawieje bez sekundy zwłoki. Ile mooinjer veggey zamordowałaś na drodze do tego przybytku? Czy powinnam mrugać? Istnieje obawa, że akurat jak będę miała zamknięte oczy, rzucisz sie na mnie w ataku.
Titania nie miotała błyskawicami, jednak nie musiała. Jej ton oraz słowa cięły powietrze niczym bicze.
- Nie zabiłam i nie miałam zamiaru zabijać żadnej z wróżek. Nie rzucę się na ciebie. Nie jestem obłąkana. Nie mam powodu, by chcieć kogokolwiek tu zaatakować. Nie tego pragnęłam. Podjęłam złą decyzję i chcę to naprawić. Po to tu jestem - powiedziała Alice, odpowiadając jej. Wytrzymywała jej spojrzenie. Nie musiała odpowiadać w temacie nienawiści do samej siebie. Już dawno to robiła. Teraz to była tylko kolejna strzała, kolejny kołek, który przybijał ją do jej własnego koła.
- Jednak jak mogę ustalać z tobą jakiekolwiek plany, skoro wiem, że nie mogę tobie ufać? Powiedzmy, że znajdę lub już znalazłam sposób, żeby uwięzić znowu deamhana. Przedstawię ci go, ustalimy plan. Jestem przekonana, że w decydującym momencie zmienisz strony, bo taka jest twoja chwiejna, niestabilna natura. Dojdziesz do wniosku, że to jednak on jest twoim przyjacielem i będziesz śmiałą się na święte przyrzeczenia, które...
- Nie. Ponieważ demon nie myśli o nikim tylko i wyłącznie o sobie. Zagraża moim najbliższym osobom. Wprost powiedział, że zamierza je skonsumować, a ja nie mogę do tego dopuścić… Nie obchodzi mnie, czy stracę całkowicie swoją godność, honorowość… Człowieczeństwo. Pragnę tylko, by im nic się złego nie stało. Tylko tego. On im zagraża, ty i twój lud nie… Dlatego pragnę, by wrócił do swojego więzienia i najlepiej by w nim pozostał. Jeśli nie możesz zaufać mi, skontaktuj się z osobami po tamtej stronie, które też tego pragną - powiedziała szczerze co sądziła i czuła. Zacisnęła dłoń w pięść.
Titania zamyśliła się, patrząc na Alice.
- Matko, nie musimy ufać tej kobiecie, aby ją wykorzystać - włączyła się Rhiannon. - Możemy skorzystać z niej jako przynęty. Nie ma potrzeby jej uzbrajać. Zadałam jej ból, który poczuł deamhan. Jej krew znajduje się wokół Wróżkowego Mostu - powiedziała. - Myślę, że prędzej czy później pójdzie on śladem Alice, skoro mu na niej zależy.
- Ale przecież nie zależy - wtrąciła Titania. - Wyraźnie usłyszałam, że deamhan myśli o nikim, a tylko i wyłącznie o sobie. Jaki więc z niej pożytek? - spojrzała znowu na Alice. - Nawet zgasło w niej złote światło pożerania i mordu. Nie widzę w niej nic pożytecznego - powtórzyła.
- Z jakiegoś powodu czuje w stosunku do mnie jakieś przywiązanie. Nie wiem, czy to dlatego, że nasze ciała są identyczne, czy dlatego, że oboje mamy związek z Dubhe, czy może dlatego, że go uwolniłam… Zdawał się uznawać mnie za swoją córkę i o ile coś to dla niego znaczy, to tu przyjdzie… Poza tym, czuje mój ból, tak samo jak swój - wyjaśniła Harper.
- Czy również potrafi widzieć twoimi oczami i słyszeć twoimi uszami? - Titania chciała wiedzieć.
Tymczasem za Alice rozległo się kilka finalnych jęków. Chyba mooinjer veggey przestali kochać się. Ci, którzy musieli opłukać się, wyszli. Zapewne w poszukiwaniu strumienia. Jednak reszta - głównie mężczyźni - została, żeby przysłuchiwać się rozmowie Titanii z Alice.
Harper zaczęła się zastanawiać.
- Tego niestety nie wiem. Nie wspomniał mi o tym, a ja nie widzę jego oczami. Wiem, że może mówić językami tak jak ja, ale nie wiem czy może przeze mnie patrzeć, albo co ja dostałam od niego… Zdaje mi się jednak, że nie, bo pewnie zatrzymałby mnie już wcześniej - wyjaśniła.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172