Fay ani w głowie były jakieś jęczące duchy, które zawracały jej myśli w drodze do mułów. Serce jej biło gwałtownie, a głowę wypełniały sceny gwałtu i sceny tortur prowadzących do śmierci. Wolała osobiście, aby najpierw ją zabili, a potem gwałcili i torturowali, ale obawiała się, że nie jest to zwyczajny porządek rzeczy. Co ją podkusiło, żeby udać się na tą wyprawę wypełnioną zdrajcami i brakiem przygotowania, nie wiedziała. W każdym razie, wznosząc nieme modły do wszystkich Bogów jakich znała obiecywała sobie, że jeśli wyjdzie z tego żywa w żadnym wypadku nie uda się gdziekolwiek tak po prostu. Żadne złoto nie było tego warte.
To wszystko zdążyła przerobić zdążając na ślepo w kierunku mułów, które absurdalnie wydawały jej się teraz jedynym bezpiecznym miejscem. Szybko jednak zdołała sobie uświadomić jak głupia jest to idea. Nie było gdzie się skryć, walka była przegrana, a śmierć czekała i tych, którzy stawiali opór i tych, którzy spali zatruci jakimś cholerstwem.
Pamiętała jednak jedno ze swojej wieloletniej pracy w gospodarstwie ze zwierzętami, czego nie należy robić, bo się je, zwłaszcza w grupie, rozdrażni. Pilnowano tego zwłaszcza na targach, bo nikt nie chciał, aby jego bezcenny kapitał został poturbowany przez inne równie cenne zwierzę. Tutaj w powietrzu unosił się zapach krwi, a odgłosy zamieszania z pewnością zdążyły już zaniepokoić zwierzęta. Jeśli wywoła wśród nich panikę może uda jej się przepędzić je w kierunku walczących, albo w zasadzie, gdziekolwiek. W jej rozumieniu i tak wszyscy byli już martwi, przeciąganie zaś momentu śmierci dawało Bogom szansę na jakąś nadprzyrodzoną interwencję.
Złapała na kuchenny kozik, z którym się w zasadzie nie rozstawała i tnąc co popadnie, dźgając i wydając dzikie dźwięki przystąpiła do siania chaosu.