Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2019, 18:11   #97
Zormar
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
a konkretna noc, a właściwie odpoczynek, minęła im spokojnie i bez większych trosk. Odnowiona moc świątyni trzymała dynie na dystans, tak że mimo wybitych witraży nie można było usłyszeć żadnej z nich. Nie wykluczone, że w swym brawurowym planie spopielili większość monstrów z wioski i to właśnie temu działaniu zawdzięczali chwilowy spokój. Tak czy inaczej rytuały same w sobie ujęły niektórych za serca oraz dusze. Podczas ich odprawiania można było usłyszeć płacz oraz błagalne modlitwy z ust wieśniaków. Teraz, kiedy świątynia została oczyszczona będą musieli sami dostąpić aktu pokuty i zadośćuczynienia o ile zostanie dana im taka sposobność. Pomimo światła i aury życia emanującej pośród świętych murów na zewnątrz wciąż niepodzielnie panował mrok i ciemność. Po przebudzeniu zabrali się za niezbędne przygotowania przed wyprawą, która miała zaprowadzić ich do posiadłości lokalnego barona. W okolicy, wedle przepowiedni wiedźmy, mieli znaleźć źródło miejscowych problemów. Wdziewali pancerze, przytraczali i sprawdzali broń. Pakowali torby i doglądali reszty ekwipunku. Hanah z niezadowoleniem stwierdziła, że zaczyna jej brakować leków oraz bandaży. Niektórzy złożyli modły do patronującym im bóstw, zaś Troa wraz z Silą udały się do wrót świątyni. Barykada była już częściowo rozebrana, to też kobiety nie musiały prosić nikogo o pomoc. W ruch poszła kreda lub coś podobnego i ręka wiedźmy poczęła kreślić okrąg oraz znaki. Czyniła to spokojnie, poświęcając każdemu symbolowi potrzebny mu czas. Akolitka natomiast przyglądała się w skupieniu i śledziła gesty. Wyrysowany krąg stworzony został tak, by znajdował się jak najbliżej drzwi, by mógł stanowić kolejną linię obrony świątyni. Kiedy był gotowy Troa pochwyciła Silę za rękę i obie uniosły w górę święte symbole swych bóstw. Medalion Lathandera zajaśniało złotym blaskiem, a kościany wisior Kelemvora świecił bladym, białym światłem. Wówczas krąg i towarzyszące mu znaki wypełniły się tymi samymi kolorami. Kiedy moc boskim symboli zniknęła w pociągnięciach kredy można było dostrzec delikatny poblask magii.

Wraz z Silą stworzyłam zaklęty krąg, którego nie będą mogły przekroczyć stwory nawiedzające te ziemie. Dziewczyna będzie mogła odnawiać jego moc, lecz nie w nieskończoność.Troa wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z akolitką, po czym na chwilę odwróciła głowę ku ocalałym, których znaleźli w grobowcu. – Wątpię, by zmienili zdanie na mój temat, lecz nie uczynią tego kiedy umrą. Opiekun Kości nie pragnie ich śmierci, nie w ten sposób i nie teraz. Odczeka na moment, kiedy świeca ich żywota zgaśnie i wówczas zostaną postawieni przed jego sądem.
Słowa kobiety były spokojne, a wzrok chłodny. Po chwili straciła zainteresowanie wieśniakami i rozejrzała się po tych, którzy odpowiedzieli na wróżby i zamierzali udać się dalej.
Ruszajmy.



ierwsza część ich podróży w kierunku posiadłości wiodła pomiędzy zamglonymi domostwami Złotego Łanu. Ten raz był inny niż poprzednie. Być może była to kwestia liczniejszej grupy lub ostatnich wydarzeń w świątyni, które po części podniosły ich na duchu. Równie dobrze mogli to być oni sami. Z jednej strony zmęczeni ciążącą atmosferą, poczuciem beznadziei i swoistego zaszczucia, przyparcia do muru i przykucia do tej splugawionej ziemi. Z drugiej po części zahartowani, o kilku osiągnięciach i stratach na koncie, doświadczeni i korzystający ze zdobytej do tej pory wiedzy. Pod uwagę należało też wziąć samą osadę, na tę chwilę niemal oczyszczoną z dyniowatych monstrów. O wyplenieniu nie mogło być mowy, lecz ich spektakularny i skuteczny pożar spopielił wiele z nich. Zrobiło się ciszej, jeszcze ciszej. Tak czy inaczej przyczyna tego stanu była drugorzędna. Liczył się efekt oraz to, że na swej drodze napotkali jedynie pojedyncze małe dyniowe stwory, których mięsiste, pomarańczowe czerepy były momentalnie spopielane magią lub rozdeptywane pancernymi buciorami. Czasami działo się jedno i drugie. Pozostawione kości przeważnie rozgniatała Valfara z zimnym zdeterminowanym spojrzeniem.

Przez całą tę drogę towarzyszyły im obrazy pustych, porzuconych domostw, których okna oraz drzwi ziały mroczną pustką lub będąc zamkniętymi wydawały się niemal trumnami, wielkimi drewnianymi pudłami, w których pochowano ich mieszkańców. Cisza przerywana jedynie ich krokami i chrzęstem uzbrojenia zdawała się napawać ich jeszcze większym niepokojem aniżeli skrzek dyń. Dźwięk oznaczał obecność, możliwość przygotowania. Cisza zaś była nienaturalna, niepożądana, trwożna. W ich głowach zaczęły splatać się myśli o możliwych zasadzkach albo innych niebezpieczeństwach pokroju kosiarza. Rozglądali się więc uważnie na każdym kroku, a ich rozbiegany wzrok mimowolnie wyłapywał niechciane szczegóły takie jak porzucona, na wpół rozdarta lalka ze słomy i szmatek. Jak opustoszała wielka sala karczmy ze stołami pełnymi zastawy, kubków i szklanic. Jak porzucone tam i ówdzie narzędzia i fragmenty ubrań. Jak leżące rzędami zwierzęce jarzma układające się w coś pokoju dziwnego szkieletu. Te oraz wiele innych widoków mieli okazję zaznać w zamian za swe zasługi w eliminacji dyń. Tym płacili za ciszę i spokój.

Sytuacja uległa zmianie, kiedy dotarli na skraj osady. Stanęli przed morzem szarej, martwej trawy oraz połaciami zniszczonych zbóż, pośród których rozciągały się powykręcane pędy plugawego dyniowatego krzewu. Ścielił się on przed nimi gęsto, a pomarańczowe i brunatne owoce leżały pośród nich, wyczekując ofiary. Mgła robiła się tak gęsta, że nie mogli nawet dostrzec lasu po drugiej stronie pól i łąk. Wiedzieli jedynie, że kierują się w dobrym kierunku dzięki instrukcjom Astine oraz Troy. Wówczas wiedźma skorzystała z pomocy swego kruczego towarzysza. Wzleciał on w mglisty obłok, a kobieta zamykając oczy oparła się na kosturze. Cichymi słowy opisywała im co widzi oczyma kruka, a oni zapisywali to sobie w pamięci. Szczególnie uważnie słuchała Astine mająca iść na przedzie, jak to czyniła do tej pory. Ona bowiem znała te tereny, jej ojczystą krainę. Dziewczyna była ostatnimi czasy cichsza, niejako spokojniejsza. Być może było to skutkiem ciążącej na jej barkach odpowiedzialności za grupę, chociaż nie należało wykluczać świadomości, że nie zobaczy już swych bliskich. Trudno było rozgryźć co dokładnie rozgrywało się w jej sercu oraz duszy, lecz na tę chwilę najważniejszym było to, iż była gotowa ich poprowadzić.

Dzięki zwiadowi kruka oraz swoich wcześniejszych doświadczeń tropicielka mogła ich prowadzić pewniej, sprawniej i bezpieczniej, aniżeli uprzednio. Pomimo napięcia i wiszącego w powietrzu niebezpieczeństwa stawiała kroki pewnie, co tylko umacniało wiarę pozostałych w powodzenie przeprawy. Mijali jedne i drugie dynie o dziwo częściej zbliżając się do tych większych. Już poprzednim razem zaczęli zwracać uwagę na to, że praktycznie zawsze jako pierwsze reagowały te małe, a duże podnosiły się z wyraźnym opóźnieniem. Wykorzystując tę wskazówkę dane im było pokonywać dłuższe odcinki trasy przy minimalnym poruszeniu ze strony potworów. Wprawdzie te budziły się pod wpływem ich obecności, lecz narzucone przez grupę tempo nie dawało im w zasadzie szans na reakcję. Dopiero po dłuższym czasie jedna z dyń o humanoidalnych kształtach stanęła im na drodze. Najwyraźniej chciała wydać z siebie swój skrzek, lecz wilcze pazury, ognista magia oraz ostre żelazo skutecznie uciszyły delikwenta. Neff i Cely błyskawicznie wykorzystali swą magię, by pozbyć się śladów pomarańczowej cieczy. Nawet jeżeli pozostałe w około miały się zaraz przebudzić to powinny być zajęte zapachem. Ostatecznie znaleźli się pod osłoną martwego lasu zaznawszy jedynie nieznacznych ran, które nijak nie zagrażały ich zdrowiu.

Puszcza, w której się znaleźli, była martwa. Życie opuściło wszystko począwszy od najmniejszych ziół i traw, aż po wielkie drzewa o łysych, szarych koronach. Zarówno konary jak i mniejsze gałęzie wyglądały tak, jakby wyciągnięto z nich wszelkie soki. Ściółka zaś była tak sucha, że stawiając kroki wzniecali tumany pyłu. Widok ten był szczególnie smutny dla tych, którzy wychowywali się pośród naturalnego piękna ziemi, w miejscach pełnych życia i pradawnego oblicza. Mimo wszystko ów krajobraz zniszczenia i śmierci był dobrym znakiem dla ich sprawy. Zbliżali się do celu, bowiem wedle obserwacji poczynionych przez Pelaiosa im natura była silniej dotknięta negatywną energią tym byli bliżej celu i epicentrum tego wszystkiego. Zbliżali się do miejsca, gdzie cała ta katastrofa miała swój początek i gdzie ma nastąpić jej kres. Jej lub ich własny. Innego losu przed sobą nie widzieli lub nie został im objawiony.

Droga do posiadłości barona była cicha jeżeli nie liczyć ich kroków oraz łamiących się pod butami gałązek. Im byli bliżej tym wyraźniej dostrzegali zmiany w otaczającym ich świecie. W pierwszej kolejności natrafili na gęstniejące z chwili na chwilę ślady dyń, przede wszystkim długie, ciągnące się smugi w pyle pozostawione przez te pełzające. Analizując owe tropy doszli do wniosku, że monstra ciągnęły zarówno z jak i do tamtego miejsca, aczkolwiek o kolejności tych wędrówek ciężko było rzec cokolwiek pewnego. Ostrożnie szli dalej, a unoszący się pył zaczynał drażnić nozdrza i oczy. W pewnym momencie, kiedy las zaczął się przerzedzać, a kruk Troy powiadomił ich, że są już niedaleko, natrafili na przejawy życia w postaci rozpleniających się po okolicy pędów dyni. Z początku były cienkie i delikatne, ale wraz z tym jak się zbliżali nabierały na sile i grubości. Co intrygujące pomimo tak wielkiego zagęszczenia tych łodyg nigdzie nie znajdowali dyń. Fakt ten napełniał ich serca niepokojem.


Wreszcie podeszli na tyle blisko, iż ujrzeli szlachecką posiadłość. Od fundamentów po dach porastała je ta sama roślina, która pleniła się po całej okolicy. Budynek wyglądał jak opuszczony przez lata aniżeli dni lub tygodnie. Drzwi i okna były w większości wyłamane i wyrwane z zawiasów przez rosnące pędy, które z tego co widzieli rozchodziły się raczej z wnętrza posiadłości, aniżeli dopadły ją od zewnątrz. Do tego wszystkiego dach był zniszczony w wielu miejscach, tak iż cała budowla przypominała teraz nie do końca rozłupanego orzecha. Ostrożnie weszli na dziedziniec, gdzie po krótkiej inspekcji Pelaios poczynił kilka znaczących obserwacji oraz wniosków.

Po pierwsze ktoś tutaj był, niewielka, może pięcio- lub sześcioosobowa grupa, w której skład musieli wchodzić zbrojni. Wyczytał to z pozostawionych przez nich śladów. Wedle tychże przechodzili tędy już po wydarzeniach, które doprowadziły to miejsce do jego obecnego stanu. Świadczyła o tym głębokość oraz charakterystyka tropów, a także gdzieniegdzie poprzecinane pędy. Natomiast pozostałe ślady jakie odnaleźli wskazywały na to, iż musiało tutaj dojść do potyczki, po której owa grupa rozeszła się po okolicy lub weszła do posiadłości. Może jedno i drugie. Kwestia tego gdzie powinni się udać pozostawała otwarta.


 
Zormar jest offline