Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:29   #285
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Szli razem. Niby pospiesznie, a jednak wolno. To wydawało się dość dziwne, choć biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdowali się… Może było nawet nieco zrozumiałe.
- Kochać się - mruknął Terry. - Zawsze staram się udawać przy tobie młodszego, niż jestem, ale tym razem… nie jestem pewien, czy dam radę - zaśmiał się gorzko, brnąc z Alice przez ciemność spowijającą teren wokół Rochester Falls. - Ale jestem trochę zazdrosny. O Thomasa. Wolałbym, żebyś to ty uczyniła mnie Konsumentem, nie Joakim. Może wtedy mógłbym kochać bez reszty, bezwarunkowo i czysto, po prostu i tylko… ciebie - mruknął.
Rudowłosa milczała chwilę.
- No ale los chciał inaczej. Konsumentem uczynił cię Joakim, ale za to ty masz coś, co on by chciał, a nie dostał. Tak jakby coś za coś, czyż nie? No i to nie jest tak, że jesteście tylko jego Konsumentami. Bo gdyby nie Dubhe, nie byłoby żadnych Konsumentów - zauważyła jeszcze. Przysunęła się do niego i wzięła go za dłoń. Jej palce był zziębnięte i dłonie też jej lekko drżały. Szła jednak dalej i rozglądała się
- Gdy kasowałeś kultystów widziałeś jakieś auta, czy coś? - zapytała.
- Niby gdzie? - odparł Terry. - Przecież byłem cały czas w tym samym miejscu, w którym ty znajdowałaś się, zanim skoczyłaś z klifu. Czy wtedy widziałaś jakieś samochody? - zapytał de Trafford. - Czy to w ogóle ma sens, że tak mnie rozstroiłaś przemienieniem swojego brata, że mam ochotę rozmawiać teraz tylko na czysto emocjonalne tematy i pomijać te najbardziej praktyczne? - zaśmiał się cierpko. - Poczułem się zarówno zazdrosny, jak i uderzony falą melancholii. Chyba mogę sobie na to pozwolić, bo zabiliśmy wszystkich wrogów. Lecz wciąż - Terrence pokręcił głową. - Zauważyłem, że starzeję się. Robię coraz mniej profesjonalny. Chcę coraz bardziej rozpaczliwie rozwiązać moje własne życiowe problemy, jak gdyby czas na mnie się zbliżał - zaśmiał się. - Ale… to bez znaczenia. Skoncentrujmy się na Rochester Falls - rzekł. Ale to postanowienie trwało tylko chwilkę, bo błyskawicznie wrócił do nękających go tematów. - Wybaczysz mi to? Że taki jestem? Bo kompletnie się zużyłem i wykończyłem. Pod względem mojej mocy, ale też jest już późno i byłem na nogach cały dzień. A poranek mieliśmy dość eksplozywny. Więc... - Terry pokręcił głową. Szli dalej w stronę klifu. Byli już coraz bliżej, choć Alice wciąż nie wiedziała tego miejsca, z którego skoczyła. - Więc chyba jestem kompletnie wykończony. Tak totalnie. Jestem zbyt zmęczony, by myśleć. Kiedy już odpocznę, będę się za siebie wstydzić. Ale teraz… teraz plecę cokolwiek mi ślina na język naniesie, czy jak to się mówi.
Alice na moment zatrzymała się i przysunęła do niego. Przytuliła się do niego i pocałowała go, by już nie gadał i nie mówił na siebie takich smutnych rzeczy. Jednocześnie pokazała mu ile dla niej znaczył i że to nic, że nie miał sił. Ona też nie miała. Najważniejsze dla niej było to, że oboje wyszli z tego cało. Za chwilę uwolniła jego usta i odetchnęła
- Chodź. Skończmy tę misję i wracajmy. Odpoczniemy i zajmiemy się następnym problemem - zamruczała mu jeszcze przy ustach, po czym odwróciła się, by ruszyć dalej.
- Tak… masz rację - Terry pokiwał głową. - Wiesz, nasz związek… - mruknął. - Ja chyba wciąż nie wierzę w jego istnienie. Myślę, że minie dużo czasu, aż uwierzę, że dziewczyna taka jak ty… Tak wyjątkowa, jak ty… Byłaby w stanie pokochać… w ogóle… co to za słowo… kogoś takiego, jak ja. Przez całe moje życie nie przeżyłem żadnych romantycznych uniesień, więc nie wiem, czemu akurat teraz miałoby się to zmienić. Nie chcę tego mówić… Ale, jeśli mam być kompletnie szczery… Chyba sądzę, że mimo wszystko, prędzej czy później Joakim odbierze mi cię. Obydwoje jesteście tak wyjątkowi, pasujecie do siebie. Ja jestem bardziej ten facet obok, który pożąda różnych ludzi, ale zostaje z niczym…. A czemu o tym wszystkim mówię teraz, kiedy jest na to najgorsza możliwa chwila? - Terry zawiesił głos. - Uzmysłowiłem sobie dzisiaj, że jednak nie jestem niezwyciężony i nieśmiertelny. Można mnie pokonać, jeśli będę po starciu z armią. A chyba każdy stary człowiek w obliczu własnej śmiertelności… - Terry zawiesił głos - ...chce być jak najbardziej szczery i prawdziwy, jak to tylko możliwe. Bo w końcu nie ma już nic do stracenia… - uśmiechnął się lekko.
- Nie przejmuj się Joakimem… Nie ma go. Woli pingwiny… - mruknęła i rozglądała się dalej, przy okazji nasłuchując.
- I nie jesteś wcale starym człowiekiem. Dojrzale dorosłym, tak. Jak taki bardzo słodki owoc, akurat do zjedzenia… Hm… Zgłodniałam - stwierdziła i pokręciła głową z tego paradoksu
- I chce ciepłej kąpieli… I znaleźć brata… - mówiła cicho, by się nie rozpraszać. Musiała znaleźć campera i swoją torebkę…
- No tak… - mruknął Terry. I zamilkł.
Szli dalej pod górę. Omijali wysokie drzewa oraz różnorakie drzewa. Alice ujrzała dwie ćmy z bardzo jasnymi skrzydłami… mogły być niebieskie, ale wydawało się to raczej mało prawdopodobne. Terry zerkał na nią co chwilę. Zdawało się, że nie zdołała go w pełni uspokoić. Chyba trochę wycofał się, choć nie starał się tego uczynić w jakiś ostentacyjny sposób. Wciąż szedł przy jej boku. Wnet dotarli do skarpy. Szukali torebki Alice. Po chwili odnaleźli ją pod gałęziami jakiegoś dziwnego krzaka, którego nie potrafiła nazwać. Cała jej zawartość tkwiła w środku nienaruszona.
Harper zgarnęła swoją torebkę, po czym rozejrzała się i ruszyła w stronę, gdzie wcześniej pojawiali się kultyści na szczycie wodospadu. Zakładała, że gdzieś nieco dalej z tamtej strony musiał znajdować się punkt, gdzie był camper z ofiarami. W końcu to właśnie stamtąd przychodzili prowadząc ludzi. Miała nadzieję, że ci, którzy przeżyli rozpierzchli się i żadne z nich nie pomyślało o odjechaniu z tego miejsca kamperem. Chciała bowiem uwolnić Arthura…
- Uważaj - rzekł Terry. - Wcale nie jestem pewien, jak bardzo bezpieczny jest teraz ten wodospad. Po tym, jak go skruszyłem, przestrzeń wokół może być niestabilna. Nie chcemy, żeby osunął nam się grunt pod nogami, i to mówiąc dosłownie. To byłoby ironiczne, gdybym zginął z powodu efektów mojej własnej mocy - uśmiechnął się półgębkiem. - Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada, co nie? - zawiesił głos.
Szli dalej ostrożnie. Okazało się, że na szczycie wodospadu nie było nikogo, ani niczego. Jednak nieco dalej Alice dostrzegła leśną drogę. Być może prowadziła do tej głównej, stanowiącej dojazd do Rochester Falls. Istniała duża szansa, że kultyści zaparkowali samochody na samym początku, a resztę drogi pokonywali pieszo. Nie mogli dojechać aż pod samą wodę, drzewa rosły zbyt gęsto.
Harper wskazała kierunek, w którym znajdowała się droga
- Podejdźmy tam. Może coś zobaczymy - zaproponowała i ruszyła powoli w tamtą stronę. Nasłuchiwała uważnie, czy czasem nikogo nie było w pobliżu drogi. Nie chciała w końcu, by coś stało się jej samej, czy de Traffordowi. Nasłuchiwała również dźwięków jakiegoś samochodu, czy czegoś jemu podobnego, nawet jeśli odległych…
Nie słyszała nic niepokojącego. Szli w milczeniu dalej. Przystanęli dopiero wtedy, kiedy drzewa wokół nich zaczęły się przerzedzać, a droga rozszerzała się. Alice dostrzegła w oddali, na granicy pól i lasu, dwa kampery oraz osiem czarnych samochodów osobowych. Ujrzała, że przed jednym z nich stał oparty niedbale o niego mężczyzna. Automatycznie spięła się, ale wnet rozpoznała ubrania mężczyzny. To był Bahri. Nie dostrzegała jego twarzy - ta tonęła w mroku - ale wydawało się raczej mało prawdopodobne, żeby jakiś kultysta ubrał się dokładnie w to samo.
- Terrence… Masz pomysł co Bahri robi przed jednym z kamperów kultystów? - zapytała spokojnym tonem. Rozważyła dwie opcje, pierwsza była taka, że Egipcjanin po prostu ruszył drogą w tę stronę, zobaczył kampery i zatrzymał się przy nich… Druga, bardziej mroczna i skomplikowana, wprowadzała zamęt, gdyż znaczyła, że Bahri miał jakiś związek z kultystami… W tę drugą Alice wierzyła najmniej, uznając ją niemal za nieprawdopodobną, nie mogła jej jednak całkowicie wykluczyć.
- Nie wiem… - Terry mruknął. - Jednak… to dziwne, prawda? Może usłyszał odgłosy w Rochester Falls? Wywołałem w sumie wstrząsy tektoniczne. Chciał tu przyjechać, aby sprawdzić co z nami, ale boi się wejść do lasu? Nie wydaje mi się, żeby drżał w strachu… ma raczej zrelaksowaną, może trochę wyczekującą pozę? - zapytał. - Nie wiem, co o tym myśleć. Jednak nie potrafię się go bać. Poza tym… musisz wiedzieć, że nie powinnaś na mnie liczyć. Jeżeli chodzi o obronę nas. Jestem kompletnie wyczerpany… Jeżeli poruszę czymś, co nie jest moją własną kończyną, to dostanę udar, wylew, czy inne gówno… - westchnął. - Myślisz, że nas widzi?
Alice wyostrzyła nieco wzrok, by przyjrzeć się Bahriemu. Czy obserwował ich i to na nich czekał? Czy też może na coś, lub kogoś innego?
- Coż, teraz trochę szkoda, że żadne z nas nie ma pistoletu… Tak na wszelki wypadek… - zamyśliła się, po czym zaczęła grzebać w torbie. Wyciągnęła z niej gaz łzawiący. To była ostatnia rzecz po scyzoryku, którą zabrała ze sobą na wakacje, a która służyła jej do samoobrony, choć nigdy w życiu jej nie użyła.
- To musi nam wystarczyć… - powiedziała, po czym schowała rękę za sobą, gdy szli w stronę Egipcjanina. Potrzebowali jego pomocy, by przenieść Thomasa, a do tego musieli się z nim spotkać. Alice pozostawała czujna na ich otoczenie, czy nikt ich nie zaatakuje.
Po dwóch minutach dotarli na skraj lasu. Światło było tutaj dużo jaśniejsze, niż między drzewami. Alice poczuła się naga pod gołym niebem. Bezkresne połacie czerni nad jej głową ciągnęły się na ogromnej przestrzeni. Wydawały się onieśmielające. Księżyc i gwiazdy przypominały widzów przypatrujących się śmiesznemu życiu ludzi na błękitnej planecie.
- Co się stało? - zapytał Bahri. - Dlaczego po mnie nie zadzwoniliście? Wszystko w porządku? Co z kultystami? - strzelał pytaniami, jak z karabinu maszynowego.
Terry zerknął na Alice, czy ona chce odpowiedzieć, czy to jego obowiązek. Wyglądał na naprawdę umęczonego. Samo chodzenie było dla niego ogromnym wysiłkiem.
Harper przyglądała się chwilę Bahriemu
- W większości nie żyją, część chyba uciekła. A co ty tu tak robisz sam? To sa przyczepy, w których kultyści przetrzymywali swoje ofiary, zaglądałeś może do środka? - zapytała poważnym tonem
- Potrzebujemy twojej pomocy, nad wodą został mój brat, ale nie mamy z Terrencem siły sami go przenieść. Jest pod wpływem środków odurzających i nadmiaru energii, której się nałykał podczas całego zamieszania… Najpierw jednak sprawdźmy co z tymi ludźmi w przyczepach - zaproponowała i podeszła do jednej z nich, sprawdzając, czy jest jakiś sposób, by ją otworzyć.
Bahri nie ruszył się ani na krok.
- Wszystko z nimi w porządku - mruknął. - Zaglądałem do środka. Wszyscy żyją, ale są odurzeni. Myślę, że to mogę dla ciebie… dla was zrobić - westchnął. - Nie musisz martwić się o swoich braci, będą bezpieczni.
Alice jednak otworzyła drzwi do campera. W pierwszej chwili poczuła okropny zapach niemytych ludzkich ciał. W oddali skrępowane ofiary siedziały. Niektóre spały, inne miały otwarte oczy. Wszyscy byli nadzy. Alice spostrzegła Arthura wśród nich. Siedział nieruchomo. Czy może wędrował? Jak to nazwał Thomas… dokonywał projekcji astralnych?
Jednak dużo bliżej śpiewaczki było coś jeszcze bardziej ciekawego. To pierwsze, co ujrzała, kiedy otworzyła drzwi. Pięć osób w czarnych szatach, jedna leżąca na drugiej. Sączyła się z nich krew. Zostali zabici bronią palną…
- Przecież mówiłem, że wszystko z nimi w porządku - Bahri prawie warknął.
Alice popatrzyła na zabitych kultystów, po czym na Bahriego
- Chciałam sprawdzić, czy jest tu mój brat… - wyjaśniła, dlaczego zajrzała do środka. Nie zadawała pytań w sprawie nieżyjących kultystów. Zamknęła po prostu drzwi
- Dobrze, ci z drugiego kampera są też w tym jednym? Proponuję zrobić tak… Przeniesiemy Thomasa do tego pojazdu, po czym pojedziemy na dwa auta… Jedna osoba pojedzie tym kamperem, pozostałe dwie samochodem Bahriego - skinęła do Egipcjanina
- Zawieziemy auto pod szpital, albo chociaż w pobliże. Damy znać, by ktoś ze szpitala do niego podjechał i ci zajmą się już ofiarami, a my tymczasem oddalimy się twoim samochodem i wszystko się ułoży i będziemy mogli zająć się sprawą Kaariny i bóstw śmierci. Co wy na taki plan? - zaproponowała.
- Ja uważam, że jest dobry - rzekł Bahri.
Spojrzał w bok, na drogę dojazdową. Gdzieś daleko, pomiędzy polami kukurydzy wiła się dalej. Alice spostrzegła, że światła pojawiły się na niej. Sznur samochodów zbliżał się do Rochester Falls. Było w nim coś posępnego i… okropnie niepokojącego.
- Uważam, że jest dobry - powtórzył Egipcjanin. - Ale nie jestem pewny, czy coś z niego będzie - westchnął.
Terry poruszył się niespokojnie.
- Co masz na myśli? - zapytał ostrożnie.
Bahri odwrócił się w ich stronę i spojrzał prosto w oczy de Traffordowi, a potem Harper.
- Przykro mi - rzekł. - Że tak to się skończyło.
Śpiewaczka zmarszczyła brwi, ponieważ natychmiast połączyła fakty tego, że powiedział dokładnie to samo co powiedziała Klaudia. Zmarszczyła brwi
- Co się skończyło? Co się skończyło?! Co to ma znaczyć do cholery?! - wybuchnęła, po czym spojrzała na sznur samochodów. W przypływie złości doskoczyła do Bahriego, złapała go za koszulę i szarpnęła, jakby chciała uderzyć jego plecami o kampera
- Coś ty narobił?! Kim ty jesteś?! - zadawała pytania, wściekła. Najbardziej bała się teraz o Terry’ego, Arthura i Thomasa. Nie chciała, by coś im się stało. Była rozjuszona i zmęczona. strach ział z głębi jej oczu, nie chciała by jej bliskim osobom coś złego się stało…
- Jestem zbyt wieloma rzeczami - Bahri odpowiedział bezbarwnie. Zupełnie nie zezłościł się na Alice z powodu tego, że go zaatakowała. - Gdyby to było ode mnie zależne, to inaczej wyglądałyby sprawy… Ale są sprawy większe ode mnie. Ludzie silniejsi.
Samochody przybliżały się. Niektóre zaczęły już stawać. Droga przed Rochester Falls była już kompletnie zapełniona pojazdami. Zarówno tymi pozostawionymi przez kultystów, jak i tymi, które właśnie dojechały.
- Jeżeli mogę coś poradzić, to bądźcie uprzejmi - dodał Bahri. - I zostawcie bohaterstwo na inne czasy.
Alice skrzywiła swoje ładne, regularne usta.
- Żebyś zgnił w piekle, w jakiekolwiek wierzysz… - warknęła i puściła go, po czym cofnęła się i przystaneła przy de Traffordzie uczepiając się jego łokcia. Była cała napięta, ale zapewne nie mniej niż Anglik. Była w kompletnym szoku i gotowała się ze złości. Wyszerpali swoja energię na pojedynku z kultystami, a tu okazało się, że mieli na głowie inne, prawdopodobnie większe problemy. Harper postanowiła jednak przyjąć dostojną, poważną postawę. Ona i Terry byli obecnie szefami Kościoła Konsumentów. Więc ktokolwiek teraz przyjechał, nie byłoby na miejscu z ich strony panikować. Zacisnęła mocno dłoń na ręce Terrence’a. Zerknęła na niego. Szukała z nim porozumienia. Nie pozostało im nic innego, jak teraz oprzeć się na sobie mentalnie i czekać na rozwój sytuacji…
- On ma rację - Terry szepnął. - Choć z trudem przechodzi mi to przez usta - dodał. - Teraz nie ma sensu wszczynać walki, kiedy jestem kompletnie bezbronny - przypomniał jej. - Musimy wytrzymać tak długo, jak to tylko możliwe. Przez najbliższe godziny… będziemy musieli grać na czas.
Z samochodów zaczęli wychodzić mężczyźni. Wszyscy mieli na sobie czarne, skórzane kurtki oraz ciemne, dżinsowe spodnie. A także egzotyczny kolor skóry. Byli Muzułmanami. Mogła to rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wszyscy byli uzbrojeni w długie karabiny maszynowe, jak gdyby wybierali się na prawdziwą wojnę. Nawet szli gęsiego, jak gdyby byli żołnierzami.
Harper próbowała zrozumieć co się tu do cholery działo… Czy siostra Bahriego czasem nie zginęła z ręki takiego jegomościa? A może to był jakiś przekręt? Pułapka? Aż ją głowa bolała od przepracawania panicznych myśli, które teraz nią zawładnęły. Obserwowała nadchodzących ludzi i miała tylko nadzieję, że nie zostaną rozstrzelani przez ten Muzułmański pluton egzekucyjny...
Szli prosto w stronę de Trafforda i Harper. Wnet stanęli w równym rządku. Wydawali się idealnie wręcz przeszkoleni. W umyśle Alice pojawiły się sceny z defilad rosyjskich lub Korei Północnej. Zdawało się, że posiadają jeden, idealnie zsynchronizowany umysł. Niczym rój. Przez chwilę nic nie działo się, aż wnet zza nich wyszedł kolejny mężczyzna. Był ubrany inaczej. Miał białą, drogą koszulę oraz czapkę z napisem “Dubai”.
- Witaj, Alice - rzekł, uśmiechając się do niej szeroko.


- Widziałem go na lotnisku - szepnął Terry. - Kupował tę kaszkietówkę. Nawet leciałem z nim samolotem… Ale nie myślałem, że… - zawiesił głos.
Przed nimi stał Sharif Habid. I wyglądało na to, że to on dowodził tą grupą morderców.
 
Ombrose jest offline