Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:52   #304
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper ruszyła w stronę policjantów. Mimo, że była już przebrana w czyste, swoje ubrania, nadal wyglądała na maksymalnie wymęczoną, a co więcej widać było po niej, że dopiero co płakała. Niosła na ramieniu malutki plecaczek podróżny, który wzięła sobie w ramach wymiany, jakby torba nie nadawała się na jakąś wycieczkę z rodziną po zabytkach. Teraz to w niej mieściły się jej najważniejsze rzeczy.
- Dzień dobry panom… - odezwała się powoli, zatrzymując i obserwując jak Arthur idzie w stronę wyjścia i do karetki.
- Dzień dobry… Widzimy się ponownie - Felix przywitał się. - Podobno nie próżnowała pani w międzyczasie.
- Co się, do jasnej cholery, wydarzyło? - warknął George.
Applebaum spojrzał na niego i uśmiechnął się przepraszająco do Alice.
- To by dla nas naprawdę wiele znaczyło, gdyby mogła pani pojechać z nami na komisariat i złożyć zeznania… - zawiesił głos. - Mam nadzieję, że pani rozumie, że należałoby nam nieco rozjaśnić przebieg tych wszystkich wydarzeń?

- Oczywiście. Choć nie jestem pewna, czy ja lub moja rodzina jest już bezpieczna na Mauritiusie, ale jeśli to pomoże. Złożę zeznanie… Przynajmniej z tego co sama zrozumiałam. Mój brat określił, że ich uratowałam, ale to bardziej zawiłe. Bo najpierw sama padłam ofiarą, by znaleźć się przy nich i tylko fakt, że mnie i mojego chłopaka nie naćpano zadecydowało o tym, że mogliśmy coś zrobić. I wielki zbieg okoliczności… W całą sprawę z kultystami wkręcili się bowiem jeszcze arabscy terroryści… Znaczy… Arabscy, bo widziałam, że to arabowie, no i terroryści, bo wybuchł wodospad i tak jakoś to łącze - wyjaśniła, grając skołowaną i rozkojarzoną. Tak jak powinna być osoba, tak młoda jak ona, która przeżyła traumę. Prawdą jednak było, że była w pełni wewnętrznie spokojna i co więcej, grała, bo w umyśle już ułożyła dla nich historię wcześniej.
- Pani bracia pojadą teraz do szpitala. Może nawet dzisiaj zostaną wypisani? - zapytał Felix.
- Nie sądzę. Może ten tutaj tak, ale tamten to już kompletnie - George zakręcił kółko palcem wskazującym dookoła skroni.
Applebaum pokręcił głową.
- Proszę wybaczyć mojemu... koledze - rzekł. - Czy może pani z nami już teraz pojechać? Przyznam, że tak byłoby najdogodniej - zawiesił głos.
Alice kiwnęła głową krótko, zerknęła jednak na George’a.
- Sądzę, że i pan nie skończyłby lepiej, gdyby znalazł się w takich okolicznościach i widział to co on… Jestem wdzięczna, że mój drugi brat wyszedł z tego jakoś. Ale przeżył taki szok, że aż go to wyciągnęło z depresji i apatii - poinformowała policjanta, karcąc go lekko tonem, za pokazywaną postawę. Nie bała się już go. Spotkała dużo groźniejsze i straszniejsze postacie. Najpierw w Helsinkach, potem w ciągu tej doby. Nie robiło na niej wrażenia, że miał broń i był gliną. Była jednak świadoma tego, że “Alice śpiewaczka muzykoterapeutka” powinna czuć przed nim przynajmniej respekt. Przecież tego spodziewano się po niej, a chciała grać skołowaną i zagubioną od początku do końca.
- Prosze, możemy jechać. Chciałabym to mieć jak najszybciej za sobą, by móc dołączyć do reszty rodziny. Zostałam postrzelona i chciałabym odpocząć - powiedziała i pozwoliła im się poprowadzić.

- Oczywiście, że tak - odpowiedział Felix.
Wnet została wyprowadzona przez policjantów do radiowozu, który stał na poboczu. George dał znak mężczyznom w karetce, że mogą już odjeżdżać. Na szczęście nie zrobiło się zbiorowisko wokół tej całej sceny. Goście hotelowi o tej godzinie zajmowali się zupełnie innymi rzeczami, które w dużej mierze były zlokalizowane po drugiej stronie obiektu.
Wnet zajechali na Brabant Street, gdzie mieścił się komisariat policji.


Najbardziej zwracał uwagę gruby, ciężki mur z ciemnego kamienia. Zdawało się, że bronił dostępu do komisariatu, jakby ten był prawdziwą twierdzą. “Służymy lojalnie” - tak brzmiała dywiza służb. Pewnie pracownicy stosowali się do niej. Czy jednak służyli efektywnie? To już było dyskusyjne. Wjechali do środka i zostawili samochód na parkingu. Wnet weszli do środka jednego z budynków. Alice przesunęła wzrokiem po mijanych plakatach, orderach i zdjęciach. Wnet została zaprowadzona do jednego z pokoi.
- Muszę panią poinformować, że będziemy nagrywać rozmowę. Czy możemy zaczynać? - zapytał Felix.
Śpiewaczka uważnie rozglądała się po otoczeniu. Miała wrażenie, że ona sobie tu spokojnie będzie szła do komisariatu, a za drzewem będzie stał jakiś arabski paparazzi, który zastrzeli… Chociażby któregoś z towarzyszących jej policjantów. Coś takiego jednak nie nastąpiło. Nie łapała kontaktu wzrokowego z nikim na komisariacie. Jeszcze tego jej brakowało, by jakiś przestępca się nią zainteresował. Weszła do pomieszczenia i usiadła we wskazanym miejscu rozejrzała się, czy wyglądało tak jak pokoje przesłuchań, które widywała w telewizji. Czy była tu szyba wenecka i ile było wszystkich wyjść.
Pomieszczenie nie wyglądało aż tak widowiskowo. Znajdował się tutaj duży stół, przy którym mogły usiąść cztery osoby. Dalej znajdowało się biurko. Felix usiadł za nim, natomiast George wyszedł, zapowiadając, że zrobi kawę. Alice spostrzegła kamerę pod sufitem. Mikrofony na pewno również musiały się tutaj znajdować. Było tylko jedno wejście i wyjście. Drzwi, przez które przeszła, wchodząc do pomieszczenia.
- Nie ma problemu, proszę - powiedziała spokojnym tonem. Oparła dłonie na stole i splotła palce. Gdzieś po drodze w całym tym zamieszaniu zgubiła protezę dwóch straconych palców, więc zasłaniała je teraz palcami prawej ręki. Czekała na rozpoczęcie przesłuchania i pierwsze pytania.
- Dzień dobry, nazywam się Felix Applebaum i jestem funkcjonariuszem policji. Zadam pani kilka pytań. Jest pani zobowiązana odpowiadać zgodnie z prawdą. Wpierw proszę się przedstawić i powiedzieć, jak długo znajduje się pani na Mauritiusie. Gdzie pani zatrzymała się, z kim i na jak długo.
Rudowłosa słuchała go uważnie i odruchowo kiwnęła głową.
- Nazywam się Alice Harper. Przybyłam na Mauritius… - zacięła się. Ile dni tak właściwie minęło? Trzy? Policzyła szybko.
- Trzy dni temu, 17 listopada. Przyleciałam sama, ale dołączyłam tutaj na wyjazd do rodziny. Wraz z Robertem i Mią, Arthurem i Thomasem, Finnem i Evelynn i ich malutkim synkiem, a także moim kolejnym przyrodnim bratem Peterem Morrisem, zatrzymaliśmy się w hotelu Jalsa Beach & SPA. Mieliśmy tutaj razem spędzić tydzień, zamierzając nieco zacieśnić więzi rodzinne i po prostu odpocząć - odpowiedziała wyczerpująco na zadane pytanie.
- Kiedy po raz pierwszy wydarzyło się coś, co zaniepokoiło panią. I co to było takiego? Proszę odpowiedzieć, rozwijając odpowiedź.
Wnet do pomieszczenia wszedł George. Nic nie mówił, bo wiedział, że dyktafon nagrywa. Postawił kubek kawy przed Alice, następny podał Felixowi. A z trzecim usiadł przy stole obok śpiewaczki.
Harper kiwnęła mu głową w niemej podzięce i przysunęła do siebie kubek kawy. Popatrzyła na niego i pomyślała o Terrym. Zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.
- Po pierwszych dwóch godzinach od przylotu. Wraz z rodziną umówiliśmy się na obiad w restauracji ‘The Deck’. Niefortunnie, bo zaraz w trakcie obiadu doszło tam najpierw do zabójstwa… Jeden z gości został zastrzelony, a potem w trakcie ewakuacji, mój brat, Arthur został porwany jako pierwszy - wyjaśniła, znowu dając prawdziwą, jasną odpowiedź. Biorąc pod uwagę całą historię, wyglądało na to, że jej rodzina miała po prostu cholernego, straszliwego pecha. Chciała, żeby tak też zostało to przyjęte.
- Rozumiem - odpowiedział Felix. - Proszę powiedzieć wszystko, co wie pani na temat postrzelonej osoby oraz tej, która oddała strzały - rzekł policjant.
Podniósł kubek. Alice spostrzegła, że znajdował się na nim wydruk przedstawiający labradora o jasnej sierści. Bez wątpienia to musiał być ulubiony pupil mężczyzny. Czarny napar był orzeźwiający i pyszny. Harper czuła jej zapach. Unosił się z jej własnego kubka. Zdawało się, że policja nie szczędziła pieniędzy na ziarna dobrej jakości.
Alice zaczęła więc snuć opowieść. O tym, że wydawało jej się, że to mogli być jacyś obcokrajowcy, bo mówili w kompletnie nieznanym jej języku brzmiącym jak jakiś szwedzki, czy duński, albo fiński. Potem opowiedziała o ewakuacji i szukaniu braci. Następnie o tym, że całą rodziną wrócili do hotelu i że wraz z bratem Thomasem, wieczorem postanowili wybrać się rozejrzeć po barach, czy może Arthur się gdzieś nie zawieruszył. Kiedy to nastąpiło, trafili na Champs de Mars, bowiem w dzieciństwie rodzina Douglasów odwiedziła to miejsce. Tam wpadli na informacje o zabójstwach. Szukali brata na trybunach i zobaczyli campery. Śpiewaczka ponownie opowiedziała tę lekko wymodelowaną wersję tego co pamiętała z Champs, którą już raz przedstawiała policjantom. Potem opowiedziała ponownie o wydarzeniach w szpitalu. Przeszła do Le Suffren. Opowiedziała o przylocie swojego chłopaka. Przy tym głos jej się załamał ze smutku, co tylko nadało jej opowieści wiarygodności. Opowiedziała, że następnego dnia, wraz ze znajomym, którego poznali w hotelu, a który był tam pracownikiem, wybrali się na wycieczkę do ogrodów. O tym, że chciał zobaczyć miejsce zabójstwa swojej siostry powiedział im dopiero później. Wymyśliła, że to zirytowało jej partnera, ale że już zgodzili się z nim tam chwilę zostać. No i że potem on, wyjął broń i szantażował ich, że mają z nim dokądś jeszcze jechać. Wplotła ten wątek, do Rochester Falls i tego, że Bahri niby miał związek z tymi kultystami. Wyjaśniła, że właśnie tak ona i jej chłopak znaleźli się w tym samym miejscu co jej porwani bracia. Zasugerowała, że nie wie, czy to było celowe, że jej rodzina była wyłapywana, czy kompletnie przypadkowe. Następnie, nad wodospadem rozegrało się coś dziwnego, bo ci kultyści chcieli składać ludzi w wodzie w ofierze, a tu tymczasem pojawili się jacyś terroryści. Zaczęli wysadzać wodospad. No i ją porwali, bo była niefortunnie najlepiej trzymającą się kobietą w towarzystwie. Tutaj Alice poprosiła, by nie kazano jej dokładnie opisywać tego, co miało miejsce, gdy ją porwali. Wyjaśniła, że jej partner został zastrzelony przy próbie ucieczki. Jednak przez to całe zamieszanie z kultystami, którzy próbowali się bronić, ‘chyba irakijczycy, czy inni talibowie’ - jak ich nazwała spuścili z niej oko, po tym co jej zrobili i tak zdołała uciec, wyciągnęła swojego brata i opuścili miejsce. Potem wrócili po brata i zabrali go, a pomocny, przypadkowy człowiek pomógł im wrócić tutaj do stolicy. Wspomniała tylko, że miał jakieś trochę meksykańskie imię, ale że tyle się działo, że już jej się wszystko miesza. W ten sposób zakończyła swoją opowieść. Napiła się kawy i popatrzyła uważnie na policjantów, czy mieli jeszcze jakieś pytania.

Mężczyźni co chwilę spoglądali po sobie, kiedy Alice opowiadała. Chyba spodziewali się pikantnej opowieści, jednak… nie aż tak. Felix nawet nie zauważył, że jego kawa wystygła. Kiedy Harper skończyła mówić, spoglądał na nią w ciszy z szeroko rozwartymi oczami.
- Naprawdę dużo pani przeżyła - rzekł łagodnie. - Bardzo mi przykro… - zawiesił głos. - Ja…
Chavez spojrzał na niego ostro i popukał palcem wskazującym w dyktafon, który stał na stole. Dał tym samym do zrozumienia, żeby Applebaum nie przesadzał z emocjonalnością. To wszystko było uwieczniane i mogło stanowić potencjalny dowód w sądzie. Policjant raczej nie wypadłby zbyt dobrze, płacząc na ramieniu Harper.
- Myślę, że to już wszystko - rzekł George. - Nie mamy więcej pytań. Gdyby jednak jakieś wpadły nam do głowy, to skontaktujemy się z panią, jeśli to możliwe - dodał. - Czy zostawiłaby nam pani swój numer?
- Owszem, mogę zostawić. Nie ma problemu… Oh… - przypomniała sobie teatralnie, bo oczywiście była świadoma nie posiadania zwykłego telefonu.
- Przecież skradziono mi torebkę, a więc i telefon. Mogę natomiast podać e-mail i gdy tylko wrócę do siebie, a panowie napiszą, podam na skrzynkę nowy numer. Może tak być? - zapytała Alice uprzejmym tonem.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Felix.
Po zapisaniu adresu śpiewaczki oboje mężczyźni wstali i ruszyli w stronę wyjścia. Przeszli przez drzwi, czekając, aż kobieta do nich dołączy. George spojrzał na nią niepewnie.
- Możemy jakoś pani pomóc? - zapytał. Chyba nie do końca dobrze czuł się z perspektywą porzucenia Alice, nawet jeśli teraz była bezpieczna. A przynajmniej tak się zdawało. - Zadzwonić po taksówkę? Może napiłaby się pani wody, albo… - chyba chciał zaproponować jej herbatę lub kawę, lecz doszedł do wniosku, że to zajęłoby zdecydowanie zbyt dużo czasu. Mieli obowiązki, którymi musieli się zająć.
Harper uśmiechnęła się… Czy właściwie, wykrzesała lekki tik w kąciku ust.
- Nie, nie trzeba wszystko w porządku. Może tylko poprosiłabym o taksówkę. Chciałabym udać się do rodziny, do szpitala… Muszę też już odpocząć. Bardzo dziękuję za troskę - odpowiedziała jak przystało na dobrze wychowaną pod okiem de Trafforda przez ostatnie miesiące panią. Na szczęście nie pomyślała o tym, bo znów by posmutniała.
- Dobrze. Proszę wyjść na zewnątrz komisariatu - dodał Chavez. - Przed bramą będzie czekała na panią taksówka. Pójdę i zadzwonię już teraz, żeby nie musiała pani stać tam jak słup w nieskończoność i wypatrywać samochodu. Dziękujemy za pani wkład i do widzenia - rzekł i obrócił się w stronę, z której przyszedł. Zanim jednak zniknął w jednym z pomieszczeń, obrócił się nieco i spojrzał jeszcze raz na śpiewaczkę. Alice nie wiedziała, co dokładnie myślał, jednak bez wątpienia to ona stanowiła obiekt jego rozważań.
Rudowłosa kiwnęła mu głową uprzejmie po tym jak się pożegnali, a policjant jeszcze na nią patrzył, po czym ruszyła w stronę wyjścia z komisariatu. Nadal pozostawała w postawie lekko zagubionej, zmęczonej i lekko roztrzęsionej, ale jej umysł już biegł zupełnie gdzie indziej. Minęło zaledwie kilka godzin… Gdzie był pieprzony-Sharif Habid, który uzyskał nowy, specjalny tytuł w jej umyśle. Miała nadzieję, że się bardzo wściekł. Nieziemsko i nadludzko kiedy mu uciekła. Kiedy jedna z jego zabawek jednak okazała kompletną niesubordynację. Chciała, żeby cierpiał. Bardzo nieludzko. Pragnęła zmieść go z powierzchni ziemi.
Wyszła z budynku i rozejrzała się. Przeszła po kamiennych stopniach i ruszyła dróżką przed bramę. Taksówka zapewne niedługo przyjedzie, w końcu byli całkiem blisko centrum.

Kiedy znalazła się przed ogrodzeniem, ruszyła w stronę ławki, aby na niej usiąść. Następnie rozejrzała się dookoła siebie. Spostrzegła trochę ludzi spacerujących wokoło. Niektórzy wydawali się zrelaksowani i szczęśliwi. Turyści, którym Port Louis pokazał swoje lepsze oblicze. Inni wydawali się bardziej zabiegani. Spoglądali na zegarki, rozmawiali przez komórki, a zogniskowane spojrzenie sugerowało, że dobrze wiedzą, gdzie zmierzają. Alice spostrzegła młodą kobietę, która spacerowała z wózkiem. Spoczywało w nim niemowlę. Śpiewaczka zamrugała i obraz przed jej oczami rozmył się. Przez chwilę widziała swoją twarz na miejscu nieznajomej. Czy właśnie tak miała wyglądać jej własną przyszłość za dziewięć miesięcy? Nie miała przy sobie ani Arthura, ani żadnego z fińskich bogów. Czy już teraz zarodek wczepił się w jej ciało? A może wciąż podróżował w stronę swojego przeznaczenia? Alice dotknęła dłonią brzucha, ale oczywiście nic nie poczuła. Jeżeli kiełkowało w niej życie, to robiło to po cichu.
Śpiewaczka siedziała i starała się nie złościć już aż tak intensywnie w środku. Stres mógł jej teraz zaszkodzić… Choć w sumie to nie miała pojęcia, będzie musiała poczytać o tym wszystkim. Zamyśliła się...

Nagle usłyszała po swojej lewej stronie wesołe nucenie.
- Cztery małe rude liski piły mleko z jednej miski - nuciła dziewczynka, wymachując nogami. - Jeden lisek z drugim liskiem powsadzały łapki w miskę.
Odwróciła wzrok na Harper. To była mała Mary.
- Trzeci lisek z czwartym liskiem wpadły w miskę z wielkim piskiem - śpiewała. - I wylały mleko z miski cztery małe rude liski.
Zerknęła na małą dziewczynkę.
- Witaj Mary. Jak się masz? - zapytała cicho. Przyglądała się dziewczynce.
Dziewczynka dalej śpiewała, nieco szybciej, niż jeszcze przed chwilką, ale zarazem ciszej. Teraz jej śpiew dotyczył małych piskląt, które zgubiły swoją mamusię. Już nie spoglądała na Alice. Teraz patrzyła w bok na wiatę przystanku autobusowego. Harper zerknęła w tamtą stronę. Spostrzegła mężczyznę, który w ostatniej chwili schował się. Nie była zupełnie pewna, ale odniosła wrażenie, że miał w rękach aparat fotograficzny.
Harper zmrużyła oczy i wstrzymała oddech. Nie poruszyła się. Obserwowała przystanek i czekała. Kto to był. Ktoś od Sharifa? Ktoś nie od Sharifa? Stała przed komisariatem, czy powinna się tam wrócić i powiedzieć o stalkerze? Zawahała się przez chwilę, po czym jednak podniosła się i ruszyła w stronę przystanku, gotowa wejść w spór ze swoim prześladowcą. Naokoło chodzili ludzie, jeśli ją zaatakuje, po prostu zacznie krzyczeć.
Alice dotarła na miejsce, pozostawiając za sobą małą Mary. Ta cały czas śpiewała i kobieta nawet nie zauważyła, kiedy jej duch zniknął, a dźwięk jej głosu rozproszył się w nicość. Harper stawiała krok za krokiem, aż dotarła na miejsce. Ujrzała wysokiego mężczyzną jasnej karnacji. Był normalnej postury, ewentualnie miał lekką nadwagę. Nie patrzył na śpiewaczkę. Zaszła go od tyłu i zapewne nawet nie spostrzegł jej obecności. Miał na szyi zawieszony futerał na aparat fotograficzny, na plecach plecak. Gruby, wypchany i ważący całkiem dużo na pierwszy rzut oka.
- Słucham, czego pan do cholery ode mnie chce - powiedziała poważnym, ostrym i bardzo wyraźnym tonem. Złapała go jednocześnie za jeden ze sznurków przy plecaku, by jakby chciał uciekać, mogła spróbować go zatrzymać, choć pewnie nie miała z nim fizycznie żadnych szans, ale liczyła na efekt zaskoczenia.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline