Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-07-2019, 18:48   #301
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



- Dobrze. Dzwoniliście do kogoś? Czy jestem pierwszą osobą? - zapytał i cicho jęknął. Chyba rana postrzałowa wciąż mu od czasu do czasu doskwierała, pomimo środków przeciwbólowych. A może nie przyjmował ich, bo obawiał się, że będzie przez nie otępiały? Alice nie miała pojęcia.
Thomas mocniej ścisnął dłoń Alice.
- Taka ciepła - mruknął. - Niczym słońce. I taka właśnie jasna.
Diego natomiast cicho ziewnął. Chyba monotonia jazdy nie była mu na rękę. Arthur natomiast w ciszy przysłuchiwał się.
- Jesteś pierwszą osobą, do której zadzwoniliśmy… Dobrze się czujesz tato? Może weź coś przeciwbólowego? - zaproponowała rudowłosa i zmarszczyła lekko brwi. Zerknęła na Thomasa, który przemówił. Całkiem długim zdaniem. Sama pogłaskała go po dłoni i nie puszczała jego ręki, trzymając telefon w drugiej.
- Nie martw się o mnie. Nie waż się martwić o mnie - dodał. - Nie jestem twoim zmartwieniem, lecz wy moim. Pieprzona loteria - mruknął. - Tak to jest, jak los uśmiechnie się do ciebie. Musi być drugie dno. Oczywiście pokryte szlamem i zgniłe.
- Jaka loteria? - Arthur mruknął, spoglądając na Alice. - To jakaś metafora?
Harper zmarszczyła brwi
- Co masz dokładnie na myśli tato? Jakie drugie dno? - zapytała nieco poważniejąc
- Coś się stało? - zapytała teraz już w pełni skoncentrowana i zaniepokojona o ojca.
- Co? Nie, nic się nie stało. Oprócz tego, że to wszystko moja wina. To przeze mnie wszyscy polecieliśmy na Mauritiusa. Gdybym nie złożył losu w loterii tej głupiej agencji ubezpieczeniowej, nie dostałbym pakietu dla całej rodziny w Jalsie. Nie mówiłem o tym wcześniej, bo nie chciałem, żeby wyszło, że jedziemy na wspaniałe wakacje tylko wtedy, kiedy zostaną nam podarowane za darmo - mruknął Robert. - No i drugie dno tego uśmiechu losu było to, że twój chłopak nie żyje, Thomas jest chory, wszyscy zostaliście porwani, ja postrzelony… mam dalej wymieniać? Co za kurewska, pieprzona ironia - warknął.
Alice uniosła brwi.
- A co to była za loteria tato? Zresztą… Zresztą opowiesz mi potem. Teraz odpocznij i przekaż wieści dalej. My jedziemy. Zobaczymy się w szpitalu tato - powiedziała i poczekała, czy Robert miał jeszcze coś do powiedzenia. Chciała zakończyć rozmowę i móc odrobinę odpocząć. Będzie musiała wejść do pokoju hotelowego, który zajmowała razem z Terrencem, potrzebowała dużo sił mentalnych.
- Informuj mnie co chwilę. Inaczej będę obawiał się, że jakaś ciężarówka wjechała w was. To przecież przeklęta wyspa. I trzymaj się. Najchętniej nie rozłączałbym się z tobą, ale muszę powiadomić rodzinę zanim wylecą. Przekaż braciom, że tata was wszystkich mocno kocha - rzekł. - Tak jakby to miało, kurwa, znaczenie - warknął i przerwał zakończenie.
- My ciebie też tato - powiedziała mimo wszystko, nim się rozłączył.
- Chcesz jeszcze do kogoś zadzwonić, czy… - Diego zawiesił głos, zerkając na Alice w lusterku.
- O co chodziło z loterią? - zapytał Arthur.
Śpiewaczka zerknęła na obu mężczyzn.
- Nie, już nie mam do kogo. Przynajmniej na razie… A co do loterii… Tata ponoć wygrał nasze wakacje w loterii… - powiedziała do Arthura. Podała telefon do przodu. Skoro już nie dzwonili.
- Prosił byśmy mu dawali znać, proponuję jeszcze zadzwonić za jakieś pół godziny raz i potem jak już będziemy przy Le Suffren. Weźmiemy moje rzeczy i pojedziemy do niego… - powiedziała spokojnym tonem. Pogłaskała Thomasa po ręce, po czym spojrzała w okno.
- Chcesz dzwonić do Petera? Chyba mówiłaś, żeby od niego zacząć, ale zgłupiałem. Sorry - mruknął Arthur.
Thomas lekko się przeciągnął i znów zasnął. Jak przyjemne sny musiały mu się śnić? Stan w jakim znajdował się, był nieco przerażający. Nikt nie powinien odczuwać tak silnej rozkoszy… wydawało się to nienaturalne. No bo takie było.
- Myślisz, że ta loteria była ustawiona? To wszystko zostało zaplanowane?
Alice westchnęła.
- Przypuszczam, że mogło, wolałabym jednak, żeby tak nie było… - powiedziała i przyglądała się chwilę Thomasowi. Zazdrościła mu trochę, że mógł tak po prostu zasnąć. Sama oparła się na siedzeniu i obserwowała drogę którą jechali. Modliła się, by nic po drodze już im się nie stało. Nie chciała także widzieć już więcej na Mauritiusie Sharifa Habida. Jeśli spotkają się ponownie, chciała, by było to w warunkach, w których będzie mogła się bronić. W których nie będzie zastraszoną ofiarą. Nigdy więcej nie pozwoli mu się tak zdegradować do poziomu przedmiotu, który próbował nazywać po swojemu. Zmarszczyła brwi, wkurzona.
- To teraz spróbuj odpocząć. Pewnie jesteś wycieńczona. Chyba nie muszę cię przekonywać, że powinnaś teraz bardziej o siebie dbać - Arthur zawiesił głos. - Ja również przymknę oczy, jeśli pozwolisz - mruknął.
Alice wpierw nie mogła zrelaksować się. W końcu jechała obok brata będącego na haju, seryjnego mordercy i alkoholika z przewlekłą depresją. Terry umarł. Te dwa słow łomotały bez ustanku w jej głowie. Rozgniatały jej umysł. “Pamiętaj, że bardzo cię kochałem”. Gdyby de Trafford wiedział, jak bardzo te słowa będą ją prześladować, to by ich nie wypowiedział. To było z jego strony prawie okrutne. Śpiewaczka poczuła, że kolejna łza spłynęła z jej oczu. Nie uspokoiła się, jednak wnet zmęczenie zaczęło przejmować nad nią kontrolę. Nawet jej ciało posiadało swoje granice. Zasnęła.

Na samym początku nic jej się nie śniło. Jednak wtem czerń wokół niej zniknęła, ustępując miejsca bieli. Na samej jej środku siedział nagi mężczyzna. Wpatrywał się w podłoże, lecz kiedy pojawiła się przed nim, podniósł wzrok.
- Przez ciebie nie mogę oddychać - Kirill rzekł bezbarwnym tonem. - Nie wiem, co się z tobą dzieje… ale dusisz mnie. Alice… nie będę pytał, czy wszystko w porządku, bo wiem, że nie. Czuję, że nie - sprecyzował. - Więc tylko zapytam… czy mogę ci jakoś pomóc?
Harper rozejrzała się po białym pomieszczeniu. Nie chciała nawet myśleć w jakim stanie była jej mała sfera w postaci pięknego ogrodu… Czy zwiędła? Alice popatrzyła na Kirilla i w zasadzie nie musiała nic mówić. Jej nogi były posiniaczone od kostek w górę. Miała na sobie czarną sukienkę wiszącą na niej raczej jak worek. Była blada, a jej oczy były zaczerwienione i lekko opuchnięte od łez. Tymczasem jej ramię było zabandażowane. Pomijając już kolejne inne siniaki, które kryły się nieco pod kołnierzem sukienki. Wyglądała jakby przeżyła całą tonę gówna. Nic nie powiedziała. Tylko oczy jej się zaszkliły…
- Chyba nic… Nic mi nie pomoże. Terrence chyba nie żyje… Zrobiono mi straszną krzywdę… ale chociaż uratowałam braci… Muszę sobie jakoś poradzić. Przepraszam za duszenie, to pewnie moje emocje. Trochę byłam wzburzona, gdy… Gdy mieli mnie arabowie i gdy Terry… - wciągnęła głęboko, powoli powietrze, by je wypuścić. Skrzyżowała ręce.
- Rozumiem - odpowiedział Kirill po kilku sekundach milczenia. Na pewno nie mógł wiedzieć o Terrym i Sharifie, a jednak na jego twarzy nie pojawiła się nawet iskierka zdziwienia. Sam również miał lekko podkrążone oczy, ale przynajmniej Alice nie dostrzegła żadnych ran na jego ciele. Jedynie siniaki i blizny. Nieskończona ich ilość. Kaverin na pewno nie miał pięknego ciała, nawet jeśli był całkiem dobrze zbudowany. Miejscami jego skóra aż wybrzuszała się z nagromadzenia tkanki włóknistej. Kiedy musiała zabliźniać się na nowo, nowo i nowo. Kirill w każdej chwili nosił na sobie album własnego cierpienia. Nawet nie zakrywał go ubraniami. Nie wtedy, gdy nie musiał.
Wtem wstał i zrobił kilka powolnych kroków w stronę Alice. Podniósł ręce i przytulił ją mocno. Jego głowa znajdowała się po lewej stronie jej własnej. Był ciepły. Nic nie mówił, nie wykonywał zbędnych ruchów. Po prostu obejmował ją. Tylko tak mógł jej pomóc.
Alice wzdrygnęła się, bo ten prosty gest sprawił, że tama w jej umyśle pękła. Rozpłakała się i przytuliła do niego. Bolała ją dusza. Była tak bardzo rozbita, że jej żal wstrząsał Iterem, zapewne dlatego Kirill mógł to poczuć, a może to dlatego, że byli astralnym rodzeństwem. Czy to znaczyło, że reszta jej rodzeństwa też to czuła? Może, niestety nie miała jak tego potwierdzić… Płakała póki się nie zmęczyła…
- A do tego wszystkiego… Jestem w ciąży… - zakończyła pociągając nosem i przecierając twarz, dalej jednak przytulała się do Kirilla.
- Rozumiem - rzekł Kaverin. Podniósł rękę i delikatnie pogłaskał ją po plecach. Nie dopytywał, jedynie słuchał ją i oferował swoją obecność. Chciał, aby była dla niej uspokojająca i terapeutyczna. A przynajmniej przyjemna. - Usiądę teraz po turecku, a ty położysz się na podłodze - rzekł i zrobił krok do tyłu, po czym uczynił to, co zapowiedział. Zastanowił się przez chwilę, po czym mrugnął i na jego ciele pojawiły się bokserki. Następnie spojrzał wyczekująco na Alice. Chyba chciał, aby położyła głowę na jego nogach.
Śpiewaczka wysłuchała go i pozwoliła mu usiąść. Za chwilę sama pociągnęła nosem i położyła się i oparła głowę na jego nogach. Jej rude włosy rozsypały mu się po skrzyżowanych łydkach. Alice popatrzyła pusto w sufit jego sali. Wyglądała jakby nie miała sił i jakby bardzo cierpiała, jednocześnie powoli tracąc ducha. Trzymała się jednak usilnie rzeczywistości, bo musiała być silna dla swego nienarodzonego dziecka, ale okazanie jej współczucia w taki sposób, jak to zrobił Kaverin, kompletnie ją rozgromiło.
- Zamknij oczy - polecił jej Kirill. - Wyobraź sobie najprzyjemniejsze, najbezpieczniejsze miejsce, jakie tylko istnieje na świecie - rzekł.
Położył opuszki palców na jej powiekach i delikatnie zaczął masować. Nie spieszył się z tym. Zupełnie tak, jak gdyby obydwoje mieli nieskończoną ilość czasu i żadnych obowiązków na głowie. Następnie przesunął palce na jej czoło. Potem na skroń. Jego ruchy były bardzo przyjemne i odprężające. Pochylał się nad nią, patrząc na jej twarz, ale nie czuła się niekomfortowo. Wręcz przeciwnie, jak gdyby ktoś opiekował się nią. Kirill zaczął masować jej policzki.
- Nie otwieraj oczu. Opowiedz mi o tym miejscu - poprosił ją.
Śpiewaczka spróbowała się rozluźnić. Zamknęła oczy tak, jak polecił jej Kirill. Spróbowała zwizualizować sobie takie miejsce. Próbowała je znaleźć, nie mogła jednak niczego takiego zobaczyć. Najpierw pomyślała o swoim mieszkaniu, ale potem uświadomiła sobie, że Portland było dla niej śmiertelnie groźną pułapką, ze względu na portale IBPI. Chwilowo mieli zawieszenie broni, ale to się wkrótce zmieni… Potem pomyślała o posiadłości Terrence’a i łzy zaczęły spływać jej po skroniach i chować się we włosach, kiedy ból znowu nią wstrząsnął. Przełknęła ślinę. Posiadłość Terrence’a była jej domem, ale zapewne wkrotce także przestanie być bezpieczna. Jej umysł więc przesunął się dalej. Potrzebowała sobie wymyślić takie miejsce, a potem je stworzyć…
- Jest tam ciepło. To posiadłość nad brzegiem morza, ale osadzona na klifie. Jest w stylu weneckim, wygląda jak bardzo stary, ale zadbany dwór. Przed nią jest fontanna i droga podjazdowa… Wzdłuż pojedynczej drogi dojazdowej ciągną się pola lawendy… Nad morze prowadzi ścieżka schodząca łagodnie w dół, na malutka prywatną plażę… Tylko zaufane osoby wiedzą o tym miejscu. Mogłoby tam mieszkać na raz wiele osób, ale najczęściej to trzy, lub cztery… To spokojne i ciepłe miejsce. Bardzo ważne… - powiedziała obserwując tę posiadłość. Wiedziała gdzie była. Znalazła się w niej co prawda na bardzo krótki czas i tylko raz, ale przyszło jej do głowy, że jeśli odrobinę przebudują to miejsce, nada się idealnie pod przyszłą bazę dla Kościoła. Był do niej dostęp z powietrza, lądu i z wody. Dokładnie to, czego było potrzeba… Odprężyła się.
- A teraz otwórz oczy - rzekł Kirill.

Kiedy to zrobiła, ujrzała piękne, błękitne niebo. Słońce wisiało wysoko nad nimi, ale nie raziło ich w oczy. Błękitne obłoki wyglądały rajsko. Usłyszała szum morskich fal. Znajdowali się na maleńkiej plaży. Leżała na gorącym, złocistym piasku, a tuż obok niej ciągnął się cień. To klif go rzucał. Kiedy podniosła głowę, ujrzała wijącą się ścieżkę, której pełen przebieg był niestety niewidoczny dla jej oczu. Nad tym wszystkim czuwała wspaniała rezydencja. Symetryczna, biała, z czterema wspaniałymi kolumnami, które zdobiły jej środek. Alice pod tym kątem widziała tylko jej część, ale to wystarczyło. Kirill ponownie przesunął dłonie na jej skronie. Masował je. Uśmiechał się delikatnie do niej.
- Jesteś bezpieczna - szepnął przyjemnym, spokojnym tonem. - Jesteś dobra. Jesteś wspaniała - mruczał, wymieniając jej kolejne zalety. - Miło mi, że mogę być w twoim towarzystwie - powiedział.
Śpiewaczka wstrzymała oddech i rozluźniła się widząc miejsce, które pokazał jej Kirill. Co prawda przybyła do niego raz z Terrencem, ale bardzo dobrze jej się kojarzyło. Powoli oddychała. Słysząc słowa Kaverina uśmiechnęła się nawet leciutko
- Miło mi słyszeć, że jednak ci miło w moim towarzystwie… Ale do dobra i wspaniałości mi daleko… Ale dziękuję ci, że do mnie przyszedłeś… chciałabym, żebyś ufał mi na tyle, by czasem przyjść i do mnie gdy coś cię gryzie - powiedziała i obserwowała niebo. Było piękne, choć istniało teraz tylko w ich głowach. To miejsce było jednak prawdziwe. Mogła się do niego przenieść… Planowała też tak uczynić…
- Nie spieraj się ze mną, to niegrzeczne - Kirill uśmiechnął się lekko. - Trzeba było tylko powtarzać za mną. Ale teraz nie musimy mówić - pogłaskał ją delikatnie po policzku. Następnie położył dłonie na barkach i ugniatał je dość mocno. Alice aż przymknęła oczy. Nawet nie wiedziała, jak bardzo było obolała. Wszystkie jej mięśnie były napięte. Kiedy Kirill je dotykał, było to zarazem nieprzyjemne, jak i dziwnie komfortowe i rozkoszne. Nie chciała, żeby przestawał. Rosjanin podniósł głowę i spoglądał w milczeniu na morskie fale tańczące na horyzoncie. Gdzieś daleko Alice spostrzegła pojedynczy statek płynący powoli. Mewy latały nad ich głowami, lekko skrzecząc. Spoglądały na nich, jak gdyby zastanawiając się, czy są jadalni. A może czekały, aż wyciągną stertę okruszków i zaczną ich karmić? W pewnym momencie Kirill podniósł dwie torebki pełne pieczywa.
- Co o tym sądzisz? - zapytał.
Alice ostrożnie usiadła. Wzięła torebkę z pokruszonym chlebem i zerknęła na mewy. Wyjęła garść kawałków i rozrzuciła po plaży przed nimi, obserwując jak mewy zaraz usiadły i zaczęły dobierać się do chleba, a to po prostu jedząc, a to próbując zjeść jak najwięcej, lub podkradając sobie nawzajem. Harper milczała obserwując ten widok. Była kompletnie odrealniona. Potrzebowała takiego wyciszenia. By nie musieć myśleć…
- Ładnie tu jest… - powiedziała cicho. Nie komentowała faktu, że masaż zapewniony jej przez Kaverina sprawił jej wiele bólu. Starała się nie przejeżdżać myślą, do znajomego masażysty, bo czuła rosnący w jej klatce piersiowej warkot. Milczała i karmiła mewy w ciszy.
- Prawda? - zapytał Kirill. Wyjmował pokruszoną bagietkę i rzucał wysoko. Ptaki łapał jedzenie w locie, pikując, a potem wznosząc się wysoko. W pewnym momencie mężczyzna szczerze roześmiał się. To rzeczywiście było przyjemne i odprężające, przynajmniej dla niego. Mewy były nienasycone. Chciały więcej i więcej. Wtem Alice spostrzegła jakiś kudłaty kształt na ścieżce. Biegł w ich stronę wielkimi susami. Miał wywieszony, długi, różowy jęzor. To był Fluks! Wnet znalazł się na plaży i szczeknął dwa razy, biegnąc wokół niej w kółko. Następnie zadarł łeb w górę i zaszczekał groźnie na mewy. Tylko po to, aby w następnej chwili zwinąć się w kłębek i tylną łapą skrobać się miejscu na tułowiu, które go nagle zaswędziało.
Alice uśmiechała się do smiechu Kirilla. Słyszała go może tylko raz, czy dwa... Zaraz jednak dostrzegła Fluksa.
- O… Fluks! - rzuciła zadowolona widząc psa. Podniosła się na kolana i rozłożyła ramiona by pies mógł zaraz do niej przybiec. Chciała go pogłaskać. Miał takie miękkie futro… Wszystko tu działało na nią tak terapeutycznie, że najchętniej nie wychodziłaby stąd. W ogóle. Wiedziała jednak, że to niemożliwe i że będzie się w końcu musiała zmierzyć z rzeczywistością i to już niedługo.
Pies napadł na nią, chcąc zacząć lizać po twarzy. Harper zaśmiała się i próbowała powstrzymać bestię, głaszcząc ją też przy okazji.
- To prawdziwy Fluks - wyjaśnił Kirill. - Właśnie zasnął. Myślałem o zwierzętach i o tym, jak cię rozweselić… Przypomniałem sobie o nim. Sięgnąłem po niego. I oto jest - dodał. - Więc nie wszystko tutaj jest fałszywe - mruknął, lekko uśmiechając się. - Ty jesteś prawdziwa. Ja też jestem. Fluks tak samo. Piękno tego miejsca również - dodał. - Nawet jeśli jest od nas oddalone pod względem fizycznym, to czy ma to znaczenie, skoro jest blisko naszego serca? - zapytał, przenosząc na nią wzrok. - Mnie i ciebie dzielą tysiące kilometrów, a jednak byłem w stanie dostrzec twój ból i zareagować na niego. Niekiedy ukochanych ludzi zaczynają dzielić jeszcze większe dystanse… ale to nie ma znaczenia, jeżeli pozostają w naszych sercach - powiedział, uśmiechając się miło.
Alice słuchała słów Kirilla, głaszcząc psa. Przyglądała się Rosjaninowi i kiwnęła głową.
- Dziękuję… Potrzebowałam czegoś takiego… - powiedziała spokojnym tonem. Drapała Fluksa za uszami, a potem po karku i plecach. Czekała, aż położy się, by dalej móc go głaskać. Rzuciła też znowu trochę chleba mewom.
- Będę mieć dziecko… chyba trochę się boję… - powiedziała poważnym tonem, obserwując jak ptaki połykają chleb.
- To dobrze, bo to znaczy, że zależy ci - odpowiedział Kirill. - A to automatycznie czyni cię dużo lepszą matką, niż gdyby było ci wszystko jedno - dodał. - Jestem przekonany, że będziesz potrafiła zaopiekować się nim dobrze. Bo taka w końcu jesteś. Opiekujesz się nami wszystkimi. To silniejsze od ciebie - rzekł, uśmiechając do niej. Następnie podszedł do Fluksa i uklęknął, aby pogłaskać go po głowie. Pies niepewnie obwąchał jego rękę, ale pozwolił się dotknąć. Nawet lekko go polizał.
- Myślisz? Bo ja sama nie wiem. Muszę zapewnić temu dziecku bezpieczeństwo... A nasz świat nie jest bezpieczny - zauważyła i obserwowała jak Fluks zaakceptował Kirilla
- Chyba cię polubił - stwierdziła widząc jak mężczyzna pogłaskał kudłacza. Sama również dalej go głaskała.
- Jak dla mnie to miejsce jest całkiem bezpieczne. Pochodzi z głębi twojego umysłu. Jeżeli jesteś wystarczająco ostrożna, to świat robi się bezpieczny. Tylko musisz na każdym kroku myśleć, nawet wpaść w lekką paranoję. Zadawać sobie pytanie… “w jaki sposób to, co teraz robię, może zostać odkryte przez moich wrogów”? Jeżeli jedyną odpowiedzią, na jaką jesteś w stanie wpaść, to “poprzez satelitę”, to robisz to właściwie - Kirill niby zażartował, ale nie do końca.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 19:00.
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:48   #302
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice kiwnęła głową. Musi zapamiętać te rady od Kirilla. Potrzebowała tego, co jej podarował w Iterze. Dalej głaskała Fluksa. Będzie miała tak wiele na głowie, ale w tym konkretnym momencie nie musiała o tym myśleć, słuchała szumu morza i skrzeku mew. Wiedziała już, że sprowadzi się do tego miejsca. Było wyjątkowo bezpieczne, a będzie jeszcze bardziej… Śpiewaczka miała plany, wszystkie póki co w chaotycznej rozsypce, ale jednak nadal plany. Po powrocie do Anglii, będzie musiała je poukładać.
Kirill podszedł do Alice i przytulił ją.
- Obiecasz mi coś? To trochę ironia, że ze wszystkich osób na tym świecie akurat ja cię pocieszam. Patrząc na to, w jakim znajduje się na co dzień stanie. Ale… im dłużej nad tym myślę, to ma to więcej sensu. Tylko ktoś, kto dużo wycierpiał jest w stanie odpowiedzieć na cierpienie drugiej osoby. Nawet jeżeli sam zazwyczaj się fatalnie - mruknął. - Ale nie o tym chciałem mówić. Obiecasz mi coś? - powtórzył. - Że… po wszystkich fatalnych rzeczach, jakie będą ci się przytrafiać, przypomnisz sobie, że są również te dobre. Że nie zapomnisz na przykład o tej chwili - odwrócił się w stronę morza i objął cały horyzont dłonią. - Łatwo jest skupiać się na złych rzeczach, bo te są bardziej krzykliwe od tych cudownych.
Harper oparła czoło na ramieniu Kaverina i westchnęła cicho.
- Obiecuję… Nie zapomnę o dobrych, wspaniałych rzeczach… - zgodziła się. Dalej drapał Fluksa.
- Jeszcze raz dziękuję Kirillu - powiedziała uprzejmie. Przetarła twarz dłońmi, chcąc się całkiem ocknąć ze smutku i móc już o nim nie myśleć.
- Będę musiała tam zaraz wrócić… - powiedziała to takim tonem, jakby bardzo nie chciała. Jak mała dziewczynka, która miała wejść pierwszy raz do dużego basenu z chłodną wodą.
- Tak naprawdę nigdy nie opuściłaś tamtego miejsca. Cały czas znajdujesz się tam, gdzie się znajdujesz. W pewnym sensie… to, co przytrafiło się tutaj, przytrafiło ci się tam. A to znaczy, że nawet w najgorszych chwilach może zdarzyć się coś dobrego - Kirill uśmiechnął się do niej lekko. - Nie jestem pewien, czy mówię zrozumiale. Jak nie, to wybacz mi. Uwierz mi na słowo, że powiedziałem coś uspokajającego i miłego - zaśmiał się lekko pod nosem.
- Wierzę… - stwierdziła Alice. Usiadła znów na piasku i wróciła do głaskania Fluksa. Zamyśliła się, milknąc. Nie wyglądała już jednak na spiętą, tylko bardzo mocno zamyśloną. Najwyraźniej planowała i próbowała poukładać sobie różne kwestie już teraz. Tu było tak spokojnie, że mogła. Tam będzie znów musiała zetknąć się z nieprzyjemnymi rzeczami. Zbierała dzięki Kaverinowi siły.
- Jeżeli chcesz lub powinnaś wracać, to mów - rzekł Kirill. - Ja nie będę cię pospieszał. Również nie planuję cię zatrzymywać. Sama wiesz najlepiej, co powinnaś uczynić i kiedy - dodał.
Usiadł na piasku i zaczął bawić się z Fluksem. Ten przekonywał się do niego coraz bardziej. Merdał ogonem niczym helikopter. Kaverin uśmiechnął się do niego.
- Lubię zwierzęta - mruknął. - Zawsze lubiłem.
Alice więc nie spieszyła się. Obserwowała Kaverina i psiaka. Uśmiechnęła się lekko, gdy wreszcie wyszła z zadumy
- Może powinieneś sobie jakiegoś sprawić. Tak dla towarzystwa? - zaproponowała. W końcu Kaverin wyrzucał jej wcześniej, że czuje się samotny. Nieco burzliwie, ale ta sprawa została pogrzebana jego wyjściem z Iteru, a jej wybuchem. Teraz jednak nie miała siły do tego wracać. Spojrzała jeszcze raz na horyzont i podniosła się, otrzepując pupę z piasku. Materiał czarnej sukienki lekko falował, gdy to robiła.
- Nie ma mowy… nie byłbym w stanie zaopiekować się nikim. Tak myślę. Przynajmniej nie teraz - dodał. Przez chwilę milczał, rozmyślając na jakiś temat. - A może to nieprawda? Przecież dbałem o Noela… Tyle że nie wtedy, gdy był małym dzieckiem. A zwierzęta przypominają właśnie kogoś takiego. Nie jestem wystarczająco odpowiedzialny, żeby zasługiwać na tę miłość - mruknął, drapiąc Fluksa po gardłem.
- Daj spokój, uważam, że byłbyś świetnym opiekunem do zwierzaka - powiedziała i zerknęła na Kaverina i na Fluksa, jakby mierzyła czy pasują do siebie, jako towarzysze. po chwili zaśmiała się nawet cicho.
- Myślę, że to na mnie pora… Zadzwonię do ciebie niedługo… Kiedy uporządkuję nieco swoje sprawy i znajdę swoje bezpieczne miejsce… - obiecała mu. Podeszła do niego, po czym pochyliła się i pocałowała go w czoło, a następnie pogłaskała po głowie. Tak jak traktowało się bliska osobe, przyjaciela, czy dobrego brata. Zerknęła jeszcze na Fluksa. Zacmokała na niego, po czym poklepała go na pożegnanie. Stanęła prosto, po czym zaczęła iść w stronę ścieżki po stopniach na klif. Wiedziała jednak, że ta doprowadzi ją do wyjścia z Iteru. Zagłębiła się w spokojnych oddechach by wrócić do ciała.

Nagle poczuła na swoim ramieniu czyjąś rękę.
- Alice? Alice! - to był chyba Arthur. Z trudem rozwarła powieki. Miała wrażenie, że spała kilka wieków, a zarazem… jakby dużo za krótko. - Wszystko w porządku?
Douglas zerknął na Diega, ale nie odezwał się. Potem na Thomasa. Nagle zrozumiał, że gdyby Alice coś się stało… to byłby zupełnie sam z tyloma kłopotami.
- Obudź się, do cholery jasnej - rzekł teraz ostro. - Jesteśmy już w Port Louis!
Śpiewaczka potrząsnęła lekko głową i rozejrzała się.
- Oh… Wybacz… Bardzo mocno odpłynęłam… Wszystko w porządku, po prostu potrzebuję dużo odpoczynku po tym co się działo… Jesteśmy już przy hotelu? - Alice oceniła, czy jechali, czy stali czy co się tak właściwie działo. Straciła kompletnie poczucie czasu przebywając w Iterze wraz z Kirillem. Zdawała się jednak odrobinę odświeżona, choć i tak potrzebowała odpoczynku.

- Byłem pewny, że coś ci się stało. Cholera - Arthur obrócił się z powrotem na siedzenie i westchnął.
- Dwie minuty i będziemy tuż przed Le Suffren - mruknął Diego. - Tam będziemy musieli się rozstać - rzekł z udawanym smutkiem. - Niestety!
Thomas jęknął orgazmicznie, słysząc głos Alice, ale nie otworzył oczu. Poruszył się nieco na siedzeniu, głośno oddychając przez usta.
Alice zerknęła na niego i zarumieniła się, bo to było jednak odrobinę krępujące jak jej własny brat na nią reagował i to przy drugim bracie i obcym mężczyźnie. Ci jednak wydawali się kompletnie tym nieporuszeni. Może jakiś czas temu było to jakąś zabawną nowością, lecz obecnie zdawało się raczej irytujące.
- No jakoś sobie poradzimy - powiedziała udając, że nie przejęła się zachowaniem i dźwiękami wydawanymi przez Thomasa.
- Pozwólcie, że przestanę się odzywać - dodała jeszcze, zdradzając się, że jednak zwróciła na to uwagę.
- Czy to nie seksistowskie? - zapytał Diego. - Tylko dlatego, bo jesteś kobietą w męskim gronie? To nie osiemnasty wiek, na litość boską - mruknął, kręcąc głową. - Jednak jest też w tym coś uroczego.
- Tak czy inaczej… - Arthur spoglądał przez przednią szybę. - Już jesteśmy.
Le Suffren nie zmieniło się ani trochę przez noc. Wyglądało dokładnie tak samo. Stało niewzruszenie, jak gdyby nic się nie stało. Podczas gdy tak naprawdę wszystko się zmieniło. Alice uświadomiła sobie, że zaraz będzie musiała wejść do pokoju, w którym były rzeczy Terry’ego. Przypomniała sobie fioletową koszulę, która została powieszona na oparciu fotela w sypialni. Wciąż pachniała tak samo, jak de Trafford.
Harper wstrzymała oddech, szykując się na ten mentalny szok. Myślała o plaży i mewach…
- Mewy, plaża… - powiedziała wręcz na głos, cicho pod nosem i sama do siebie. Poczekała aż zaparkują.
- Dziękuję za to, że nas podwiozłeś. Pewnie w ciągu dwóch dni stworzę tę odę… - obiecała Diego, po czym zerknęła na drzwi i wysiadła. Zastanawiała się, jak mają przetransportować Thomasa, ona i Arthur… Nie mieli za wiele siły… Może jednak dadzą radę do lobby, a potem do taksówki do szpitala… potrzebowała porozmawiać z recepcją i miała nadzieję, że zdoła załatwić tę sprawę szybko, wejść do siebie do pokoju i zabrać swoje i Terrence’a rzeczy. Nie zamierzała niczego zostawić.
- Do widzenia. Miło mi, że nie zapomniałaś - mężczyzna w ten sposób skomentował wzmiankę o odzie. - To była prawdziwa przyjemność.
Arthur tylko parsknął.
Wnet rodzeństwo znalazło się na drodze. Czarny sedan odjechał.
- Weźmiemy go pod ramiona. Ty po lewej, ja po prawej.
Szli w stronę wejścia do Le Suffren, kiedy nagle ujrzała Nel i Paula idącego z kierunku, w którym znajdował się basen. Trzymali w rękach po szklaneczce zielonego napoju. Na pewno alkoholowego. Byli roześmiani i szczęśliwi.
- Cześć, Alice! - kobieta pomachała jej z daleka. - Kim są ci przystojniacy?!
- Prawdziwi przystojniacy! - Paul uśmiechnął się do Arthura i Thomasa w dość szczególny sposób.
Harper wzięła głęboki wdech i wydech.
Zaczynało się.
- To moi bracia - odpowiedziała znajomym z Le Suffren. Pomyślała o tym, jak nocą przed tą ostatnią ona i Terrence powitali ich na tarasie jej pokoju… I jak zapewne właśnie wtedy robili dziecko. Uznała, że raczej to nie będzie wątek, o którym kiedykolwiek małemu detraffordziątku opowie ze szczegółami. Miała nadzieję, że goście hotelu, których poznała w barze, po prostu sobe pojdą i że nie pamiętają, że mówiła iż jej bracia zaginęli…
- A czy oni nie zaginęli? - zapytał Paul. Chyba jednak zapamiętał.
Nel zmrużyła oczy, patrząc na niego i nagle otworzyła szeroko usta i oczy. Zaczerpnęła duży haust powietrza.
- Tak, rzeczywiście! Jak dobrze, że się znaleźliście!
- A gdzie twój mężczyzna? Pewnie wciąż odpoczywa po wczoraj, nie? - Paul zarechotał. - Dziewczyny strasznie ci zazdrościły. I nie powiem, ja tak samo. Ale nie martw się, nie będziesz musiała odchodzić z Klubu Złamanych Serc tylko dlatego, bo posiadasz przystojnego chłopaka.
- No zwłaszcza, że masz takich atrakcyjnych braci! - Nel zachichotała. - Tylko żartuję, nie bierzcie tego na poważnie - machnęła ręką.
Arthur niepewnie spojrzał na Alice. Thomas natomiast stał niepewnie, wsparty na ich ramionach i zdawał się tkwić w swoim własnym świecie.
Alice nie podejmowała tematu Terrence’a, ani klubu, ani niczego. Zerknęła w stronę wejścia do hotelu.
- Słuchajcie, mieliśmy ciężkie dwadzieścia cztery godziny. Chciałabym pójść do siebie. Przepraszam was, ale musimy iść… Nie gniewajcie się - przeprosiła znajomych i podciągnęła nieco Thomasa na swoim ramieniu, było jej ciężko, głównie przez uszkodzoną po postrzale rękę. Nie zamierzała jednak upuścić brata. Skierowała Arthura znowu do wejścia w stronę lobby.
- A tak, spoko - mruknął Paul.
- Widzimy się wieczorem! Wszystko nam opowiesz! - Nel krzyknęła za nimi.
Śpiewaczka wiedziała, że pewnie to jednak nie nastąpi… Była jednak na tyle uprzejma, by ich o tym nie informować.

Weszli do recepcji. Była czysta i zadbana, jak zawsze. Alice spostrzegła dwie kobiety za kontuarem. Rozpoznała je. Latynoska i czarnoskóra. Uśmiechnęły się uprzejmie.
- Dzień dobry - powiedziały, po czym opuściły wzrok na jakieś dokumenty przed nimi. Wnet Pierwsza z nich chyłkiem podniosła głowę, obserwując Arthura i Thomasa. Zmarszczyła brwi i lekko uderzyła łokciem koleżankę, aby zwrócić jej uwagę. Jednak na razie nic nie powiedziała, kompletnie zaskoczona.
- Dzień dobry… - odpowiedziała Alice, kiedy zatrzymali się przy kontuarze recepcji.
- Pamiętają mnie panie? Wynajęłam pokój przedwczoraj… Sytuacja jednak skomplikowała się… Zostałam porwana i okradziona. Cudem udało mi się uciec, wraz z moją rodziną, ale chcemy udać się do szpitala. Potrzebuję zabrać moje rzeczy z pokoju, jednak nie posiadam klucza i dokumentów, poza paszportem w samym lokalu, który wynajmowałam… Czy mogą mi panie pomóc? Płaciłam z góry za pokój, po prostu chcę się móc pozbierać i pojechać do szpitala… - powiedziała poważnym tonem. Nie żartowała, była zmęczona i wyglądała na dokładnie tak zamęczoną jak się czuła. Miała nadzieję, że kobiety zrozumieją i nie będa sprawiały problemów.

Przez pierwszych kilka sekund kobiety nic nie odpowiedziały. Nagle ta czarnoskóra drgnęła.
- Och… oczywiście… zadzwonimy na policję i na pogotowie, przetransportują was do szpitala.
- A co do pokoju… to proszę przypomnieć, jaki jest numer? Wezmę klucz zapasowy i zaprowadzę państwa do środka. Doliczymy karę za zgubienie poprzedniego do państwa rachunku. Proszę jednak teraz o tym nie myśleć, to nie ma znaczenia. Pewnie kierownik i tak wykaże się zrozumiałością.
- Ja zaprowadzę państwa, tylko proszę podać numer pokoju - powtórzyła czarnoskóra.
Śpiewaczka nie ociągała się i podała numer pokoju, który zajmowała.
- Chcesz iść ze mną, czy poczekacie tutaj? - zapytała ostrożnie Arthura. Nie wiedziała, czy miał siły tak chodzić wszędzie jeszcze dźwigając półprzytomnego Thomasa. Mogła tam pójść sama i tak zamierzała zapakować wszystko do walizki i po prostu zabrać.
- Poczekamy tutaj. Nie martw się o nas - mruknął Thomas.
Alice została zaprowadzona przez recepcjonistkę do apartamentu. Otworzyła drzwi i wpuściła śpiewaczkę do środka.
- Przykro mi, ale nie mogę dać pani klucza, bo to zapasowy i mamy takie właśnie zasady. Ale proszę się nie spieszyć. Poczekam tak długo, jak będzie tylko trzeba i przyjdę, aby zamknąć pokój. Proszę tylko zadzwonić do nas na recepcję i od razu pojawię się - rzekła, kierując się korytarzem w stronę, z której przyszła.
Harper rozejrzała się po pokoju i nie była już w stanie odpowiedzieć recepcjonistce. Wszędzie były ślady bytności Terrence’a. Wszędzie. W szklance po kawie ustawionej w kuchni, w szklance po alkoholu, który pił wcześniej. W pęknięciu na suficie… Stała tak, kompletnie wmurowana i walczyła z łzami, by się nie rozpłakać. Zamrugała kilka razy szybko, po czym potrząsnęła głową. Podeszła do szafy i wyciągnęła swoją walizkę. Następnie wzięła również torbę, z którą przybył Terrence. Zaczęła przepakowywać wszystko do swojego, większego bagażu. Jego ubrania, rzeczy podręczne… Po czym z bocznej kieszeni swojej torby podróżnej wyciągnęła ten specjalny, awaryjny telefon. Ten, którego używała tylko w wyjątkowych sprawach, głównie związanych z KK. Był na niej numer…
Zgarnęła koszulę, którą Terrence miał na sobie, a o której myślała zbliżając się do Le Suffren. Przytuliła ją do siebie i zaciągnęła się zapachem jego wody kolońskiej, której woń została jeszcze na kołnierzu. Zmięła materiał w palcach i rozpłakała się. Był to jednak krótki wybuch, bo zaraz uspokoiła się i otarła łzy. Znów spojrzała na telefon. Wybrała numer, po czym wybrała opcję ‘SMS’


Cytat:
Do: J.
Treść: Wydaje mi się, że Terrence nie żyje… Wydaje, bo nie widziałam ciala. A.
Posłała to do Joakima, zastanawiała się, czy napisać również do Jennifer, ale uznała, że z nią porozmawia o tym w cztery oczy. Że tak powinno być. Do Dahla nie miała jak się dostać na rozmowę i zakładała, że pewnie nie odebrałby tak czy inaczej, wię`c nawet nie próbowała. Wróciła do pakowania, zostawiając telefon z włączonym dźwiękiem. Wyciągnęła zapasowy portfel i swój paszport. Był tu także ten należący do Terrence’a. Jego zdjęcie. Przesunęła po nim palcami, po czym bezmyślnie przysunęła je do ust i ucałowała. Jakby to w ogóle miało coś dać. Odczynić złe zaklęcie… Nie była jednak dzieckiem i nie wierzyła w bajki. Przebrała się w swoje ubrania i odłożyła koszulę Terrence’a do torby. Wsadziła komórkę do kieszeni i przeszła się jeszcze raz po całym pokoju. Zahaczyła nawet o taras. Żałowała, że nie dała Terremu zatłuc Bahriego, gdy była ku temu okazja w tym pokoju…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:49   #303
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Musiało jej tylko wydawać się, a jednak dosłownie czuła zapach Terry’ego nie tylko na koszuli, ale w całym mieszkaniu. Jak gdyby jego duch tutaj pozostał. Kiedy zamknęła oczy, odniosła wrażenie, że mężczyzna zaraz przybliży się do niej i przytuli ją od tyłu. Powie, że to wszystko było jedynie dziwnym, paskudnym snem. Kirill wyjaśni jej, że przerażająca, perfidna istota z Iteru zainfekowała jej umysł niczym wirus, kiedy ostatnim razem przebywała w tamtym wymiarze. Że to on pokazywał takie przerażające wizje, bo karmił się jej cierpieniem… ale nic z tego nie było prawdą.
Alice oparła się o balustradę pokoju i pochyliła. Łzy gęsto spływały z jej oczu. Czuła fizyczny ból w brzuchu. Miała wrażenie, że nie może oddychać. Bo to Terry był jej powietrzem, ale nagle go zabrakło. Przez ostatnie miesiące cały czas był obok. Mogła na nim polegać i właśnie to robiła… a on ją wspierał i kochał bezwarunkowo. Był najprawdopodobniej najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się jej, ale teraz… zniknął. Zostawił za sobą czarną dziurę. Próżnię, która zasysała ją. Wnet uświadomiła sobie, że jej nogi zmiękły… upadła na podłogę. Nie straciła przytomności, jednak nie miała siły, aby utrzymywać równowagę. Oparła plecy o ścianę. Nadszedł ogromny napad paniki. Zamknęła oczy i oddychała przez usta… przynajmniej próbowała, jednak miała wrażenie, że powietrze zatrzymuje się na jej gardle. Nie może dotrzeć do płuc. Czy zrobiła się fioletowa? Czy straci przytomność? Umrze z powodu złamanego serca?
Początkowo próbowała z tym walczyć i się opierać emocjom, zaraz jednak nie zdołała. opadła na fotel, na którym wczoraj siedział Terrence, kiedy ona go dosiadała i objęła się ramionami. Płakała dalej, póki po prostu się całkiem nie zmęczyła, a łzy dalej kapały jej ze szczęki na szyję i białą bluzkę, którą założyła by zasłonić siniaki. Spróbowała się podnieść i wyjść z balkonu, tłumacząc sobie, że może to powietrze tutaj. Że może jeśli stąd wyjdzie, to znów będzie mogła oddychać. Nie mogła zemdleć, bo to na pewno zaszkodziłoby płodowi. Teraz wszystko było potencjalnym zagrożeniem dla małego, nowego żyjątka w jej ciele. Chyba to dało jej siły, bo weszła ponownie do środka i usiadła teraz na kanapie. Wzięła butelkę wody mineralnej i napiła się, próbując ostudzić emocje. Pociągnęła nosem. Spojrzała na telefon, by ocenić ile minut spędziła na pakowaniu i opłakiwaniu de Trafforda.
Minęło dobre pół godziny. Jednak nie spędziła na balkonie tak dużo czasu, jak wydawało się jej. Zimna woda orzeźwiała ją i nieco pomagała na ból głowy. Przypomniała sobie Kirilla i to, co przed chwilą obiecała mu. Musiała być silna zarówno dla siebie, jak i swojego dziecka. Nie… ich dziecka. Jej i Terry’ego. Jemu już nie mogła pomóc, ale jego syn lub córka liczyli na nią. Świadomość tego nieco wzmocniła ją.
Już odkładała telefon, kiedy ten zadźwięczał. Ktoś dzwonił. Spojrzała na ekran oraz pojedyczną literę “J”.
Alice chciała już schować telefon i ruszyć by zadzwonić po recepcjonistkę, kiedy nagle rozbrzmiała melodyjka. Śpiewaczka patrzyła na ekran i wahała się. Czy była w stanie z nim teraz rozmawiać? W tym stanie, w którym była? Przełknęła ślinę i wymusiła na sobie spokój. Odebrała.
- H...alo? - mimo, że chciała brzmieć normalnie, jej głos załamał się. Nie dość, że było słychać, że dopiero co płakała, to jeszcze że się bała jego reakcji, choć bardzo starała się zachować spokój. To wszystko powiedziało Dahlowi to jedno, krótkie słowo.

Odpowiedziała jej cisza. Wydawała się pulsująca i jakby złowroga. Taka gęsta, że mogłaby ją kroić nożem. Odniosła wrażenie, że pewnie połowa półkuli pomiędzy nią i Joakimem w tej chwili zamarła. Jakby nadeszła kolejna epoka lodowcowa. Albo wręcz przeciwnie, masywny efekt cieplarniany, który spalał wszystko na swojej drodze na wiór. Nagle usłyszała pojedyncze słowo. Jednak zabrzmiało niczym grom. Błyskawica, która uderzyła prosto w nią.
- Jak? - głos Joakima przypominał trzaśnięcie bicza.
Harper, podobnie jak pół globu zamarła w oczekiwaniu, a gdy przyszedł strzał wzdrygnęła się. Przełknęła ślinę.
- Arabowie. Sharif Habid. Zapolował na nas… Konkretnie na mnie. Wykorzystał moment, wyczekał jak będziemy zmęczeni i osłabieni po starciu z kultystami bogów Tuoneli. Wtedy porwał mnie, a jego polecił zastrzelić. Uciekłam, wróciłam do tego lasu, ale policja już tam była. Nikt jednak nie był w stanie powiedzieć, czy widział jego zwłoki. Więc jak już się zapewne wezmą za identyfikacje… To wtedy czegoś się dowiem… Lub nie dowiem, bo tu jest wszystko możliwe, równie dobre mogli go porwać cholerni kosmici - powiedziała napiętym tonem. I teraz czekała na kolejny strzał.
Alice słyszała oddech Joakima. Mężczyzna musiał oddychać przez usta. Bez wątpienia był wściekły, jednak powstrzymywał złość. Milczał. W pewnym momencie Alice pomyślała, że może coś mu się stało, albo wina leżała po stronie telefonu. Potem jednak usłyszała najupiorniejszy, najstraszniejszy śmiech, jakiego była świadkiem.
- No co mogę na to powiedzieć? Alice, co można na takie coś powiedzieć?
I znów zamilkł.
Wstrzymała oddech ponownie, głównie ze względu na jego śmiech
- Nie musisz nic mówić… No chyba, że zamierzasz na przykład mnie obwiniać. Do tego już jednak przywykłam… Nie oczekuję też, że rzucisz co robisz i wrócisz do Kościoła. Dam sobie radę sama - powiedziała nabierając nowego, obcego Dahlowi, poważnego i władczego tonu. Co prawda nie mogła się mierzyć z nim, czy z Terrencem, ale jak na siebie do tej pory… Arabowie musieli zaleźć jej za skórę.
- To nie ode mnie zależy. Nie jestem na wakacjach. Pracuję. Natomiast wy mieliście być na urlopie. Dlaczego… - Joakim zawiesił głos, po czym westchnął, jak gdyby nie było sensu nawet zadawać pytania.
Znowu milczał. Dahlowi bardzo rzadko brakowało słów. Jego oddech nieco przyspieszył. Czyżby się rozklejał? Alice nie widziała jego twarzy, nie była pewna. Może to tylko z powodu złości? Mogła jedynie zgadywać, jakie emocje odczuwał mężczyzna. Bo przed każdym wymówionym słowem próbował uspokoić się tak bardzo, jak to tylko możliwe.
- Dlaczego Terry musiał umrzeć, Alice? - zapytał. Równie dobrze mógłby uderzyć w nią kowadłem. Ciężar w jego głosie przygniatał.
Harper nic nie odpowiedziała, próbując zrzucić z siebie ładunek emocjonalny, którym w nią cisnął. Sama znowu poczuła, jak łzy zbierają jej się i zaczynają spływać po policzkach.
- Nie pytaj mnie o to, nie ja decyduję. Nie tak to miało wyglądać. Wiem, że jestem chodzącym magnesem na nieszczęście, ale czemu on… Czemu musieli mi zabrać jego… - zasłoniła usta dłonią, kiedy znów się rozpłakała. Joakim nie musiał wiedzieć, jak bardzo ją to bolało. Wolała mu też nie wspominać o fakcie, że była w ciąży, przynajmniej na razie nie. To nie były okoliczności do rozmawiania o takich dobrych rzeczach, gdy cierpieli.
- Nie tobie. Przede wszystkim mi. Ty znałaś go może rok, ja dekady. Rozumiesz, Alice? Dekady - Joakim warknął. - Kurwa, powoli do mnie dociera, co do mnie mówisz. Jak to możliwe, że taka mała pchełka, jak Sharif zdołał go zabić? Co to znaczy, że Terry był zmęczony? Przecież to chodząca bomba atomowa, co musiał robić, żeby wyczerpać swoje baterie? Może… może on żyje? Skoro nie widziałaś go martwego? Czy jest taka możliwość? - Joakim zaczął wchodzić w fazę zaprzeczenia. Bardzo nie chciał śmierci de Trafforda. - Jak… jak ja mam cokolwiek zrobić bez niego? Najpierw Abascal, teraz Terry… co będzie z Kościołem? Co będzie z tobą? Co… - Joakim głośno zaczerpnął powietrza. - Kurwa, czemu wszystko się pierdoli…! - krzyknął ze złością.
Alice słuchała go, ale nie znała odpowiedzi, które mogłyby go zadowolić. Czuła się odpowiedzialna za zgon Abascala i teraz czuła się równie boleśnie odpowiedzialna za zgon Terrence’a…
- Sharif już nie jest tą samą osobą. Stał się potworem. Sadystą… Mam wrażenie, że ponowne pojednanie z siostrą nie wyszło mu tak na zdrowie, jak powinno. To też moja wina, ale kto mógł przypuszczać, że zrobi się zazdrosny o ciebie do takiego stopnia, że gotowy będzie zorganizować coś takiego? Ani ty, ani ja. Żadne z nas nawet go o to wtedy nie podejrzewało - sapnęła…
- To niemożliwe, żeby ten nieudacznik choćby dotknął Terry’ego. Nie mówiąc o zabiciu. Jeżeli mnie wkręcasz… Na przykład to jakaś głupia próba zwrócenia na siebie uwagi i przeprowadzenia przydługiej rozmowy ze mną… - Joakim zawiesił głos. Nie dokończył. Nie musiał. Ton jego głosu dostarczał więcej informacji niż tysiąc słów.
- Jak śmiesz zarzucić mi coś takiego? Porwano mi braci, sama nie zostałam omal porwana, przed czym ty mnie uratowałeś… Ale potem zostałam ponownie porwana, tym razem przez bandę Habida, zgwałcona… Ponownie, z cholernej zazdrości… Ponownie. Nie będę żebrać o twoją uwagę. Ani wcześniej, ani teraz, ani później. Nie jestem twoim Konsumentem Joakimie. Nie zapominaj o tym - wybuchła wściekła, że mógł jej zarzucić takie coś jako kłamstwo.
- Oczywiście, że jesteś moim Konsumentem. Nie różnisz się pod tym względem od wszystkich innych. Różnica jest taka… że ja jestem również twoim Konsumentem - Joakim zawiesił głos, mówiąc dość cicho. - I przykro mi, że nie byłaś w stanie uratować Terry’ego. Bez względu na to, czy było to możliwe, czy nie… - westchnął.
- Próbowałam… I zapłaciłam za to. Słoną cenę. Nigdy więcej, nie ruszę się nigdzie, bez broni i przynajmniej dwóch osób towarzyszących. Bo wygląda na to, że od pół roku cały świat próbuje mnie skrzywdzić, a ja nie mogę tego więcej ignorować.
Zamilkła i kontynuowała dopiero gdy ochłonęła.
- Nie widziałam jego ciała… Bardzo bym chciała, by jednak żył…I myślę, że nie możemy się licytować o to, czy ty poznałeś go dekady, czy ja miesiące temu. Bo Terrence jest dla mnie równie ważny co i dla ciebie. Niezastąpiony. A co będzie dalej? Dalej musimy żyć. Ja zrobię to co trzeba było zrobić już dawno temu, zadbam dokładnie o bezpieczeństwo swoje i Kościoła… A ty… Masz jakąś pracę do zrobienia, skoro jednak nie jesteś na wakacjach, jak się zarzekałeś, że wybierzesz. Mam plany, jednak najpierw muszę wrócić do Anglii i zająć się kwestiami pieniężnymi… - mówiła poważnym tonem i tylko trochę pociągała nosem.
- Mam nadzieję, że śpiewałaś tej Esmeraldzie naprawdę pięknie, bo będziesz musiała wyśpiewać z niej dalsze wkłady w działalność organizacji. Nie możemy sobie pozwolić na utratę pieniędzy Hastingsów. I sam majątek de Traffordów… kto wie, komu Terrence to zapisał. Na pewno Jennifer i Esmeralda otrzymają przynajmniej część… - Joakim westchnął. - Czy one już wiedzą? - zapytał. - Jeżeli nie, to trzeba będzie przeprowadzić z nimi tę rozmowę po prostu… po mistrzowsku. Nie możemy teraz stracić jeszcze Jennifer, na litość boską. Nie mam pojęcia, jak zareaguje…
- O pieniądze się nie martw… Mam, powiedzmy… Niepodważalny, prawny as w rękawie w tej kwestii… Co do Jennifer, zamierzam porozmawiać z nią w cztery oczy. Wyjaśnię jej całą sytuację i spróbuję nakierować jej gniew na osoby odpowiedzialne za śmierć, tudzież zniknięcie Terrence’a - powiedziała śpiewaczka, bardzo starannie dobierając słowa i bardzo szybko przechodząc z tematu kasy na Jenny.
Joakim wysłuchał ją, a potem zamilkł.
- Nie uwierzę, że nie żyje, póki nie zobaczę jego ciała - mruknął. - Nawet wtedy pewnie błyskawicznie wyprę tę prawdę z umysłu. Chyba dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, jak wiele Terry dla mnie znaczył - Joakim mruknął smutno. - Przykro mi, że nie byłem w stanie mu tego okazać. Pewnie myślał, że go nienawidzę. Bo tak się zachowywałem względem niego.
Dahl westchnął.
- Ale to bez znaczenia. Nie musisz tego słuchać. Napisz mi na maila dokładny przebieg wydarzeń ostatnich dni. Wszystko po kolei, jak pamiętasz. Nie musi to być teraz, ale im prędzej to uczynisz, tym lepiej, bo pamięć ludzka jest zawodna. Kiedy skończysz pisać, nie wysyłaj od razu, tylko czekaj, czy nie przypomni ci się nic więcej. Pewnie będę w stanie tylko raz przeczytać to sprawozdanie, więc uczyń go kompletnym.
Joakim zamilkł. Nie przerwał połączenia. Chyba nad czymś myślał. A może zawiesił się.
- Dobrze. Wyślę ci maila jak tylko zajmę się rodziną w szpitalu - powiedziała spokojnym tonem Alice. Nie chciała już wchodzić w kwestię tego jak bardzo Joakim cenił Terrence’a, albo jak tego nie robił. Nie chciała tylko, by próbował jej go zabrać, jeśli jakimś cudem Terrence jednak by przeżył. Do czego to doszło, że zamierzała czegoś odmawiać Joakimowi Dahlowi? Milczała przez chwilę.
- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć… W zasadzie to nie twoja sprawa, ale raczej byłbyś zainteresowany tą informacją… - powiedziała, decydując się na ostatni wątek tej rozmowy.
- Chcę też wiedzieć, kto dokładnie cię zgwałcił - mruknął Joakim… jakby złowrogo? To zabrzmiało tak, jakby poprosił ją o stworzenie dla niego listy śmierci. - Mów. O tej informacji, która ma mnie nie interesować - poprosił.
Tymczasem Alice spostrzegła, że drzwi do apartamentu uchylają się lekko. Spostrzegła, że Arthur zajrzał do środka. Odszukał wzrokiem Harper.
- Karetka i policja przyjechały już… - mruknął. - Już spakowałaś się… czy potrzebujesz pomocy? - zapytał.
Harper zerknęła na Arthura
- Spakowałam się już Arthurze. Za moment zejdę. Jeśli chcesz, możesz wziąć moją walizkę, ale mogę ją też zabrać sama, żebyś się nie przemęczał - odezwała się do brata, zupełnie łagodniejszym tonem, niż jak rozmawiała z Joakimem. Arthur musiał zauważyć, że płakała, bo jej twarz znów była mocno zaczerwieniona, a oczy zaszklone.
- Nie ma sprawy - odparł Douglas. Wziął walizkę Alice oraz torbę Terry’ego, po czym opuścił apartament. W ogóle nie skomentował płaczu siostry. I tak nie mógł w żaden sposób jej ulżyć.
- Wybacz, mój brat przyszedł - zwróciła się do telefonu i podniosła z kanapy. Podeszła do okna.
- Czterech Arabów i…
- Co…? - Joakim prawie krzyknął. Może spodziewał się znowu Kaverina? Alice nie miała pojęcia, jednak zdołała go mocno zaskoczyć, może nawet zszokować tymi dwoma słowami.
- ...i Sharif Habid. Zorganizował dla mnie cały pierdolony sex dungeon i nie szczędził sobie, za to jak bardzo mnie chciał jako przedmiotu i za to jak go zaatakowałam. A zrobiłam to dwa razy. Nie chcę sobie tego przypominać, więc na tym zatrzymajmy te informacje. Jak na ironię, rozmawiał sobie ze mną w międzyczasie… o Tobie - odpowiedziała na pytanie Joakima wprost.
- Tak to już jest. Wszyscy moi znajomi rozmawiają o mnie w trakcie uprawiania seksu - odparł Dahl kompletnie poważnym tonem, ale musiał odruchowo zażartować.
- A to, o czym chciałam ci powiedzieć… Jestem w ciąży. Z Terrencem. Dowiedziałam się o tym od Tuonetar, jak mnie wyciągnęła z arabskich łap… Żałuję, że nie zdążył się o tym dowiedzieć, bo rano w dzień tego wszystkiego… Rozmawialiśmy o tym, że chciałby tego i że to by go uszczęśliwiło. Zamierzam zapewnić temu dziecku ochronę. Wszelkimi kosztami Joakimie - oznajmiła poważnym tonem, sygnalizując jednoczesnie determinację w pewnych kwestiach. Zdecydowanie ten fakt mógł mieć ogromne znaczenie w sprawach Kościoła w najbliższym czasie.

Joakim milczał. Mijały kolejne sekundy, a nie wypowiedział ani słowa. Alice spojrzała na zegar ścienny oraz cienką wskazówkę odmierzającą najmniejszą jednostkę czasu. Tykała, a Dahl wciąż nic nie mówił. Usłyszała, że może dwa razy nieco głośniej przełknął ślinę, ale nie wypowiedział ani słowa. Chyba to było trochę dużo nawet jak dla niego. Uderzenie śmiercią Terry’ego, potem podbicie gwałtem przeprowadzonym przez piątkę Arabów i zakończenie informacją o ciąży. Kompletny nokaut.
- Będziemy w kontakcie - mruknął wreszcie. Alice zrozumiała, że zaraz się wyłączy.
- Do następnego. Joakimie - pożegnała go, już nieco łagodniejszym tonem. Nawet nie próbując zatrzymywać go. Gdyby chciał, sam by kontynuował tę rozmowę, ale jak mu zapowiedziała, ona nie będzie błagała o jego uwagę. Nie będzie skakała tak jak wszyscy. Może wcześniej była na to gotowa, ale teraz? Teraz sytuacja mocno się zmieniła. Teraz musiała myśleć przede wszystkim o bezpieczeństwie dziecka, a to zmuszało ją do podjęcia bardzo wielu, bardzo skomplikowanych decyzji.
‘Joakim Dahl i ona - razem’, powoli zaczęło osiągać rangę pięknego marzenia, a nie odroczonej, niepewnej rzeczywistości. Westchnęła smutno i poczekała, aż się wyłączy.
- Pamiętaj… że teraz masz dwa powody, by żyć - powiedział na koniec. - Gra jeszcze się nie skończyła - rzekł i wtedy już się rozłączył.

W apartamencie zapanowała cisza. Nie było już tu żadnych ich prywatnych rzeczy, jedynie pęknięcie w suficie przypominało o tym, że jeszcze niedawno przeżywali tutaj może nie najradośniejsze, lecz na pewno intensywne chwile. I z perspektywy czasu szczęśliwe. Mimo że pokłócili się i płakała. Obawiała się go, gdy wpadł rankiem w morderczy, lecz zimny szał. Czy może przeczuwał, że to Bahri go zamorduje? Instynkt kazał mu zaatakować jako pierwszy, lecz rozsądek odciągnął go od tego? Alice mogła jedynie teoretyzować. Chyba musiała ruszyć w stronę recepcji, jeżeli policja i karetka już naprawdę tam na nią czekały.
Śpiewaczka zadzwoniła na recepcję, dając znać, że opuszcza apartament, tak jak ją o to poproszono, po czym ruszyła, by dostać się na dół i ponownie zmierzyć z rzeczywistością. Szczerze chciałaby, żeby Bahri stawił się dziś w pracy. Wzięłaby siekierę przeciwpożarową… I zatłukła go nią. Myślała o tym schodząc po schodach.

Wnet dotarła do recepcji.
- Jak dobrze, że już pani jest! Panowie policjanci chcieli już iść za panią do apartamentu - rzekła latynoska. - To ja już pójdę, aby go zamknąć - rzekła i wnet zniknęła za rogiem.
Wnet Alice spostrzegła dwóch policjantów. Znała ich. Felix Applebaum i George Chavez. Rozmawiali z Arthurem.
- Niestety prawie nic nie pamiętam… Zostałem naćpany, proszę panów - mówił. - Alice, moja siostra, uratowała mnie. Ona panom wszystko opowie. Ja… ja cieszę się, że w ogóle żyję. I myślę, że powinienem odwiedzić szpital, bo wcale nie czuję się zbyt dobrze. Poza tym być może prokurator będzie chciał śladów narkotyków w moim moczu - dodał. - Należy go zbadać. Może ja już dołączę do mojego brata? - zapytał. Thomas najwyraźniej już trafił do karetki.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:52   #304
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper ruszyła w stronę policjantów. Mimo, że była już przebrana w czyste, swoje ubrania, nadal wyglądała na maksymalnie wymęczoną, a co więcej widać było po niej, że dopiero co płakała. Niosła na ramieniu malutki plecaczek podróżny, który wzięła sobie w ramach wymiany, jakby torba nie nadawała się na jakąś wycieczkę z rodziną po zabytkach. Teraz to w niej mieściły się jej najważniejsze rzeczy.
- Dzień dobry panom… - odezwała się powoli, zatrzymując i obserwując jak Arthur idzie w stronę wyjścia i do karetki.
- Dzień dobry… Widzimy się ponownie - Felix przywitał się. - Podobno nie próżnowała pani w międzyczasie.
- Co się, do jasnej cholery, wydarzyło? - warknął George.
Applebaum spojrzał na niego i uśmiechnął się przepraszająco do Alice.
- To by dla nas naprawdę wiele znaczyło, gdyby mogła pani pojechać z nami na komisariat i złożyć zeznania… - zawiesił głos. - Mam nadzieję, że pani rozumie, że należałoby nam nieco rozjaśnić przebieg tych wszystkich wydarzeń?

- Oczywiście. Choć nie jestem pewna, czy ja lub moja rodzina jest już bezpieczna na Mauritiusie, ale jeśli to pomoże. Złożę zeznanie… Przynajmniej z tego co sama zrozumiałam. Mój brat określił, że ich uratowałam, ale to bardziej zawiłe. Bo najpierw sama padłam ofiarą, by znaleźć się przy nich i tylko fakt, że mnie i mojego chłopaka nie naćpano zadecydowało o tym, że mogliśmy coś zrobić. I wielki zbieg okoliczności… W całą sprawę z kultystami wkręcili się bowiem jeszcze arabscy terroryści… Znaczy… Arabscy, bo widziałam, że to arabowie, no i terroryści, bo wybuchł wodospad i tak jakoś to łącze - wyjaśniła, grając skołowaną i rozkojarzoną. Tak jak powinna być osoba, tak młoda jak ona, która przeżyła traumę. Prawdą jednak było, że była w pełni wewnętrznie spokojna i co więcej, grała, bo w umyśle już ułożyła dla nich historię wcześniej.
- Pani bracia pojadą teraz do szpitala. Może nawet dzisiaj zostaną wypisani? - zapytał Felix.
- Nie sądzę. Może ten tutaj tak, ale tamten to już kompletnie - George zakręcił kółko palcem wskazującym dookoła skroni.
Applebaum pokręcił głową.
- Proszę wybaczyć mojemu... koledze - rzekł. - Czy może pani z nami już teraz pojechać? Przyznam, że tak byłoby najdogodniej - zawiesił głos.
Alice kiwnęła głową krótko, zerknęła jednak na George’a.
- Sądzę, że i pan nie skończyłby lepiej, gdyby znalazł się w takich okolicznościach i widział to co on… Jestem wdzięczna, że mój drugi brat wyszedł z tego jakoś. Ale przeżył taki szok, że aż go to wyciągnęło z depresji i apatii - poinformowała policjanta, karcąc go lekko tonem, za pokazywaną postawę. Nie bała się już go. Spotkała dużo groźniejsze i straszniejsze postacie. Najpierw w Helsinkach, potem w ciągu tej doby. Nie robiło na niej wrażenia, że miał broń i był gliną. Była jednak świadoma tego, że “Alice śpiewaczka muzykoterapeutka” powinna czuć przed nim przynajmniej respekt. Przecież tego spodziewano się po niej, a chciała grać skołowaną i zagubioną od początku do końca.
- Prosze, możemy jechać. Chciałabym to mieć jak najszybciej za sobą, by móc dołączyć do reszty rodziny. Zostałam postrzelona i chciałabym odpocząć - powiedziała i pozwoliła im się poprowadzić.

- Oczywiście, że tak - odpowiedział Felix.
Wnet została wyprowadzona przez policjantów do radiowozu, który stał na poboczu. George dał znak mężczyznom w karetce, że mogą już odjeżdżać. Na szczęście nie zrobiło się zbiorowisko wokół tej całej sceny. Goście hotelowi o tej godzinie zajmowali się zupełnie innymi rzeczami, które w dużej mierze były zlokalizowane po drugiej stronie obiektu.
Wnet zajechali na Brabant Street, gdzie mieścił się komisariat policji.


Najbardziej zwracał uwagę gruby, ciężki mur z ciemnego kamienia. Zdawało się, że bronił dostępu do komisariatu, jakby ten był prawdziwą twierdzą. “Służymy lojalnie” - tak brzmiała dywiza służb. Pewnie pracownicy stosowali się do niej. Czy jednak służyli efektywnie? To już było dyskusyjne. Wjechali do środka i zostawili samochód na parkingu. Wnet weszli do środka jednego z budynków. Alice przesunęła wzrokiem po mijanych plakatach, orderach i zdjęciach. Wnet została zaprowadzona do jednego z pokoi.
- Muszę panią poinformować, że będziemy nagrywać rozmowę. Czy możemy zaczynać? - zapytał Felix.
Śpiewaczka uważnie rozglądała się po otoczeniu. Miała wrażenie, że ona sobie tu spokojnie będzie szła do komisariatu, a za drzewem będzie stał jakiś arabski paparazzi, który zastrzeli… Chociażby któregoś z towarzyszących jej policjantów. Coś takiego jednak nie nastąpiło. Nie łapała kontaktu wzrokowego z nikim na komisariacie. Jeszcze tego jej brakowało, by jakiś przestępca się nią zainteresował. Weszła do pomieszczenia i usiadła we wskazanym miejscu rozejrzała się, czy wyglądało tak jak pokoje przesłuchań, które widywała w telewizji. Czy była tu szyba wenecka i ile było wszystkich wyjść.
Pomieszczenie nie wyglądało aż tak widowiskowo. Znajdował się tutaj duży stół, przy którym mogły usiąść cztery osoby. Dalej znajdowało się biurko. Felix usiadł za nim, natomiast George wyszedł, zapowiadając, że zrobi kawę. Alice spostrzegła kamerę pod sufitem. Mikrofony na pewno również musiały się tutaj znajdować. Było tylko jedno wejście i wyjście. Drzwi, przez które przeszła, wchodząc do pomieszczenia.
- Nie ma problemu, proszę - powiedziała spokojnym tonem. Oparła dłonie na stole i splotła palce. Gdzieś po drodze w całym tym zamieszaniu zgubiła protezę dwóch straconych palców, więc zasłaniała je teraz palcami prawej ręki. Czekała na rozpoczęcie przesłuchania i pierwsze pytania.
- Dzień dobry, nazywam się Felix Applebaum i jestem funkcjonariuszem policji. Zadam pani kilka pytań. Jest pani zobowiązana odpowiadać zgodnie z prawdą. Wpierw proszę się przedstawić i powiedzieć, jak długo znajduje się pani na Mauritiusie. Gdzie pani zatrzymała się, z kim i na jak długo.
Rudowłosa słuchała go uważnie i odruchowo kiwnęła głową.
- Nazywam się Alice Harper. Przybyłam na Mauritius… - zacięła się. Ile dni tak właściwie minęło? Trzy? Policzyła szybko.
- Trzy dni temu, 17 listopada. Przyleciałam sama, ale dołączyłam tutaj na wyjazd do rodziny. Wraz z Robertem i Mią, Arthurem i Thomasem, Finnem i Evelynn i ich malutkim synkiem, a także moim kolejnym przyrodnim bratem Peterem Morrisem, zatrzymaliśmy się w hotelu Jalsa Beach & SPA. Mieliśmy tutaj razem spędzić tydzień, zamierzając nieco zacieśnić więzi rodzinne i po prostu odpocząć - odpowiedziała wyczerpująco na zadane pytanie.
- Kiedy po raz pierwszy wydarzyło się coś, co zaniepokoiło panią. I co to było takiego? Proszę odpowiedzieć, rozwijając odpowiedź.
Wnet do pomieszczenia wszedł George. Nic nie mówił, bo wiedział, że dyktafon nagrywa. Postawił kubek kawy przed Alice, następny podał Felixowi. A z trzecim usiadł przy stole obok śpiewaczki.
Harper kiwnęła mu głową w niemej podzięce i przysunęła do siebie kubek kawy. Popatrzyła na niego i pomyślała o Terrym. Zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.
- Po pierwszych dwóch godzinach od przylotu. Wraz z rodziną umówiliśmy się na obiad w restauracji ‘The Deck’. Niefortunnie, bo zaraz w trakcie obiadu doszło tam najpierw do zabójstwa… Jeden z gości został zastrzelony, a potem w trakcie ewakuacji, mój brat, Arthur został porwany jako pierwszy - wyjaśniła, znowu dając prawdziwą, jasną odpowiedź. Biorąc pod uwagę całą historię, wyglądało na to, że jej rodzina miała po prostu cholernego, straszliwego pecha. Chciała, żeby tak też zostało to przyjęte.
- Rozumiem - odpowiedział Felix. - Proszę powiedzieć wszystko, co wie pani na temat postrzelonej osoby oraz tej, która oddała strzały - rzekł policjant.
Podniósł kubek. Alice spostrzegła, że znajdował się na nim wydruk przedstawiający labradora o jasnej sierści. Bez wątpienia to musiał być ulubiony pupil mężczyzny. Czarny napar był orzeźwiający i pyszny. Harper czuła jej zapach. Unosił się z jej własnego kubka. Zdawało się, że policja nie szczędziła pieniędzy na ziarna dobrej jakości.
Alice zaczęła więc snuć opowieść. O tym, że wydawało jej się, że to mogli być jacyś obcokrajowcy, bo mówili w kompletnie nieznanym jej języku brzmiącym jak jakiś szwedzki, czy duński, albo fiński. Potem opowiedziała o ewakuacji i szukaniu braci. Następnie o tym, że całą rodziną wrócili do hotelu i że wraz z bratem Thomasem, wieczorem postanowili wybrać się rozejrzeć po barach, czy może Arthur się gdzieś nie zawieruszył. Kiedy to nastąpiło, trafili na Champs de Mars, bowiem w dzieciństwie rodzina Douglasów odwiedziła to miejsce. Tam wpadli na informacje o zabójstwach. Szukali brata na trybunach i zobaczyli campery. Śpiewaczka ponownie opowiedziała tę lekko wymodelowaną wersję tego co pamiętała z Champs, którą już raz przedstawiała policjantom. Potem opowiedziała ponownie o wydarzeniach w szpitalu. Przeszła do Le Suffren. Opowiedziała o przylocie swojego chłopaka. Przy tym głos jej się załamał ze smutku, co tylko nadało jej opowieści wiarygodności. Opowiedziała, że następnego dnia, wraz ze znajomym, którego poznali w hotelu, a który był tam pracownikiem, wybrali się na wycieczkę do ogrodów. O tym, że chciał zobaczyć miejsce zabójstwa swojej siostry powiedział im dopiero później. Wymyśliła, że to zirytowało jej partnera, ale że już zgodzili się z nim tam chwilę zostać. No i że potem on, wyjął broń i szantażował ich, że mają z nim dokądś jeszcze jechać. Wplotła ten wątek, do Rochester Falls i tego, że Bahri niby miał związek z tymi kultystami. Wyjaśniła, że właśnie tak ona i jej chłopak znaleźli się w tym samym miejscu co jej porwani bracia. Zasugerowała, że nie wie, czy to było celowe, że jej rodzina była wyłapywana, czy kompletnie przypadkowe. Następnie, nad wodospadem rozegrało się coś dziwnego, bo ci kultyści chcieli składać ludzi w wodzie w ofierze, a tu tymczasem pojawili się jacyś terroryści. Zaczęli wysadzać wodospad. No i ją porwali, bo była niefortunnie najlepiej trzymającą się kobietą w towarzystwie. Tutaj Alice poprosiła, by nie kazano jej dokładnie opisywać tego, co miało miejsce, gdy ją porwali. Wyjaśniła, że jej partner został zastrzelony przy próbie ucieczki. Jednak przez to całe zamieszanie z kultystami, którzy próbowali się bronić, ‘chyba irakijczycy, czy inni talibowie’ - jak ich nazwała spuścili z niej oko, po tym co jej zrobili i tak zdołała uciec, wyciągnęła swojego brata i opuścili miejsce. Potem wrócili po brata i zabrali go, a pomocny, przypadkowy człowiek pomógł im wrócić tutaj do stolicy. Wspomniała tylko, że miał jakieś trochę meksykańskie imię, ale że tyle się działo, że już jej się wszystko miesza. W ten sposób zakończyła swoją opowieść. Napiła się kawy i popatrzyła uważnie na policjantów, czy mieli jeszcze jakieś pytania.

Mężczyźni co chwilę spoglądali po sobie, kiedy Alice opowiadała. Chyba spodziewali się pikantnej opowieści, jednak… nie aż tak. Felix nawet nie zauważył, że jego kawa wystygła. Kiedy Harper skończyła mówić, spoglądał na nią w ciszy z szeroko rozwartymi oczami.
- Naprawdę dużo pani przeżyła - rzekł łagodnie. - Bardzo mi przykro… - zawiesił głos. - Ja…
Chavez spojrzał na niego ostro i popukał palcem wskazującym w dyktafon, który stał na stole. Dał tym samym do zrozumienia, żeby Applebaum nie przesadzał z emocjonalnością. To wszystko było uwieczniane i mogło stanowić potencjalny dowód w sądzie. Policjant raczej nie wypadłby zbyt dobrze, płacząc na ramieniu Harper.
- Myślę, że to już wszystko - rzekł George. - Nie mamy więcej pytań. Gdyby jednak jakieś wpadły nam do głowy, to skontaktujemy się z panią, jeśli to możliwe - dodał. - Czy zostawiłaby nam pani swój numer?
- Owszem, mogę zostawić. Nie ma problemu… Oh… - przypomniała sobie teatralnie, bo oczywiście była świadoma nie posiadania zwykłego telefonu.
- Przecież skradziono mi torebkę, a więc i telefon. Mogę natomiast podać e-mail i gdy tylko wrócę do siebie, a panowie napiszą, podam na skrzynkę nowy numer. Może tak być? - zapytała Alice uprzejmym tonem.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Felix.
Po zapisaniu adresu śpiewaczki oboje mężczyźni wstali i ruszyli w stronę wyjścia. Przeszli przez drzwi, czekając, aż kobieta do nich dołączy. George spojrzał na nią niepewnie.
- Możemy jakoś pani pomóc? - zapytał. Chyba nie do końca dobrze czuł się z perspektywą porzucenia Alice, nawet jeśli teraz była bezpieczna. A przynajmniej tak się zdawało. - Zadzwonić po taksówkę? Może napiłaby się pani wody, albo… - chyba chciał zaproponować jej herbatę lub kawę, lecz doszedł do wniosku, że to zajęłoby zdecydowanie zbyt dużo czasu. Mieli obowiązki, którymi musieli się zająć.
Harper uśmiechnęła się… Czy właściwie, wykrzesała lekki tik w kąciku ust.
- Nie, nie trzeba wszystko w porządku. Może tylko poprosiłabym o taksówkę. Chciałabym udać się do rodziny, do szpitala… Muszę też już odpocząć. Bardzo dziękuję za troskę - odpowiedziała jak przystało na dobrze wychowaną pod okiem de Trafforda przez ostatnie miesiące panią. Na szczęście nie pomyślała o tym, bo znów by posmutniała.
- Dobrze. Proszę wyjść na zewnątrz komisariatu - dodał Chavez. - Przed bramą będzie czekała na panią taksówka. Pójdę i zadzwonię już teraz, żeby nie musiała pani stać tam jak słup w nieskończoność i wypatrywać samochodu. Dziękujemy za pani wkład i do widzenia - rzekł i obrócił się w stronę, z której przyszedł. Zanim jednak zniknął w jednym z pomieszczeń, obrócił się nieco i spojrzał jeszcze raz na śpiewaczkę. Alice nie wiedziała, co dokładnie myślał, jednak bez wątpienia to ona stanowiła obiekt jego rozważań.
Rudowłosa kiwnęła mu głową uprzejmie po tym jak się pożegnali, a policjant jeszcze na nią patrzył, po czym ruszyła w stronę wyjścia z komisariatu. Nadal pozostawała w postawie lekko zagubionej, zmęczonej i lekko roztrzęsionej, ale jej umysł już biegł zupełnie gdzie indziej. Minęło zaledwie kilka godzin… Gdzie był pieprzony-Sharif Habid, który uzyskał nowy, specjalny tytuł w jej umyśle. Miała nadzieję, że się bardzo wściekł. Nieziemsko i nadludzko kiedy mu uciekła. Kiedy jedna z jego zabawek jednak okazała kompletną niesubordynację. Chciała, żeby cierpiał. Bardzo nieludzko. Pragnęła zmieść go z powierzchni ziemi.
Wyszła z budynku i rozejrzała się. Przeszła po kamiennych stopniach i ruszyła dróżką przed bramę. Taksówka zapewne niedługo przyjedzie, w końcu byli całkiem blisko centrum.

Kiedy znalazła się przed ogrodzeniem, ruszyła w stronę ławki, aby na niej usiąść. Następnie rozejrzała się dookoła siebie. Spostrzegła trochę ludzi spacerujących wokoło. Niektórzy wydawali się zrelaksowani i szczęśliwi. Turyści, którym Port Louis pokazał swoje lepsze oblicze. Inni wydawali się bardziej zabiegani. Spoglądali na zegarki, rozmawiali przez komórki, a zogniskowane spojrzenie sugerowało, że dobrze wiedzą, gdzie zmierzają. Alice spostrzegła młodą kobietę, która spacerowała z wózkiem. Spoczywało w nim niemowlę. Śpiewaczka zamrugała i obraz przed jej oczami rozmył się. Przez chwilę widziała swoją twarz na miejscu nieznajomej. Czy właśnie tak miała wyglądać jej własną przyszłość za dziewięć miesięcy? Nie miała przy sobie ani Arthura, ani żadnego z fińskich bogów. Czy już teraz zarodek wczepił się w jej ciało? A może wciąż podróżował w stronę swojego przeznaczenia? Alice dotknęła dłonią brzucha, ale oczywiście nic nie poczuła. Jeżeli kiełkowało w niej życie, to robiło to po cichu.
Śpiewaczka siedziała i starała się nie złościć już aż tak intensywnie w środku. Stres mógł jej teraz zaszkodzić… Choć w sumie to nie miała pojęcia, będzie musiała poczytać o tym wszystkim. Zamyśliła się...

Nagle usłyszała po swojej lewej stronie wesołe nucenie.
- Cztery małe rude liski piły mleko z jednej miski - nuciła dziewczynka, wymachując nogami. - Jeden lisek z drugim liskiem powsadzały łapki w miskę.
Odwróciła wzrok na Harper. To była mała Mary.
- Trzeci lisek z czwartym liskiem wpadły w miskę z wielkim piskiem - śpiewała. - I wylały mleko z miski cztery małe rude liski.
Zerknęła na małą dziewczynkę.
- Witaj Mary. Jak się masz? - zapytała cicho. Przyglądała się dziewczynce.
Dziewczynka dalej śpiewała, nieco szybciej, niż jeszcze przed chwilką, ale zarazem ciszej. Teraz jej śpiew dotyczył małych piskląt, które zgubiły swoją mamusię. Już nie spoglądała na Alice. Teraz patrzyła w bok na wiatę przystanku autobusowego. Harper zerknęła w tamtą stronę. Spostrzegła mężczyznę, który w ostatniej chwili schował się. Nie była zupełnie pewna, ale odniosła wrażenie, że miał w rękach aparat fotograficzny.
Harper zmrużyła oczy i wstrzymała oddech. Nie poruszyła się. Obserwowała przystanek i czekała. Kto to był. Ktoś od Sharifa? Ktoś nie od Sharifa? Stała przed komisariatem, czy powinna się tam wrócić i powiedzieć o stalkerze? Zawahała się przez chwilę, po czym jednak podniosła się i ruszyła w stronę przystanku, gotowa wejść w spór ze swoim prześladowcą. Naokoło chodzili ludzie, jeśli ją zaatakuje, po prostu zacznie krzyczeć.
Alice dotarła na miejsce, pozostawiając za sobą małą Mary. Ta cały czas śpiewała i kobieta nawet nie zauważyła, kiedy jej duch zniknął, a dźwięk jej głosu rozproszył się w nicość. Harper stawiała krok za krokiem, aż dotarła na miejsce. Ujrzała wysokiego mężczyzną jasnej karnacji. Był normalnej postury, ewentualnie miał lekką nadwagę. Nie patrzył na śpiewaczkę. Zaszła go od tyłu i zapewne nawet nie spostrzegł jej obecności. Miał na szyi zawieszony futerał na aparat fotograficzny, na plecach plecak. Gruby, wypchany i ważący całkiem dużo na pierwszy rzut oka.
- Słucham, czego pan do cholery ode mnie chce - powiedziała poważnym, ostrym i bardzo wyraźnym tonem. Złapała go jednocześnie za jeden ze sznurków przy plecaku, by jakby chciał uciekać, mogła spróbować go zatrzymać, choć pewnie nie miała z nim fizycznie żadnych szans, ale liczyła na efekt zaskoczenia.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:52   #305
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- O kurwa! - mężczyzna wrzasnął po szwedzku. Obrócił się nagle w jej stronę i tak jak się spodziewała, jego siła była dużo większa niż jej. Jednak nie uciekał. Tylko spojrzał na nią z zaskoczeniem i jakby lekkim przestrachem.
Nagle spod wiaty wynurzyła się blondynka i może siedmioletni chłopak.
- Co się dzieje, Sven? - zapytała z niepokojem na twarzy.
- Ta pani na mnie napadła… - zawiesił głos, spoglądając na Alice.
- Autobus przyjedzie za cztery minuty - chłopak odezwał się niepewnie. Chyba sprawdzali właśnie z matką rozkład jazdy.
Śpiewaczka wyglądała na zmieszana i skolowaną.
- Oh, bardzo przepraszam. Pomyliłam pana z kimś. Miałam bardzo ciężkie kilka dni. Proszę sobie nie przeszkadzać - odezwała się po angielsku, po czym odwróciła się i ruszyła z powrotem na ławkę koło bramy komisariatu. Pomyliła się? Może to przez obecność Mary pomyślała, że to znowu ten paparazzi… Westchnęła i pokręciła głową. Rozejrzała się za taksówką.
Wyglądało na to, że napotkała jedynie zwykłego turystę. To, że posiadał aparat fotograficzny jeszcze nie znaczyło, że był stalkerem… I właśnie to było okropnie irytujące. Znajdowała się w wakacyjnym mieście i nagminne robienie zdjęć stanowiło kompletną normę. Jak miała odzróżnić osobę, która ją prześladowała od jakiegoś Bogu ducha winnego fotografa? Zwłaszcza że nie znała twarzy stalkera…
- Nic się nie stało… - Sven odpowiedział po angielsku z silnym szwedzkim akcentem.
Kiedy nadjechał ich autobus, przyjechała również taksówka Alice. Zaparkowała na poboczu, czekając na pasażera.
Śpiewaczka ruszyła do taksówki.
- Dzień dobry… Poproszę do szpitala - wyjaśniła w którym miejscu ten się znajdował, bo nie pamiętała już teraz nazwy, po tym wszystkim co się działo. W międzyczasie wsiadła do środka i pierwszy raz w historii swojego jeżdżenia taksówkami… zapięła pasy.
Kierowcą była kobieta. Niewiele mówiła i jedynie skinęła głową na opis szpitala. Droga do niego upłynęła stosunkowo szybko. Alice czuła dziwny spokój. Jakby chwilowo coś odcięło ją od emocji i nie czuła już niczego intensywnego. To było na swój sposób komfortowe. Ostatnio zmagała się z takim nawałem emocji, że miło było odpocząć od nich chociaż przez chwilę. Wnet samochód zaparkował przed kliniką, a kobieta za kierownicą poprosiła ją o uiszczenie kwoty widocznej na liczniku.
Harper wzięła z plecaczka pieniądze i podała jej, a następnie wyszła z taksówki. Ruszyła w stronę wejścia do szpitala. Potrzebowała wejść do recepcji i dowiedzieć się gdzie leżał jej ojciec, czy na tym oddziale z przemiłą panią, z którą o mało się nie pokłóciła? Wyciągnęła komórkę z kieszeni plecaka i zadzwoniła do Petera.
Zanim doszła do osoby, która poinformowałaby ją o tym, gdzie leżał Robert, połączenie zostało nawiązane.
- Witaj, Alice… - Peter rzekł niepewnie. - Tak mi przykro. Tak strasznie mi przykro… - mówił.
Śpiewaczka usłyszała dziwne echo. Z jednej strony głos dobiegał z małego głośniczka w komórce, a z drugiej… z korytarza obok. Harper ruszyła w tamtą stronę i wystarczyły trzy kroki, aby spostrzegła Morrisa stojącego w kolejce w bufecie. Spoglądał na menu powieszone na ścianie, ale jego pozycja sugerowała, że jest cały spięty i raczej nie jedzenie było mu w głowie. Przynajmniej nie od momentu, gdy Alice do niego zadzwoniła.
Harper rozłączyła się.
- Nie smuć się… Thomas i Arthur przecież się znaleźli… - odezwała się do niego stojąc dosłownie za nim, jedynie o dwa kroki. Czekała aż się odwróci i na nią spojrzy. Sama lekko się spięła. Teraz miała spotkać się z rodziną i rozmawiać o tym, co się stało, a co nie. Miała nadzieję, że już poinformowali resztę, ale że ci mimo wszystko odlecieli…
Peter cały podskoczył i przeklął, tym samym zwracając na siebie uwagę połowy ludzi w bufecie. Alice przestraszyła go. Nie spodziewał się jej za sobą rzecz jasna.
- Na litość boską… - mruknął, obracając się w jej stronę. Następnie spojrzał na jej twarz i po po prostu przysunął się i przytulił ją. Zrobił to odruchowo, jakby nie zastanawiając się zbyt długo. - To ty… - szepnął, lekko opierając brodę na jej czole. Był wysokim mężczyzną. - Jak dobrze cię widzieć… - pocałował ją krótko pod linią włosów i odsunął się nieco. - Tata da ci niezły szlaban… - mruknął.
Alice stała i westchnęła. Przytuliła go ostrożnie i poklepała po plecach.
- Zgaduję, że najchętniej wszyscy dalibyście mi teraz szlaban… - zauważyła. Okazywanie jej czułości nie wpływało na nią najlepiej. Znowu poczuła jak oczy jej zawilgotniały i zamrugała kilka razy, szybko…
- Tak. Każdy jest jednocześnie na ciebie zły za to, że tak w pojedynkę narażałaś się, jakbyś kompletnie nie ufała reszcie rodziny. I ja też jestem. Czuję się okropnie bezużyteczny. Przynajmniej w twoich oczach. Z drugiej strony mam ochotę dać ci jakiś cholerny medal, bo to, co uczyniłaś… to było jak z jakiejś pieprzonej powieści dla nastolatków, gdzie bystre dzieciaki ratują dzień, a policja jest bezużyteczna. Tak samo jak rodzina. Mam na myśli, że jesteś niewiarygodna, zarówno w tym pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu.
Znaleźli się przy kasie.
- Poproszę… dwa razy duże frytki? - zapytał chyba Alice.
Harper była pewna, że rodzina będzie miała o niej teraz bardzo dziwne, mieszane zdanie. Miała jednak nadzieję, że zdoła ich uchronić przed swoim światem i więcej nie spotka ich nic takiego.
- Poproszę - odpowiedziała uprzejmie, puszczając brata, by mógł zapłacić. Mieli iść na drinka, no ale… Ona od teraz już nie pije. Przynajmniej przez kilka nadchodzących miesięcy, aż do pojawienia dziecka.
- Poprosimy - Peter spojrzał na kobietę za ladą. - Poza tym… - zawiesił głos, zastanawiając się. - Dla mnie duża kawa, a dla ciebie? - spojrzał na śpiewaczkę.
- Sok pomarańczowy… - poprosiła rudowłosa. W zasadzie nie wiedziała, czy był jakimś punktem na liście diety dla kobiet w ciąży, ale miał witaminę C, więc nie mógł być zły. Na pewno pomoże jej odporności, zwłaszcza po tym wszystkim co przeżyła.
Wnet usiedli przy stoliku.
- Pewnie wszyscy cię o wszystko wypytują - mruknął Peter. - Dlatego ja nie będę. Myślę, że tylko gorzej się poczujesz, a mojej ciekawości nie trzeba zaspakajać. Tak właściwie nawet nie wiem, ile chcę wiedzieć. I czy w ogóle - mruknął, sięgając po frytkę. Zamoczył ją w keczupie i schrupał. Wydawało się, że przekąska nie była może najświeższa, ale mimo wszystko smaczna i ciepła. - Ale jakie masz plany na teraz? Wracasz do… Portland? - zapytał.
Harper usiadła naprzeciw Petera i zaczęła jeść swoje frytki, powoli. Była wdzięczna, że nie miał zamiaru pytać.
- Nie mogę wrócić. Muszę załatwić… Muszę rozwiązać nadchodzące problemy w związku ze śmiercią mojego partnera. Nie mogę pozostawić przecież jego rodziny w niewiedzy - powiedziała szczerze. Musiała się tym zająć, poza tym, miała obowiązki.
- Więc nie mogę… Poza tym w Portland na pewno tylko drażniłabym niepotrzebnie Mię… - próbowała wynaleźć jakieś racjonalne powody, dla których nie mogła wrócić do Portland poza ‘jeśli wrócę, jest pewne prawdopodobieństwo, że zostanę zawleczona do IBPI, gdzie wyciągną ze mnie ważne informacje o moim kościele, a potem może w przypływie łaski zamkną w więzieniu na Antarktydzie’ - to by na pewno nie przeszło.
- Wcześniej postanowiłaś nam nie ufać i choć nie chcę tego tak sformułować… sama wiesz, jak to się skończyło - Peter zawiesił głos. - Czuję się okropnie, że to powiedziałem. Ale to, co chcę ci przekazać… to może tym razem powinnaś jednak skorzystać z naszej pomocy? Mam na myśli takie zwyczajne, codzienne wsparcie. Nie powinnaś być teraz sama… Bądź z nami. Ja wiem, że może nie znamy się bardzo długo, ale uważam cię za członka rodziny tak bardzo, jak wszystkich pozostałych. Cholera, jakiś rok temu ja też byłem nowym dodatkiem w świecie Douglasów. Mogę jednak powiedzieć za wszystkich, że chcemy, żebyś z nami była. Mia… uratowałaś ich synów. Poświęcając za to swoje własne szczęście… Ona jest nieprzyjemna, jednak nie jest kompletnie… - Peter zamilkł na moment, szukając słów. - Psychiczna - dokończył. - Być może zostałaś jej ulubionym człowiekiem… No cholera, Alice, że ja cię muszę przekonywać… - Morris pokręcił głową i zapatrzył się w kawę.
- Nie musisz Peterze… Gdyby nie pewne sprawy, które muszę załatwić. Naprawdę bym zamieszkała z wami w Portland. Albo chociaż gdzieś w pobliżu, żebym mogła dojeżdżać… zależy mi na was, jesteście moją rodziną, której wcześniej nie miałam. Po prostu… Naprawdę muszę załatwić te rzeczy i trochę boję się… że sprowadzam na was pecha… - powiedziała poważnym tonem, podnosząc kolejną frytkę do ust.
- Nie było cię, kiedy Connor zginął. I kiedy Natalie zaginęła. Może to od nas powinnaś trzymać się z daleka, ale z tobą na pewno jest wszystko w porządku - odpowiedział Peter. - Nie możesz winić się za cokolwiek. Rozumiesz? - zapytał, celując w nią frytką. - Nie możesz - rzekł, wkładając ją do ust. - Wszyscy rodzimy się czyści i niewinni, a potem wychodzimy na ten paskudny świat i zostajemy poddawani na nim najróżniejszym torturom. Więc nie możemy jeszcze sami dostarczać sobie dodatkowych - rzekł, popijając jedzenie kawą. - Więc nie zadręczaj się, bo już wystarczająco wycierpiałaś. Wróć do domu, a potem zastanów się, czy nie dołączyć do nas w Ameryce - rzekł Peter. - Czy tak zrobisz, czy nie, pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Na nas wszystkich, choć ręczę głównie za siebie, no bo… - Peter zaśmiał się, wzruszając ramionami - ...tylko nad sobą mam kontrolę. Ale o czym ja w ogóle mówię… - zawiesił głos. - Po prostu… nie żartuję, Alice. Nie przechodź przez to sama.
Śpiewaczka kiwnęła lekko głową
- Wiem, że nie powinnam zostawać sama, bo pewnie wpadnę w jakąś depresję… Dlatego na pewno będę dzwonić do taty codziennie… Jeśli chcesz, mogę i do ciebie, żeby sobie porozmawiać… - zaproponowała, omijając już temat winienia.
- Reszta już poleciała, tak? Czy zostali? - zapytała zmieniając całkowicie temat. Napiła się soku pomarańczowego, już niemal kończąc frytki.
- Polecieli. Tata nalegał i nie dziwię się mu. Ty twierdziłaś, że może jesteś przeklęta, ale on sądzi, że to Mauritius sam w sobie jakoś zawinił. Myśli, że jak tylko człowiek opuści teren wyspy, to robi się automatycznie bezpieczny. I powiem ci, że ciężko jest walczyć z takim myśleniem. Nie rozumiem do końca dlaczego, ale sam je przyjąłem. Jakby w każdej chwili mogło znów stać się coś okropnego i to wszystko jest tylko kwestią czasu - mruknął. - Sam również chętnie wylecę stąd. Ale muszę poczekać na tatę. Aż zostanie wypisany. To kwestia kilku dni. Tak myślę, bo jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Ale jeżeli o ciebie chodzi… to nie wahaj się lecieć. Nic tu po tobie - rzekł prosto z mostu.
Alice przez moment zastanawiała się nad jego propozycją. Z jednej strony mogłaby. Z drugiej jednak nie była pewna co z Thomasem po tym jak się obudzi… W końcu nie zdążyła dowiedzieć się jak dokładnie działał cały ten proces przemiany, poza faktem, że trwał około pięć dni.
- Na razie chcę odpocząć i trochę pozbierać. A gdzie Arthur i Thomas? - zapytała zmieniając temat i odsuwając tackę, na której nie było już frytek. Dokończyła swój sok pomarańczowy. Był zimny i kwaskowy, a przez to bardzo orzeźwiający.
- Arthur jest na oddziale neurologii, czuwa nad nieprzytomnym Thomasem - wyjaśnił Peter. - Tak właściwie chodzi na przemian do brata i ojca na chirurgii. Ja byłem już całkiem długo przy Robercie, zobaczyłem Thomasa i szczerze mówiąc czuję się nieco zmęczony. W ogóle nie wróciłem na noc do domu. Czuję się… nieświeżo.
Jednak wcale tak nie wyglądał. Alice nawet nie przyszło do głowy, że nie wrócił do hotelu. Nie wydawał się wcale zaniedbany. Być może jedni lepiej znosili brak odpoczynku, inni gorzej. A w takim razie może Peter byłby kolejnym bratem, który przydałby się Alice w Kościele Konsumentów. Mówiąc pół żartem, pół serio.
Harper rozpatrywała to i doszła do wniosku, że jeden brat na raz to dobra zasada. Będzie musiała porozmawiać o tym z Thomasem, gdy ten wróci już do siebie
- W takim razie zaprowadź mnie do taty, a potem uciekaj odpocząć. Musisz się przespać - oznajmiała poważnym tonem. Wzięła papierową tackę po frytkach i buteleczkę po soku i poszla wyrzucić do kosza.
Wnet ruszyli korytarzem w stronę schodów. Winda była zajęta i Peter zarządził, że nie będą czekać na nią. Szli przez kolejne stopnie. Morris spoglądał na oznaczenia. Mógł być bardziej obeznany ze szpitalem od Alice, jednak mimo wszystko łatwo było zgubić się na tych korytarzach. Co Harper przeżyła sama nie tak dawno temu.
- Naprawdę strasznie się cieszę, że jesteś cała i zdrowa - rzekł Peter. - I jeszcze raz… bardzo przykro mi z powodu twojego chłopaka… Pewnie powiesz, że to bezczelne, ale… mogę zapytać o to, jak to będzie wyglądało z jego ciałem? Będzie transportowane do Anglii? A zresztą… co mnie to interesuje. Przepraszam… - do Morris coraz bardziej docierało, że to mogło być bardzo niestosowne.
Harper przyjęła maskę spokoju, choć w środku zagotowała się. Wolała sobie tego nawet nie wyobrażać.
- Jeśli zostanie odnalezione jego ciało, owszem. Zostanie pretransportowane do Anglii - powiedziała i zerknęła na Petera
- Nie mówmy o nim - poprosiła i głos jej lekko drgnął. Bardzo nie chciała w tej chwili o tym myśleć. Już miała dość po rozmowie z Joakimem. Skupiła się na wchodzeniu po stopniach.
- Dobrze, przepraszam. Nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy. Chyba to przez to ciało, które wieźli do kostnicy. Staruszka, ale zasłonięta, widziałem tylko ręce. Hmm… pewnie o tym też nie muszę wspominać.
Po kilku minutach stanęli na oddziale chirurgii. Nikt ich nie zatrzymał, że nie mogą wchodzić i poruszać się na terenie piętra, więc… było to zapewne dozwolone, a przynajmniej tak założyli.
- To trzecie drzwi po lewej - mruknął mężczyzna. - Wchodzimy.
Harper nie komentowała opowieści o zmarłej staruszce. Kiedy brat wskazał jej odpowiednie drzwi, kiwnęła głową
- To jeszcze mi tylko powiedz gdzie na tym drugim oddziale leży Thomas… I leć odpoczywać - zaproponowała, nim weszła do pokoju ojca.
- To jest dokładnie piętro wyżej. Wchodzisz podobnie, bo wszystkie oddziały były budowane na tym samym planie. To pierwsze lub drugie drzwi po prawej, możesz po kolei sprawdzić - mruknął Peter. - To wracam do domu. To znaczy hotelu. Gdybym był potrzebny, to nie wahajcie się i dzwońcie.
- Dobrze. Na razie. I uważaj na siebie. Wolałabym, żebyś nie zniknął - pożegnała go z napieciem w tonie.

Robert Douglas leżał na kozetce. W pierwszej chwili Alice pomyślała, że spał, jednak jego oczy były otwarte, a twarz lekko zwrócona w stronę okna. Patrzył na park, który ciągnął się w oddali. Z tej odległości zdawał się jedynie kępką drzew oddaloną może o pół kilometra, trochę więcej. Mężczyzna drgnął, kiedy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.
- Alice! Chodź tutaj! - rzekł do niej. - To… to naprawdę ty - wydał się nieco przejęty. Jak gdyby dopiero w tej chwili uwierzył, że Alice rzeczywiście przeżyła i była cała i zdrowa. Rozmawiał z nią przez telefon, ale wtedy to go najwyraźniej nie do końca uspokoiło.
Kobieta w ciszy podeszła do kozetki i pochyliła się by lekko uścisnąć ojca.
- Cześć tato - powitała go. Uważała na swoje i jego ramię.
- Weź krzesło i usiądź sobie - odparł Robert. - Masz trochę czasu? Czy już gdzieś będziesz uciekała? - zapytał. - Bo chętnie zostałbym z tobą przez chwilę - zawiesił głos.
Alice wzięła krzesło i usiadła obok Roberta
- Nigdzie nie uciekam i do nikąd mi nie spieszno… - powiedziała lekko pustym tonem. Zdecydowanie nie miała zamiaru pędzić do Anglii. Nie miała po co, a zderzenie z nowymi obowiązkami wolała chwilę poodwlekać… Przynajmniej przez te kilka dni, póki Thomas sie nie ocknie.
- Rozumiem - rzekł Robert. - Miło mi, bo to znaczy, że chwilę pogadamy. Jednak nie przesadzaj z tym niespieszeniem się. Myślę, że powinnaś dołączyć jak najszybciej do reszty rodziny. Lecą już do Stanów Zjednoczonych. Do cywilizacji. Jednak Afryka to Afryka. Niech cię nie zmylą angielskie imiona, nazwiska i budownictwo. W gruncie rzeczy to wszystko jest dziką, niebezpieczną ziemią - zasępił się.
- Poczułam na własnej skórze… Dzikość Afryki… - westchnęła ciężko.
- Poczekam aż nie wydobrzejesz i aż nie zabierzemy stąd Thomasa. Nie chce by którykolwiek z Douglasów tu pozostał. Jak się wyniesiemy to wszyscy razem - oznajmiła upartym, poważnym tonem.
- Tak zrobimy. To znaczy poczekam z Peterem i Arthurem na Thomasa i na mnie. Ale ty już wystarczająco przeżyłaś, Nancy Drew - mruknął Robert. - Myślę, że powinnaś zatroszczyć się dla odmiany o siebie.
Niespodziewanie mężczyzna zaśmiał się. Tyle że okropnie gorzko.
- Robercie, jesteś cudownym ojcem. Nie byłeś zainteresowany dziewczyną przez ćwierć wieku, a kiedy już pojawiasz się w jej życiu, to po to, aby przeżyła wakacje… bardzo niezapomniane - westchnął i spojrzał na córkę. - Widzisz, Alice, rana po kuli nawet w ułamku nie doskwiera mi tak bardzo, jak to, że po prostu bardzo siebie nienawidzę.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:54   #306
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Nie wiń się tato. Nigdy - oznajmila i uparcie wzięła go za dłoń.
- To nie twoja wina. Ja sobie myślę, że to może wszystko było ukartowane… Wiesz jesteś członkiem FBI, Thomas też… A mój chłopak pochodzi z niepoprawnie bogatej rodziny… Ja tak sobie myśle, że może ktoś celowo nas tu wysłał i chciał wykończyć… - zaproponowała.
- Chciałeś dobrze. Następnym razem po prostu zrobimy rodzinnego grilla i biwak pod namiotami w ogródku. Tyle - zaproponowała, chcąc podnieść ojca na duchu.
- Czyli jestem głupim pionkiem - mruknął Robert pod nosem. Z trudem, ale jednak, uśmiechnął się. - Najważniejsze jest to, że przeżyłaś. I twoi bracia też. Jeżeli mógłbym w jakikolwiek sposób wynagrodzić ci to, co wycierpiałaś… To niemożliwe, bo straciłaś przy tym bliską osobę. Ale jeżeli jest cokolwiek, co przyszłoby ci do głowy, to chcę ci to dać. Rozumiesz? - zapytał ją. Nagle cicho jęknął i skrzywił się. Złapał się za miejsce, w które uderzyła kula. Chyba musiał poczuć ból przebijający przez dawki opioidów.
Alice przyglądała mu się i zastanawiała.
- Nic mi nie przychodzi do głowy w tej chwili… Po prostu jak się urodzi moje dziecko, zajmuj się nim jak na dziadka przystało, może być? Mimo, że będzie pochodziło z relacji niemałżeńskiej. Chciałabym, by cho ono miało… Względnie normalną rodzinę - powiedziała, a gdy ojca zabolało podniosła się
- Zawołać pielegniarkę? - zapytała poważnie.
- Nie, jeszcze nie - mężczyzna pokręcił głową. - Dziecko…? - zapytał. - A ojcem jest… twój partner? Jakie to tragiczne… - skrzywił się. - Nikt nie powienien wychowywać się bez rodzica. Zarówno ty, jak i ja wiemy coś na ten temat. Choć ty akurat wyrosłaś na dobrą, miłą i mądrą osobę. Mimo że nie miałaś ojca. A może właśnie dlatego? - mężczyzna zaśmiał się. - Czasami mam wrażenie, że jestem jedną wielką masą toksycznego gówna. Ale dość na mój temat. Coś cię boli? Lekarz opatrzył twoje rany? Bo nie mów, że nie dostałaś nawet siniaka…
- Dam sobie radę ja i … moje dziecko. Najważniejsze, że będę je kochać i będzie miało fajnych wujków i dziadka, który na pewno je porozpuszcza - zasugerowała.
- Zostałam postrzelona. Arthur mnie opatrzył… To trochę dramatyczne, ale całe to wydarzenie i szok… Chyba wyciągnęło go z depresji - zauważyła i skrzywiła się lekko.
- To trochę śmieszne, a trochę rozsądne - odparł Robert. - Arthur był idealnym mężczyzną. Przystojny, dobrze sytuowany lekarz z dzieckiem i żoną. Tylko kręcić filmy i robić zdjęcia. Szczerze mówiąc, całe życie zastanawiałem się, jaka jest wstydliwa tajemnica tej rodziny. Być może jego żona go zdradzała? A może on nie był nią w ogóle zainteresowany? Nie wydawało mi się, aby mogli być aż tak idealni. Ale… chyba naprawdę byli. Wtedy Connor umarł, trafił na stół operacyjny, Arthura sparaliżowało… Connor zginął, bo Arthur nie mógł wykazać się przy nim żadnymi umiejętnościami, których nabył w trakcie tylu lat pracy. Potem zaczął pić, jego żona odwróciła się od niego, nastąpił rozwód, separacja od dziecka… Alkohol, tylko alkohol… To naprawdę smutne, widzieć każdego dnia, jak twoje dziecko wlewa w siebie tyle trucizny… - westchnął Robert. - I teraz, na Mauritiusie… Arthur trafił na sam środek wielkiej bitwy. Znów poczuł te wszystkie bodźce, które kazały mu żyć i opiekować się bliskimi… to wybija z depresji. Jeżeli żołnierz po wojnie cierpi na PTSD, to najlepszym lekarstwem jest wysłać go na kolejną wojnę - Robert zaśmiał się. - I to chyba orzeźwiło Arthura. Teraz, kiedy z nim rozmawiam… stał się bardziej mężczyzną, niż kiedykolwiek wcześniej. I potrafię nawiązać z nim lepszy kontakt, tak przynajmniej sobie mówię. Nazwij mnie okropnym ojcem, ale myślę, że koniec końców to wszystko wyszło mu, jako człowiekowi, na dobre.
- Dobrze jest móc odnaleźć jakieś plusy w tym wszystkim… A co do Thomasa… Mam nadzieję, że on również za jakiś czas wyjdzie z tego… - powiedziała, grając smutek i przygnębienie. W końcu ‘ta Alice’ nie wiedziała, że za kilka dni jej brat cudownie ozdrowieje i wróci potężniejszy i w pełni jej oddany. Śpiewaczka westchnęła.
- Nie podpadłeś kiedyś jakiejś cygance tato? Może wiesz, to rzeczywiście jakaś klątwa, to wszystko? - zapytała, w zasadzie trochę próbując zażartować, a trochę grając by rozluźnić rozmowę z ojcem. Nie chciała już by się stresował i denerwował. Wrócili - ona i jej bracia. To powinno się dla niego liczyć najbardziej. Chciała mu bardzo przedstawić Terrence’a. Pomyślała o tym i przez jej niby spokojną maskę przebił się ból. Skrzywiła się i zamknęła oczy by uspokoić.
Robert zastanowił się.
- Cyganka nie… - odpowiedział po chwili. - Ale od czasu do czasu miewam bardzo dziwne sny. Choć to pewnie normalne, patrząc na to, gdzie pracuję. Może na co dzień FBI nie jest pełne tyle emocji, co w filmach, jednakże… czasami rzeczywiście robi się gorąco. Wracając do tematu… W szczególnie stresującym okresie miewam sny, które niekiedy się spełniają. Nie dosłownie, jednak na tyle, że chyba jest coś na rzeczy. Jednak nigdy mi to nie pomogło, ani też nie zaszkodziło - mruknął. - Na przykład.. Tuż przed zaginięciem Natalie, twojej siostry, miałem wizję… w której pojawiła się przede mną i wręczyła mi nici. Powiedziała, żebym skorzystał z nich i przeszył ją w jedną całość, bo bardzo zagubiła się. Potem próbowałem do niej zadzwonić, ale już nie odbierała… i nigdy już nie odebrała… - Robert zawiesił głos i zwiesił głowę. - Jeżeli to wszystko jest karą za moje zdrady, to czy mogły być aż tak złe, skoro dzięki nim… no cóż… Istniejesz? - zapytał.
Alice słuchała go i zastanawiała się.
- Czasem mamy prorocze sny… W końcu ponoć niektórzy wierzą w tego typu wydarzenia. A my wszyscy jesteśmy twoimi dziećmi, na pewno jesteś z nami połączony i dlatego rodzice wyczuwają co się dzieje z ich dziećmi… - powiedziała spokojnym tonem i ścisnęła lekko dłoń ojca.
- Odpocznij teraz tato… Wszyscy wróciliśmy. Teraz musisz tylko wyzdrowieć i wydostaniemy się stąd… - powiedziała uprzejmie i pogłaskała go ostrożnie.
- Dobrze… - mruknął Robert. - Powiedz mi, kiedy najszybciej będziesz gotowa na opuszczenie Port Louis? Mam na myśli całego Mauritiusa. Znajdę ci wtedy lot. Rzekłbym, że zarezerwuje ci pierwszy najszybszy, ale tak technicznie już to zrobiłem… no i nie poleciałaś z resztą rodziny - Douglas mruknął.
- Pięć dni… Znaczy najszybciej to jestem gotowa już nawet teraz… Ale potrzebuję poukładać sobie wszystko w głowie i nie chcę was tu zostawiać - powiedziała poważnie i spojrzała ojcu prosto w oczy.
- Nie ma mowy, nie wyślesz mnie wcześniej, jeśli wy wszyscy tu zostaniecie - dodała.
- Nie mam siły kłócić się z tobą - odpowiedział Robert. - Ale powiedz mi, gdzie zostaniesz. Wracasz do Jalsy? Czy też pozostaniesz gdzie indziej? W ogóle jesteś pewna, że to wszystko już za nami? Ci kultyści, arabowie… będą nas nękać?
Tymczasem ktoś zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na odpowiedź.
- Proszę zażyć - rzekła pielęgniarka, podając Douglasowi leki w kubeczku oraz wodę w drugim.
- W samą porę - mruknął Robert, lekko pocierając opatrunek.
Harper milczała. Zastanawiała się przez kilka sekund, po czym westchnęła.
- Dam się zbadać, a potem pewnie udam do Jalsy. Tam siedzi Peter. Mam nadzieję, że wszystko już za nami… - powiedziała jaki miała plan i zerknęła na pielęgniarkę. Zamilkła obserwując, jak podawała jej ojcu leki. Ręce jej zadrżały. Nie chciała nigdzie spędzać ani minuty bez Terrence’a, ale z tym nie mogła zrobić kompletnie nic… Spojrzała w stronę okna i parku usytuowanego dalej. Dostrzegła swoje odbicie w szybie. Była blada, miała podkrążone oczy i mimo, że była ubrana czysto i normalnie, na jej obojczyku i szyi były ślady… zapewne od dyb. Jej nos był lekko zaczerwieniony od ciągłego wycierania. Wyglądała jakby przeżyła naprawdę ciężką tragedię i wyszła z niej cudem. A czuła się naprawdę fatalnie, dużo gorzej niż wyglądała. Jednocześnie, musiała być silna dla Kościoła, dla siebie i dla dziecka. Czuła się rozerwana pomiędzy uczuciami.
Robert pokiwał głową.
- Tylko nie zapominaj o tych SMSach. Co godzinę lub dwie - poprosił. - Ja nie zapomnę, będę do ciebie dzwonił, jak zapomnisz. A jak nie odbierzesz, to napuszczę na ciebie Petera. Nie martw się, on nie zapomni przycisnąć zielonej słuchawki. A w ogóle to podaj mi moją torbę, jeśli łaska - rzekł, wskazując neseser na krześle pod oknem. - Jest tam coś dla ciebie.
Harper westchnęła.
- Już nie będę zapominać o sms’ach. Zresztą i tak większość czasu będę spędzać tutaj, czy to z tobą, czy z Thomasem. Postaram się też nigdy nie zostawać sama, będę się trzymać Petera i Arthura - obiecała. Podniosła się i wzięła torbę ojca. Miał coś dla niej? Co to niby mogło być takiego. Nie wspominał wcześniej, że miał dla niej jakiś prezent.

Alice otworzyła jedną z przegródek, którą wskazał jej Robert. Wyjęła z niej ozdobną, złotą kartkę ozdobioną najróżniejszymi paskami zwiniętego materiału.
- Evelyn bardzo lubi quilling - wyjaśnił Douglas mocno zmęczonym głosem. - Zawsze ma przy sobie zestaw do robienia tego, jak się wydaje - westchnął.
Alice spojrzała na napis: “Trzymaj Się Alice, Kochamy Cię!”.
Rudowłosa patrzyła na kartkę. Powinna się uśmiechnąć i czuła, że to jest miłe. Wiedziała jednak, że jeśli się poruszy choć o milimetr, rozpłacze się. Powoli, po kilku sekundach wyprostowała się i zamknęła karteczkę, chowając do swojej torebki. Zerknęła na ojca
- To bardzo miłe. Nie mam niestety jej numeru, więc będę musiała cię poprosić o pomoc w podziękowaniu - powiedziała trochę sztywno. Zrobiła się blada jak ściana.
- Pójdę teraz do Thomasa i za moment do ciebie wrócę tato. Posiedzimy sobie, może posłuchamy jakiejś muzyki, albo obejrzymy film na tym telewizorku? - zaproponowała, wskazując ekran telewizora w rogu pokoju.
- Brzmi świetnie. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś przyszła tu do mnie jeszcze - uśmiechnął się do niej.
Pożegnali się i Alice wyszła na korytarz. Ruszyła zgodnie ze wskazówkami na wyższe piętro, gdzie mieścił się oddział neurologiczny. Weszła do środka i sprawdziła drzwi po prawej stronie. Najpierw pierwsze, potem drugie. Wnet spostrzegła Arthura siedzącego przy jednej kozetce. Zasłaniał ciałem leżącą osobę, ale to mógł być tylko Thomas. Douglasowie jeszcze nie spostrzegli jej obecności. Jeden był pewnie nieprzytomny, albo w bardzo podobnym do tego stanie, natomiast drugi przeglądał artykuły na telefonie.
Rudowłosa weszła do środka.
- Jak się macie? - zapytała od wejścia. Zdążyła się nieco pozbierać po drodze na górę. Potrzebowała zamienić kilka słów z Arthurem. Chciała dowiedzieć się, czy dobrze, lub bardziej… dostatecznie się czuł. Nie chciałaby znów popadł w depresję. Zamierzała o niego zadbać, przynajmniej przez ten czas. podeszła bliżej i spojrzała na łóżko, gdzie powinien leżeć Thomas. Oceniła jak się miał i on.
Douglas drgnął, kiedy usłyszał jej głos. Szybko schował telefon, jak gdyby był studentem przyłapanym na przeglądaniu internetu i nagle zaskoczyła go wchodząca do sali asystentka. Wyglądał stosunkowo dobrze. Biorąc pod uwagę to, co przeżył. Uśmiechnął się do niej blado.
- Nie jest z nim wcale lepiej, ale chyba jeszcze na to za wcześnie - mruknął, spoglądając teraz na Thomasa. - Czy to normalne, że jak patrzę na niego, to nie widzę dorosłego mężczyznę, ale tego czterolatka, którym opiekowałem się na podwórku?
Alice spojrzała na agenta FBI. Wydawał się spokojny, uśmiechnięty i rzeczywiście przypominał nieco dziecko. To chyba przez lekkość i błogość wypisaną na jego twarzy. Jak gdyby nie doświadczył jeszcze niczego okropnego. Nie zdołał posmakować prawdziwego smaku świata, w którym urodził się. Cicho jęknął z rozkoszy.
Harper przyglądała się Thomasowi. Była ciekawa co myślał, albo co widział… Nie miała pojęcia, nigdy nie przeżyje tego stanu… Była w końcu Dubhe. Nie mogła się uzależnić od żadnego konsumenta, a przynajmniej tak przypuszczała…
- To przez to, że jest tak rozluźniony. A ty jak się czujesz? - zapytała, opierając rękę na ramieniu siedzącego Arthura. Takim opiekuńczym gestem.
Douglas uśmiechnął się do niej lekko.
- To chyba mówi o mnie wiele, że czuję się po tym wszystkim lepiej, niż przed. Wcześniej byłem zamknięty w swojej skorupie. W sumie gniłem za życia i pewnie nawet nie miałby nic przeciwko, gdyby ktoś rzeczywiście zapakował mnie do trumny i zakopał. Pewnie nawet nie zauważyłbym różnicy, nie na początku. To wszystko było dostatecznym szokiem, żeby mnie nieco rozbudzić. Nie będę cię okłamywać, nie czuję się szczęśliwy, radosny i wesoły. Ale teraz przynajmniej coś czuję… - rzekł. Opuścił głowę. - Do tej pory starałem się z całej sił obudzić w sobie cokolwiek, jednak byłem kompletnie pusty… Jak patrzyłem w siebie, to widziałem jedynie otchłań… i że otchłań patrzy z powrotem na mnie… To Nietzsche? - zapytał ją. - Nieważne. Ale już jest dobrze. Czuję się nieco bardziej człowiekiem.
Śpiewaczka kiwnęła głową.
- Cieszę się, że wróciłeś do siebie… Przykro mi, że takim kosztem. Namówiłam już ojca i zostaniemy tu tyle ile potrzeba Thomasowi. Spodziewam się bowiem, że po przebudzeniu może niezbyt być chętnym do odstąpienia mnie, a ja będę musiała go wprowadzić do organizacji… Mamy więc kilka dni… Na rachunki sumienia i niby odpoczynek. Będę do popołudnia siedziała z tatą. Posłałam Petera do Jalsy, żeby odpoczął, bo nie spał w ogóle. Potem, na noc jak czas odwiedzin się skończy, pojedziemy do hotelu razem. Może być? - zaproponowała Arthurowi takie rozwiązanie na dzisiejszy dzień i pewnie wszystkie następne. Nie chciała się z nimi rozdzielać.
- Tak - odpowiedział mężczyzna. - Chyba sam planowałem coś takiego, choć to w sumie duże słowo. Bo sugeruje, że w ogóle myślałem o przyszłości. Ale tak, zrobimy coś takiego. Zjemy obiad w bistro na dole, mają chyba całkiem zjadliwe jedzenie, a nie mam ochoty szlajać się po mieście - dodał. - Co do Thomasa… to nie będzie dla niego niebezpieczne? Ta twoja organizacja? - zapytał ją, zawieszając głos. Potem odwrócił wzrok i uśmiechnął się krzywo. - Mleko się wylało, prawda? Już i tak za późno…
- Będzie równie niebezpieczna co praca w FBI. Jednak zadbam o to, by nie był zbytnio narażany na sytuacje zagrażające mu. Sądze, że większość czasu będę mieć go w bazie… Lub przy sobie… Choć to drugie mogłoby być bardziej niebezpieczne, niż gdybym wysłała go na misję z kimś obcym… Eh… Zobaczymy. Na razie musimy poczekać. Potem ocenimy jakie ma zdolności, a po tym zdecyduję co i jak… - powiedziała spokojnym tonem.
- Bazie? A gdzie ta baza? - Arthur chyba rzeczywiście chciał wiedzieć. - I co ze mną? Ja też posiadam moce… czy to z twojego powodu? Na pewno nie przeżyłem czegoś takiego, jak on. A jak już, to chyba raczej z otoczką cierpienia, niż rozkoszy - zaśmiał się lekko. - Tak właściwie trochę mu tego zazdroszczę - mruknął. - Myślę, że przeżywa najlepsze chwile swojego życia. Choć to pewnie smutne, jak tak to teraz mówię…
Harper pogłaskała Arthura po ramieniu.
- Baza jest w planach. Gdy tylko będzie gotowa, dam ci znać dokładnie gdzie się znajduje. Jeśli kiedykolwiek coś ci będzie groziło, będziesz tam mile widziany. Zamierzam spędzać tam dużo czasu, przynajmniej od momentu, gdy już nie będę mogła przenosić gór i palić mostów, bo ciąża będzie w zbyt zaawansowanym stadium - obiecała bratu.
- Co do twoich zdolności, zostałeś naładowany dużą ilością energii… magicznej. Myślę, że gdy wrócisz do Portland i pobędziesz chwilę w zwyczajnym, szarym codziennym zaciszu, to minie. Będziesz znów taki jak kiedyś. Tylko musisz ocenić, czy tego chcesz. Wiem bowiem, że od przeżyć i adrenaliny można się uzależnić - powiedziała. Nie chciała proponować mu zostania Konsumentem. Przynajmniej nie w tej chwili. Wolała, by Arthur miał wybór.
- Ja już jestem uzależniony - odpowiedział mężczyzna. - Nie posiadam rodziny… nie bardziej od was. Nie mam nic do stracenia, bo już wszystko straciłem. Jestem bezrobotny… Jeżeli spalę się i zniszczę, będąc Konsumentem, to tylko się lepiej poczuję koniec końców. Jest tylko jedna kwestia, która mnie odstrasza… - mężczyzna mruknął i spojrzał ponownie na swojego brata. Skrzywił się nieco.
Rudowłosa uniosła brew.
- Tak? Jaka… - zapytała w zadumie. Jego słowa zastanowiły ją. Rzeczywiście, nie miał nic. Mógłby się odnaleźć w jej organizacji, jednak czy na pewno powinien? Czy chciał? Mogłaby go zabrać, ale wcale nie musiała robić z niego Konsumenta… Mógł po prostu pełnić rolę lekarza. Pomagać temu, który już i tak zajmował się organizacją… Choć z drugiej strony, takie stężenie PWF dookoła mogłoby mu bardzo poważnie zaszkodzić.
- Chciałbym, aby mój umysł pozostał niezależny… Mówiąc dosłownie. Nie chciałbym być zakochaną w tobie marionetką, bezwolną i nie mającą żadnego wyboru… Bo najwyraźniej tak to wygląda - spojrzał na brata rozciągniętego w rozkoszy. - Nawet w najgorszej chwili nie sięgnąłem po narkotyki, choć pewnie picie na umór wcale nie jest jakoś szczególnie bardziej szlachetne.
- To byłoby bardzo trudne… To też nie jest tak, że Konsumenci są bezwolnymi marionetkami. Nie zabieram im w żaden sposób wolnej woli. Ani ja, ani pierwotny założyciel. Poprzez danie im swojej krwi, po prostu czynimy ich bardziej uzdolnionymi, ale tym samym wiecznie głodnymi poszukiwania i konsumowania energii… Trochę jak wampiry. Skutkiem ubocznym jest swego rodzaju oddanie, które buduje się podczas tego czasu przemiany. Który teraz przeżywa Thomas. Jednak, jeśli chciałbyś być Konsumentem, wcześniej, czy później musiałbyś przez to przejść. Nadmiar energii zabiłby cię. Teraz już widzisz skutki, podróżujesz astralnie. Jednak spędzanie dużej ilości czasu w pobliżu mnie, czy innych takich jak ja mogłoby bardzo ci potwornie zaszkodzić. Dlatego właśnie kolejnym argumentem za takiej przemianie, jak się chce być konsumentem, jest motyw, że inaczej po prostu się nie da - wyjaśniła jak to działało, stawiając bratu sprawę jasno. Thomasowi nie dała tego wyboru, ale Arthur był jedynym z braci, który wiedział o Natalie. Wiedział bardzo wiele. Dlatego szanowała jego umysł i chciała by mógł sam podejmować każdą decyzję. Z Thomasem popełniła ten błąd, że nie znała konsekwencji. Nie miała o nim jednak w żaden sposób gorszego zdania. Kochała go jak brata i będzie o niego dbała identycznie mocno.
- Rozumiem… - mruknął mężczyzna. - Mam wrażenie, że to decyzja na całe życie i w sumie jestem gotowy zgodzić się. Jednak wciąż brakuje czegoś, co ostatecznie popchnęłoby mnie. Chyba jestem tchórzem - westchnął. - Ale z drugiej strony… w ten sposób mógłbym opiekować się Thomasem. Będąc przy nim. No i miałbym oko na ciebie. Tylko… czy chciałabyś mieć mnie przy sobie? Nie nazwałbym się najbardziej zabawną osobą pod słońcem - mruknął. - Moja obecność raczej przybija ludzi, niż ich cieszy i nie mogę zagwarantować, że to się kiedykolwiek zmieni. Czuję się toksyczny i nie wiem, czy chcesz zatruwać swoje miejsce pracy… - dodał beznamiętnie.
- Widzisz Arthurze. Ja cię wcale nie widzę, jako toksycznego. Tylko bardzo spokojnego, rozważnego… Uczciwego i szczerego, a także inteligentnego. Może i zagubiłeś się na pewien czas, ale gdy dostałeś drugą szansę, chcę byś mógł podjąć decyzję sam. Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś zechciał dołączyć do Kościoła. Na pewno Thomasowi byłoby raźniej, a ja czułabym się bezpieczniej mając przy sobie chirurga. Zwłaszcza, że czasem pomoc lekarza jest wręcz niezastąpiona w naszej pracy. Dostałbyś szkolenie, wynagrodzenie i możliwość poznania świata takim jaki jest naprawdę. Pełnym surrealistycznych kształtów i kolorów. Niebezpiecznym. Jednak uważam, że lepiej jest to wiedzieć, niż nie, bo wtedy można naprawdę bronić bliskich… Gdybym nie była tym, kim jestem Arthurze… Przykro mi tak to ująć, ale prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy tu dzisiaj… - postawiła sprawę nieco drastycznie, ale jasno.
- Pewnie nie i to z kilku różnych powodów - mężczyzna uśmiechnął się lekko. - A jak to wytłumaczymy rodzinie? Dlaczego dwójka synów wyprowadzi się z Portland? Bo to chyba nie będzie baza w Portland? Ojciec zostanie sam z matką, bo Finn i Evelyn mieszkają w San Francisco - mruknął Arthur. - Zostanie tylko Peter, ale Mia pewnie nie będzie zachwycona z tego powodu - dodał. - Myślę, że powinniśmy znaleźć jakąś sensowną przykrywkę - rzekł. - Coś, co ich uspokoi, a może nawet uczyni dumnymi. Bo wtedy będzie łatwiej utrzymywać z nimi relację - mruknął.
Harper kiwnęła głową.
- Cóż… Mamy na to pięć dni. Coś na pewno wymyślimy… - powiedziała. Sama jeszcze nie miała pomysłu. Czy powinni uargumentować to tym, że zżyli się po tym, co razem przeszli? Albo wymyślić jakiś głębszy powód? Już widziała jak Mia ponownie próbuje wydrapać jej oczy, bo oddała jej synów, tylko po to by znów jej ich zabrać i to tym razem naprawdę. Na swój sposób, wydawało jej się to całkiem zabawne.
- Najbardziej szalona myśl, jaka mi przyszła do głowy, to po prostu powiedzieć im prawdę, ale to mogłoby doprowadzić któreś do zawału, a tego nie chcemy… - stwierdziła i westchnęła.
- No musimy pomyśleć… - powiedziała w końcu i mruknęła.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:55   #307
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Czekaj… jak to rozwiązała Natalie… Mówiła, że należy jakiejś archeologicznej organizacji i podróżuje z nią po świecie. A może naprawdę to robiła… kto wie - zawiesił głos. - Może powiemy, że chcemy odwiedzić ostatnie miejsce, w jakie udała się? A potem… Nie wiem. To tłumaczy chwilową nieobecność, ale nie taką stałą. A to byłoby w ogóle możliwe? Być Konsumentem i udawać się na misje, ale nie być na stałe w siedzibie? - zapytał ją.
Alice kiwnęła głową.
- Owszem. Większość Konsumentów cały czas podróżuje. Część jest zajęta specjalnymi zleconymi zadaniami, część przechodzi szkolenie, część zajmuje się szukaniem przedmiotów, istot i innych osób o wysokim poziomie energii. To nie tak, że wszyscy siedzą cały czas w siedzibie. Do tej pory tak naprawdę nawet takowej nie było. To moja własna koncepcja. Wpadałam na nią dziś. Ze względu na mój stan… - wytłumaczyła mu.
- Co do Natalie, należała do organizacji, owszem… Identycznej jak Konsumenci, tylko my się z nimi niezbyt lubimy, głównie z powodu braku porozumienia w metodach szukania i traktowania artefaktów… - wyjaśniła.
- Rozumiem… - odpowiedział mężczyzna. - W takim razie… przemień mnie - szepnął. Niezbyt głośno, jak gdyby gdzieś był schowany dyktafon, uwieczniający chwilę. Albo podsłuchiwały wszystkie pielęgniarki na oddziale. - I to szybko. Może tu i teraz - dodał, patrząc na nią. - To będzie miało najwięcej sensu, jeżeli obydwoje zachorujemy mniej więcej w tym samym czasie. Może dojdą do wniosku, że to jakiś wirus - mruknął. - Chcę to mieć za sobą. Zanim… - nie dokończył. Chyba bał się, że się rozmyśli, lub jego odwaga na podjęcie tak ważnej i ciężkiej decyzji po prostu zniknie.
- Już teraz? Natychmiast? - zapytała poważnym tonem. Nie miała jednak czym się skaleczyć, by dać dostęp Arthurowi do swojej krwi. Po drugie, byli w szpitalu. Jakby to było dziwnie, gdyby stała przy nim a ten nagle zapadł w taki sam trans co Thomas? Może uznaliby ją za przeklętą?
- Nie mam nic ostrego, skoro tak ci spieszno… - zauważyła na sam koniec i mruknęła cicho. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.
- Nie jest mi. Może to głupie. Chyba tak. Zrobimy to po powrocie. Powiem, że jadę na tygodniowy odwyk, ale tak naprawdę będę zatruwał się twoją mocą. To lepsze od wódki - mruknął. - Chyba zdrowsze - spojrzał na Thomasa, który właśnie się wyciągnął na łóżku w rozkoszy. - Choć w sumie nie wiem - zaśmiał się i pokręcił głową. - Dobrze, to potem to rozstrzygniemy. Co takiego tam widzisz? - zapytał Alice na to, że podeszła do okna.
Śpiewaczka nie dostrzegła niczego szczególnie zastanawiającego. Była po innej stronie korytarza i nie widziała tutaj parku. Zamiast tego mogła spojrzeć na blok znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej. Na jednym z balkonów siedziała młoda, szczupła dziewczyna. Blondynka. Miała mokre włosy, a jej nogi zwisały przez szczelinę prętach na zewnątrz. Paliła papierosa. Wyglądała na smutną, a przynajmniej melancholijną. Wnet podszedł do niej kot, którego pogłaskała. Było coś interesującego w tym obrazku. Może chodziło o to, że Alice złapała nieznajomą w prywatnej chwili, kiedy sądziła, że jest nieobserwowana. To było dziwnie intymne.
Harper przyglądała się chwilę kobiecie i jej kotu. Jak normalne było jej życie? Jakie były jej główne problemy? ‘Czy iść na randkę w czerwonej, czy w czarnej sukience?’, ‘czy zjeść dziś na kolację spaghetti, czy pizzę?’, myslenie o tym przygnębiło śpiewaczkę, więc odwróciła wzrok od okna i spojrzała na Arthura
- Nic… Świat… Co do twojej przemiany… Myślę, że jest o tyle zdrowsza co jednorazowa, bo mimo wszystko uzależni cię potem od pochłaniania energii, ale na to można zaradzić, po prostu ją pochłaniając… Tak jak to robią inni. Czy ja. Wyjaśnię ci wszystko w drodze do Anglii… A na razie… - spojrzała na Thomasa.
- Musimy poczekać, aż Thomas wróci do siebie - dokończyła i westchnęła. Czekało ją mnóstwo pracy…

Tak myślała, ale następne dni minęły jej raczej wolno i nieproduktywnie. Rozmawiała z ojcem, Arthurem, doglądała Thomasa, a w wolnym czasie odpoczywała w pokoju hotelowym. Peterowi udało się wyciągnąć ją raz czy dwa na miasto, ale nie mogła pić, nie miała też ochoty na zabawę po śmierci Terry'ego. Wręcz przeciwnie, zastanawiała się bardziej nad skompletowaniem w pełni czarnej garderoby żałobniczej, niż podziwiała rytm muzyki klubowej bijącej z głośników praktycznie na każdym kroku.
- Nie mogę uwierzyć, że to już koniec - mruknął Peter, kiedy zebrali się na lotnisku.
- Będziemy tęsknić - dodał jej ojciec. - Ale niedługo, bo nas wkrótce odwiedzisz, prawda?
Niedługo miał przylecieć samolot do Monachium, skąd planowali wylecieć do Stanów. Alice również nim leciała, tylko potem przesiadała się w lot do Londynu.

Harper nie zamierzała im kłamać, więc złożyła obietnicę taką, którą dotrzymać mogła
- Odwiedzę was, gdy tylko będę mogła… Albo to wy odwiedzicie mnie… - zaproponowała i wyściskała ojca i Petera. Cudowne ozdrowienie Thomasa było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, a przynajmniej ona i Arthur udawali, że było zaskakującym. Teraz czekała ich wspólna podróż do Manchesteru. Alice ubierała się głównie na ciemno. Nie zabrała czarnych rzeczy na wakacje, ale starała się jak mogła to nadrobić granatami i szarościami. Była też często zamyślona i bardzo poważna. Zagłębiona w notatkach, które sporządzała wręcz godzinami. Usiadła znów na ławeczce w poczekalni na lotnisku. Ich lot miał się odbyć bardzo niedługo. Zagłębiła się w myślach…

Thomas wciąż czuł się nieswojo, choć faza rozkoszy mu już na pewno przeszła. Śpiewaczka spostrzegła, że lubił często doprowadzać do niby przypadkowego kontaktu między nimi. Jednak nie były to szczególnie uciążliwe rzeczy. Muśnięcie nadgarstka o przedramię, przypadkowe poklepanie po barku, tego typu rzeczy. Mimo to mówił bardzo niewiele i faszerował się lekami na ból głowy. W samolocie usiadł obok niego Arthur, żeby móc opiekować się nim w razie potrzeby. Alice usiadła rząd dalej. Wnet wylądowali na lotnisku, na którym czekała już Martha z samochodem. Zawiozła ich prosto pod jezioro przy Trafford Park. Tam przesiedli się w motorówkę i około dwudziestej drugiej byli już przed drzwiami posiadłości. Alice spodziewała się, że wszystkie jej kolory spełzną, któraś kondygnacja zawali się albo ogrody wyschną na wiór… jednak nic takiego się nie stało. Aż ciarki ją przeszły. Po części naszła ją nadzieja, że jak wejdzie do środka, to będzie tam na nią czekał Terry - cały i zdrowy. Że stanie obok niego Joakim i będą śmiali się z niej, że uwierzyła w ich drobny psikus. Ile oddałaby, aby tak było…
- Nie wiedziałem, że twój chłopak był aż tak nadziany… - szepnął Arthur.
Alice zerknęła na brata i kącik ust jej drgnął…
- Nie wiedziałeś też pewnie, że ma żonę, która wychodzi powoli z wieloletniej śpiączki, dzięki mojej pomocy… - powiedziała ponuro. Nic nie naprawi dziś jej nastroju. Zwłaszcza nie spotkanie z Jennifer, na które już szykowała się mentalnie. Zadzwoniła do niej, gdy wylądowali i poprosiła, by została w Trafford Park. Wcześniej nie wspominała jej o tym co się działo, ale Jenny nie była głupia, na pewno wiedziała, że stało się coś złego. Rozpoznała to w tonie jej głosu, bo nim skończyły połączenie, zaczęła pytać… Ale Alice nie chciała jej tego mówić przez telefon. Musiały spotkać się, a to miało nastąpić już za kilka chwil.
- Czy przydzielone zostaną dla nas sypialnie? - zapytał Arthur, rozglądając się bacznie dookoła.
- Proszę nie martwić się o to, proszę pana - rzekła Martha. - Podobnie z obiadokolacją. Wszystko jest już na pewno przygotowane i tylko czeka na podanie.
Lekarz drgnął, kiedy służąca do nich dołączyła. Została trochę z tyłu, gdyż skoczyła szybko porozmawiać z ogrodnikiem, ale dogoniła ich bez problemu. Głównie dlatego, bo Thomas szedł powoli i niepewnie.
- Jesteś w ciąży z żonatym mężczyzną? - zapytał Arthur. To wszystko było dla niego wielką niespodzianką. - Znaczy… nie oceniam cię w żadnym wypadku, ale…
“...to jak twoja matka?”
Tak chciał dokończyć?
Alice odniosła wrażenie, że chciał być dla niej miły, zwłaszcza że byli jej gośćmi, ale kłóciło się to z tym, jak ją do tej pory postrzegał.
- Nie planowałam tego. Brałam leki… Najwyraźniej alkohol stwierdził, że wytnie nam numer… - powiedziała ściszonym tonem. Prowadziła Arthura i Thomasa do posiadłości. Spojrzała w stronę świateł, które wylewały się na schody wejściowe. Drzwi były uchylone. Alice zastanawiała się, czy to z powodu ogólnego zainteresowania jej przyjazdem wraz z braćmi, bez pana domu, czy może z jakiegoś innego powodu. Zacisnęła dłonie w pięści. Zerknęła na Thomasa.
- Dobrze się trzymasz? - zapytała go, troskliwie. chciała też nieco odwieść swoje myśli od bólu po Terrym.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej krzywo.
- Mam potężnego kaca po tym, co mi zaserwowałaś - rzekł. - Ale jest mi już dużo lepiej z każdą chwilą. Mimo wszystko… marzę teraz tylko o dobrej kolacji i żeby paść na łóżko i nie wychodzić przez miesiac. Każdy centymetr ciała mam obolały po tej ekstazie.
Martha zerknęła na niego, ale już dawno temu nauczyła się nie komentować żadnych dziwnych słów.
Harper kiwnęła głową.
- Odpoczniesz teraz nieco i wkrótce na pewno poczujesz się dużo lepiej - obiecała mu.
- A właśnie, panienko Alice, czy wie może pani, dlaczego pan de Trafford nie odbiera telefonu od jakiegoś tygodnia? Była taka sprawa z egipskim antykiem i pan Terrence wcześniej wspominał, że ma być opłacony z góry, ale kurier, że za pobraniem i pan de Trafford nie odbierał, a ja nie wiedziałam co robić… Dlatego wyjęłam te pieniądze z sejfu, przyznaję się bez bicia - zapowiedziała. - Ale boję się, że pan de Trafford będzie na mnie zły…
Śpiewaczka popatrzyła na Marthę, po czym westchnęła.
- Przepraszam was na moment. Idźcie w stronę wejścia i poczekajcie tam na mnie - poprosiła braci, po czym chwyciła Marthę ostrożnie za przedramię i zatrzymała. Stały pośród ciemności ogrodów, w bladym świetle pochodzącym z holu wejściowego rezydencji… I Alice wyjaśniła kobiecie, że pan de Trafford zaginął (bo nie znaleziono ciała, no nie?).
Wyjaśniła, że po części wie jak zajmować się interesami prowadzonymi przez pana de Trafforda, a że pani Esmeralda dopiero co zdrowieje, nie należy jej tym tematem na razie zamartwiać. Że ona sama wyjaśni jej to w odpowiedniej chwili. Pocieszyła też kobietę, bo wiedziała, że Marthcie na pewno będzie bardzo przykro.
O dziwo gospodyni jedynie machnęła ręką.
- Oj mieszka pani chwilę z nami i przez tych kilka miesięcy rzeczywiście pan Terrence był grzeczny, proszę wybaczyć mi to sformułowanie, ale normalnie to on ginie co miesiąc, a pewnie i częściej. Nie raz już nie odbierał telefonu, rekordem były dwa miesiące, to prawdziwy ekscentryk. Proszę sobie tego nie wyrzucać, to nie wina pani, ani też niczyja, ten typ tak ma. Przepraszam za sformułowanie. To po prostu rzeczy bogatych wielmożów, dla dziewczyn takich jak my to inny świat przecież.
Martha przecież uważała ją za muzykoterapeutkę, a nie za konkubinę i Dubhe. Chyba musiała też nie usłyszeć wzmianki o ciąży, poza tym rzeczywiście trochę dziwnie na nią spojrzała, kiedy Alice jako muzykoterapeutka zachciała zająć się nagle interesami de Traffordów. Potem przypomniała sobie, że kiedyś rzeczywiście była taka rozmowa przy stole… O tym, że Terry proponował Alice pracę muzykoteraputki, żeby nie było, że mieszka w rezydencji bez powodu, ale znali się wcześniej z biznesu. To wystarczyło jej to odparcia złych przeczuć.
Rudowłosa skrzywiła się lekko.
- Mam złe przeczucia Martho… Że tym razem mogło mu się coś stać i mógłby… Nie wrócić. Tak czy inaczej, chcę pomóc pani Esmeraldzie. Pomogę zająć się nią i wspólnie ustalimy co zrobić, w obecnej nieco problematycznej sytuacji. Tylko proszę Martho, na razie nie mów o moich obawach głośno - powiedziała do niej w zaufaniu. Ruszyła w stronę schodków wejściowych, by dołączyć do swoich braci w holu. Rozejrzała się. Była ciekawa, czy Jenny będzie czekała na nich już na wejściu, czy może będzie snuła się gdzieś po posiadłości.
Chyba najlepiej byłoby zapytać kogoś ze służby o to. Jenny nie była kimś, kto stałby przy drzwiach wiernie niczym pies i machał ogonem na wracających do domu. Po śmierci Fabiena lubiła wracać do rodzinnego domu po to, żeby zaszyć się w jednym ze swoich dawnych pokoi, słuchać głośnej muzyki i pić kiepskie wino. Trochę jakby cofnęła się do okresu nastoletniego. Martha została w tyle z Thomasem i Arthurem. Alice słyszała, że planowała oprowadzić ich po posiadłości, przynajmniej po tych najważniejszych elementach. Jeszcze przed kolacją, która chyba miała być dość wystawna.
- Martho, gdzie znajdę Jennifer? - zapytała spokojnym tonem rudowłosa, spoglądając jeszcze w stronę gospodyni. Chciała z nią pilnie porozmawiać i to na osobności, a jeśli blondynka zaszyła się u siebie, zapewne będzie mogła to osiągnąć i miała nadzieję, że bez zbędnych eksplozji.
- Nie było mnie w domu przez kilka godzin, bo przecież przywiozłam tutaj państwo - przypomniała kobieta. - Ale jeżeli miałabym stawiać, to jest albo w swoim dawnym pokoju, jadalni, lub w ogrodach. Szczególnie upodobała sobie staw z łabędziami - dodała. - Chyba lubi celować w nie kamieniami, to niezbyt romantyczna dusza - mruknęła, po czym wróciła do rozmowy z Arthurem i Thomasem. Przy czym ten drugi wydawał się jej nie do końca słuchać.
Alice spojrzała na Arthura.
- Idę porozmawiać z Jenny. Rozgośćcie się, jak coś, mam telefon przy sobie, bo w tej posiadłości można się zgubić… - powiedziała do braci, po czym zaczęła od wyjścia na zewnątrz do ogrodów, celem znalezienia stawu z łabędziami, gdzie mogła, ale nie musiała, siedzieć Jennifer.
Powietrze było dość chłodne, jednak jak na tę porę roku Alice nie mogła narzekać. Na Mauritiusie przywykła do tropikalnej pogody, natomiast w Anglii było dużo zimniej i musiała narzucić coś na siebie przed wyjściem. Szła krętymi uliczkami stworzonymi jedynie do spacerowania i rozkoszowania się widokami. Jednak dziwne zakrętasy były dość irytujące, kiedy już chciało się dostać do jakiegoś konkretnego punktu. Harper wiedziała, gdzie znajdował się staw i po kilku minutach odnalazła go. Tak jak się spodziewała, zastała tam blondynkę. Dziewczyna siedziała na ławce. Miała na sobie cienką puchową kurtkę narciarską, a nogi przykryła kocem, który lekko zwilgotniał od ciężkiego powietrza. Mimo to musiało być jej ciepło. Zwłaszcza patrząc na butelkę whiskey, którą sączyła, patrząc na staw. Trzymała w dłoniach starodawnego walkmana, a w uszach miała słuchawki. Alice odniosła wrażenie, że to stare urządzenie było jej wiernym towarzyszem smutków od długich lat. Chyba tylko z tego powodu nie mogła się jeszcze z nim rozstać.
Harper zawahała się. Po tym jak Jennifer straciła Fabiena, stała się bardzo wycofana… Co się stanie, gdy będzie musiała postawić ją przed tymi nowymi faktami. Alice zacisnęła pięści ponownie, po czym podeszła do ławki. Usiadła obok Jenny, na wolnej przestrzeni. Popatrzyła na ciemną toń stawu, w którym odbijało się niebo. Milczała. Alice po tym co miało miejsce na Mauritiusie nie spędziła dnia bez płaczu, przez co jej oczy były właściwie większość czasu podkrążone, a ona wyglądała na bardzo zmęczoną. Nie spojrzała na blondynkę, po prostu patrzyła znużona na staw. Usta jej drgnęły. Bywała tu z Terrencem. Zmarszczyła brwi, czując ból wspomnień i zamrugała, próbując teraz nie płakać. Nie powinna, ale już czuła łzy w kącikach oczu. Wzięła zirytowany wdech i dopiero wtedy krótko zerknęła na Jennifer. Potarła ramiona, bo było jej zimno.
Dziewczyna była pijana i smutna. Nie powiedziała Alice ani słowa, tylko podała jej butelkę whiskey. Musiała wypić jakieś trzysta mililitrów, nieco więcej, niż połowa została w środku. Wyjęła z uszu jedną słuchawkę i podsunęła ją śpiewaczce. Cicho westchnęła, albo to tylko wiatr zaszumiał w gałęziach. Wszystkie łabędzie pochowały się i Alice nie zobaczyła na stawie ani jednego. To był dość smutny widok, jakby wszystko wokół nagle zaczęło wyludniać się. Zaczynając, niestety, od ludzi, a kończąc na pięknych, białych ptakach.
Rudowłosa wzięła butelkę, ale nie napiła się, obróciła ją w dłoniach i westchnęła… Przyjęła słuchawkę.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=8566UtalG_o[/media]

- Nie mogę pić… Jenny… Jestem w ciąży… - głos jej się załamał, kiedy to powiedziała. Skrzywiła się w smutku.
- Musimy porozmawiać… - powiedziała po chwili trochę ciszej.
Dziewczyna nie wyjęła drugiej słuchawki, bo i tak dobrze słyszała Alice.
- Skoro tak mówisz… Jak dla mnie nie ma wystarczająco dobrego powodu, żeby teraz nie pić. Ostatnio źle sypiam. Mam cały czas ciarki i nie mogę nic przełknąć. Schudłam pięć kilogramów, tak się przynajmniej czuję. Nie ważyłam się - mruknęła. - Wydaje mi się, że jest jakby zimniej. Tak powiedziałam rano Gabrieli w kuchni, a ta zaśmiała się, że przecież nadchodzi zima. Prawda, że nadchodzi? - zapytała i odkręciła butelkę. Napiła się.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:56   #308
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Tak… Nadchodzi… Bardzo zimna… I samotna… - powiedziała Alice i zamyśliła się. Oparła plecy o oparcie ławki i spojrzała w niebo.
- Będę musiała się stąd wynieść Jenny… Mamy tak wiele do zrobienia już niedługo… Tak wiele zmian. Jestem z tym wszystkim sama Jenny… Pomożesz mi? Mogę na ciebie liczyć? Już nie ma komu… rządzić Kościołem poza mną w tej chwili, a ja czegoś takiego nigdy nie robiłam i chyba trochę się boję tego wszystkiego i tego… Że ktoś znów zrobi coś takiego… - oparła dłonie na brzuchu, jakby chciała go zasłonić przed niewidzialnym zagrożeniem.
Jennifer poruszyła niepewnie głową, jakby nie była w stanie w pełni zrozumieć Alice.
- Boisz się, że znowu ktoś zaciąży? - tak zinterpretowała ostatnie słowa śpiewaczki i jej gest. - Możesz na mnie liczyć. Nie mam wielu osób poza tobą, ojcem i… - zacięła się. - I…
Zrezygnowała i po prostu znowu się napiła.
- A kto jest ojcem? Nie, żeby to była moja sprawa. Ale może dzięki niemu nie byłabyś z tym wszystkim taka sama… i samotna - mruknęła cicho.
- Terrence… I on mi nie pomoże… Bo go nie ma Jenny… Sharif Habid dopadł nas na Mauritiusie… I kazał go zastrzelić… Tylko że nie znaleziono ciała… Terrence de Trafford przepadł… Nawet nie wie, że będzie miał dziecko, którego tak cholernie chciał… - skrzywiła się, jakby coś ją bardzo zabolało, ale tylko się rozpłakała w smutku.
Jenny cała zadrżała, jakby przeszedł przez nią zimny prąd. Patrzyła coś przed siebie. Ani na moment nie odwróciła wzroku. Puściła walkman i teraz mocno chwyciła tylko butelkę whiskey. Jakby była jej szalupą ratunkową. Nie wypiła jednak ani łyku więcej, zastygła w bezruchu niczym łania w świetle reflektorów zbliżającego się samochodu. Jej twarz była jednak bez wyrazu. Jakby słowa Alice albo nie dotarły do niej, ale zrobiły jej spustoszenie w głowie. Nie odezwała się ani słowem. Co miała powiedzieć? Tylko siedziała w bezruchu i wydawało się, że zamierza pozostać w tej pozycji do końca świata.
Harper też nic nie mówiła. Uspokoiła się, a zajęło jej to dobre kilka minut. Przetarła twarz dłońmi i pociągnęła nosem. Drżała, bo było jej zimno, ale nie miała zamiaru namawiać Jennifer do wejścia do posiadłości. Nie miała do tego prawa. Najpierw przy niej zginął Fabien, a potem Terrence. Czuła się więcej niż odpowiedzialna za ich śmierci.
- Chcę zabić tego skurwiela… Sama jednak nie dam rady Jenny… - powiedziała poważnym tonem, choć nadal był lekko przygaszony, przez łzy, które chwilę temu roniła.
- Powiedziałam ci, że ci pomogę, jeśli będę w stanie - odpowiedziała lekko ochrypłym głosem. - Szczerze mówiąc, teraz chce mi się jeszcze mniej… Ty masz przynajmniej dziecko, o które możesz walczyć. Jeżeli zastanawiasz się, to doradzam ci, żebyś je zachowała, choć skoro nie chciałaś pić, to już podjęłaś taką decyzję… Nie wierzę, że mój ojciec zginął. Ja zawsze myślałam, że odejdziemy razem, obok siebie. Gdzieś w walce, otoczeni krwią, śmiercią, ale też chwałą. Poczuciem spełnienia i jakiegoś sensu. A nie, że zostanie mi odebrany w przypadkowej chwili, a ja… ja pewnie dowiedziałam się jako ostatnia - jej usta ustawiły się w ponury grymas. - Nie wiedziałam, że mój ojciec jest zainteresowany kobietami - dodała jeszcze. - Ale teraz to wszystko nie ma znaczenia i tak…
- To długa historia Jennifer… Nie na taki wieczór jak ten… Wiesz, to dziecko jest twoją rodziną… - zauważyła śpiewaczka.
- Może tak, może nie - odpowiedziała blondynka. - Nie łączy mnie z nim zupełnie nic. Nie będziemy mieć tego samego ojca, bo ono swojego nigdy nie pozna. Nie posiadamy również ani jednego wspólnego genu. Co nie znaczy, że nie chcę dla niego dobrze. Dlatego powiedziałam, żebyś go nie usuwała. Jednak nie będzie dla mnie rodziną bardziej, niż ty, czy ktokolwiek inny w posiadłości.
- Wiem Jenny, ale tak naprawdę to ty decydujesz kto będzie do niej należał, a kto nie… chciałabym, żebyś była jego mamą chrzestną, ale nie wiem czy to możliwe, oczywiście jakbyś chciała… Chcę je bronić i chcę, żeby osoby, które zawiniły zniknięciu Terrence’a… Żeby poznali piekło… chcę dać im takie piekło, o jakim nawet nie marzyli. Też myślę o tym, że może on jednak nie zginął, jakimś cudownym cudem… Jednak nie mogę tak po prostu siedzieć tu i czekać. Pora się ruszyć Jennifer. Pora, żeby Kościół wrócił do gry. Dla dobra Konsumentów i aby nigdy więcej nie zdarzyło się coś tak cholernie nieoczekiwanego żadnej osobie, która należy do naszej gromadki… - powiedziała poważnie.
- Porozmawiaj ze mną jutro rano, jak będę trzeźwa. Teraz nie chcę nic tworzyć, na pewno nie żaden kościół. Chcę jedynie niszczyć. Może jak dojdę do siebie, to wrogów. Jednak w tej chwili… to tylko i wyłącznie siebie. Albo poczuję się lepiej, albo nie. Nic ci nie obiecuję. Daj mi spokój teraz, idę do swojego pokoju - rzekła i wstała, lekko zataczając się. Walkman spadł na ziemię, ale nie zepsuł się. Pochyliła się podniosła go. Pod pachę wsadziła whiskey, a w drugą rękę koc. - Jeśli potrzebujesz dzisiaj towarzystwa, to nie znajdziesz go u mnie - mruknęła, idąc w stronę posiadłości. - Ale między nami w porządku - dodała.

Harper już nic nie mówiła. Tylko odprowadziła ją wzrokiem do posiadłości. Sama posiedziała w ogrodzie jeszcze parę chwil, by również zebrać się i ruszyć w tamtą stronę. Musiała zmierzyć się z tymi pomieszczeniami, które tak żywo wzbudzały w niej wspomnienia. Teraz w nowym świetle…
Od jutra, dla Kościoła Konsumentów wstanie zupełnie nowe Słońce. Będzie musiała dopilnować, by jego dzień trwał jak najdłużej…

***

Następne dni w Trafford Park były senne i ospałe. Każde pomieszczenie aż wibrowało od energi Terry’ego. Alice, mieszkając tutaj, nawet nie wyczuwała tego. Czy może raczej uważała za oczywiste i instynktowne. Natomiast teraz wydawało jej się, że ciągle wyczuwa zapach mężczyzny. Jakby żyła z twarzą wiecznie wtuloną w jego ubrania. Najgorsza była przechadzka korytarzem na pierwszym piętrze, wzdłuż którego powieszono całą serię obrazów mężczyzn z rodu de Traffordów. Z każdym kolejnym krokiem Alice widziała następne pokolenia, a supeł w jej brzuchu zawiązywał się. Aż kompletnie przygniatał ją, kiedy za zakrętem napotykała ostatni obraz przedstawiający spoglądającego na nią, uśmiechniętego i zrelaksowanego Terry’ego. Drugiej nocy po powrocie obudziła się w nocy z pełnym pęcherzem i musiała iść tędy do toalety. Chyba była nie do końca na jawie, gdyż spostrzegła szkarłatny potok łez spływający po policzkach mężczyzny, który minął, gdy tylko zamrugała. Jednak wrażenie pozostało, a także związany z nim strach. Wtedy po raz pierwszy zastanowiła się, czy posiadłość aby nie jest nawiedzona. To niepokoiło ją, a jednocześnie, na swój sposób zaczęła być czujniejsza i częściej wręcz szukała tych oznak obecności czegokolwiek, a w szczególności na przykład ducha Terry’ego. Mógłby tu przybyć? To było wbrew wszelkim prawom pojawiania się duchów, ale kto wie? Była czujna, poza tym że często po prostu stawała w tym korytarzu i patrzyła prosto na jego obraz. W ciszy płacząc.

Poranki i wieczory spędzała z Thomasem i Jenny. Arthur leżał zdjęty nagłą, druzgoczącą, ale dziwnie przyjemną i spodziewaną chorobą. W środku dnia Alice siedziała w gabinecie Terrence’a, zajmując się sprawami Kościoła Konsumentów. Było wiele zaległości do nadrobienia, jednak potrafiła dać sobie z nimi radę. Problem stanowiło to, jak dużo czasu i wysiłku wymagały. Na szczęście umiała zająć się wszystkimi, nawet najtrudniejszymi sprawami. Przez te miesiące dzielili się z Terrym obowiązkami, jednak była w stanie wykonać to, co wcześniej do niego należało. Czasami jednak omijał ją z tego tytułu lunch i obiad. Przy czym Martha starała się czasami przynieść jej do gabinetu coś ciepłego, choć nawet nie kryła, że ma dość jednoznaczne poglądy co do kultury jedzenia i powodu istnienia takich pomieszczeń, jak jadalnia. Zdawało się, że Terry nigdy nie spożywał swoich posiłków nigdzie indziej, a śpiewaczce nie chciała za bardzo dawać w tym względzie taryfy ulgowej.

Jedynym wyjątkiem była Esmeralda. Kobieta leżała codziennie w łóżku i rzadko wychodziła z pokoju. Martha pomagała jej w wycieczkach do toalety, które były nowością - do tej pory zazwyczaj leżała zacewnikowana. Żona Terrence’a każdego dnia obowiązkowo przechadzała się po posiadłości. Trzy razy po pół godziny. Była to forma rehabilitacji. Doktor, który odwiedzał ich raz w tygodniu twierdził, że podejmowanie coraz większych wysiłków jest konieczne, żeby Esmeralda poczuła się lepiej. Ogrody byłyby jeszcze bardziej odpowiednim miejscem przechadzek, jednak nie o tej porze roku i nie w tej temperaturze. Sama kobieta była już w dużej mierze samowystarczalna, przynajmniej biorąc pod uwagę to, jak wcześniej opiekowano się nią. Potrafiła o własnych siłach spożyć posiłek, teraz sama czytała sobie Mistrza i Małgorzatę, a od niedawna próbowała swoich sił w robieniu na drutach. Często jednak cierpiała na zawroty głowy, zwłaszcza przy wstawaniu z łóżka, a raz czy dwa zrobiło jej się bardzo słabo na korytarzu. Dlatego nie opuszczała go, nawet do toalety, bez nadzoru Marthy. W samej łazience była w stanie już wszystko zrobić przy sobie sama, nie licząc umycia pleców. Alice zauważyła, że jej ruchy były powolne i ostrożne, jednak - co ją zaskoczyło - wcale nie niezgrabne. Esmeralda szła wyprostowana - nawet jeśli wymagało to od niej dużo większego wysiłku - i każdy krok stawiała z gracją damy. Chyba nawet nie była tego świadoma. Albo uważała to za naturalny sposób poruszania. Bez wątpienia w dzieciństwie miała od niego specjalnego nauczyciela i nawet długie lata choroby nie były w stanie wyzbyć jej tej nauki. Tyle że najczęściej kobieta i tak pozostawała na łóżku w pozycji półleżącej.

Czwartego dnia po powrocie Alice przyszła do niej. U kobiety znajdował się fizjoterapeuta, z którym ćwiczyła na łóżku uginanie nóg.
- Proszę nie martwić się, zaraz kończymy - rzekł mężczyzna.
Śpiewaczka poczekała przed drzwiami kolejnych sześć minut, aż wybiła godzina szesnasta i młody mężczyzna ruszył do swojego pokoju. Miał na imię Oliver i mieszkał w pokoju na parterze. Żaden fizjoterapeuta nie zgodziłby się na codzienne przeprawy przez jezioro, a potem do miasta. Same podróże pewnie zajmowałyby każdego dnia z cztery godziny i były dużo mniej ekonomiczne od zapewnienia specjaliście pokoju w posiadłości.
Alice weszła do pokoju i zastała Esmeraldę w pościeli. Była blada, ale i tak wyglądała o niebo lepiej w porównywaniu do tych wizyt, które Harper składała jej każdego dnia przez kilka ostatnich miesięcy. Zdrowiejąca uśmiechnęła się do niej powściągliwie, ale szczerze. Zerknęła w bok na ogromne okno, przez które i tak wpadało o tej porze roku mało światła. Jednak widok był piękny. Wychodził na ogród oraz dalej znajdujący się las wokół jeziora. Właśnie zaczął sypać śnieg. Alice aż się wzdrygnęła, bo zrobiło jej się zimno na ten widok. Płatki opadały na żywopłoty, drzewa i drogi, po czym skraplały się, ale niedługo na pewno wykwitnie mleczna pierzynka.
- Po tylu latach wciąż doceniam ten widok - rzekła Esmeralda. - Choć bardzo długo był moim jedynym przyjacielem, a tacy mogą się znudzić - dodała. - Jednak jestem za niego wdzięczna. Wiem, że to wszystko było utrzymywane specjalnie dla mnie i dla tych okien. To czuły gest, o którego nikogo nie prosiłam, a i tak został mi dany. Podobnie jak pani śpiew, Alice. Jestem przekonana, że to dzięki niemu stanęłam na nogach, choć mój lekarz dopatruje się przyczyny w lekach. Tylko czemu wcześniej nie działały? - zapytała.

Miała interesujący głos. W pierwszej chwili nie wydawał się przyjemny. Jednak można było przekonać się i przyzwyczaić do niego. Bez wątpienia sprawiał wrażenie interesującego i przykuwał uwagę. Był słaby, ale Alice miała dziwne wrażenie, że kiedyś mógł brzmieć naprawdę mocno i toczyć się po korytarzach i pokojach niczym uderzenie grzmotu. Poza tym Esmeralda miała niezwykle mocny akcent, dużo bardziej wyraźny od akcentu Terry’ego. Choć ten z kolei wcześniej wydawał się Harper mocno brytyjski.
- Zaśpiewa mi coś pani, Alice? - zasugerowała kobieta.

Harper obserwowała śnieg za oknem. Był nieco jak jej uczucia… Piękny, śnieżnobiały, a więc czysty… A jednak zimny i na swój sposób samotny… A gdy tylko czegokolwiek dotknął… Topniał i znikał. Mniej więcej dokładnie tak się teraz czuła. Kochała Trafford Park i jednocześnie nie mogła znieść przebywania tu. Każdy kolejny dzień… Więcej… Każda godzina, minuta sprawiały, że pogrążyła się w natłoku myśli związanych z Terrym, a przecież musiała być teraz skupiona. Skoncentrowana. Ostra, niczym samurajski miecz…

Drgnęła i zerknęła na Esmeraldę, przypominając sobie o tym, że zamierzała przeprowadzić z nią kilka poważnych rozmów…
- A woli pani, pani Esmeraldo wesołą piosenkę, czy może po prostu szczerą? - zapytała. Usiadła w fotelu, w którym zwykle zasiadała, odwiedzając pokój Esmeraldy. Splotła palce na podbrzuszu, już w kompletnym odruchu, którego nabawiła się w tym tygodniu.
Esmeralda zaśmiała się krótko. Był to ładny, czysty dźwięk. Z jednej strony brzmiał autentycznie, a z drugiej nieco tak, jakby sposób jego emisji był czymś wyuczonym. Być może była to kolejna rzecz, której uczyły się damy już w młodości.
- Prawie dwadzieścia lat leżałam na tym łóżku, udręczona szczerością tego, jak ten świat wygląda - pokręciła głową. - Choroba przychodzi niespodziewanie i to kompletnie zdrowym osobom. Nie urodziłam się ze znamieniem na czole w kształcie odwróconego krzyża. Też nie dane mi było zbytnio zgrzeszyć. Szczera prawda jest taka, że los nie wybiera, jakie karty rozdaje dobrym, a jakie złym ludziom. To wielka, ogromna loteria. Ale zbaczam z tematu. Chyba robię się rozgadana po dekadach milczenia - zażartowała, ale okropnie gorzko i ciężko było się temu dziwić. - Dlatego dla odmiany wesoła piosenka umiliłaby mi ten dzień - skończyła wywód.
- Nie ma nic złego w chęci wyrażania swych myśli, zwłaszcza, kiedy przez tak długi czas było to niemożliwe - podsumowała jej wywód Alice. Następnie odchrząknęła lekko i usiadła bardziej prosto.
Najpierw zaczęła powoli nucić, po czym przeszła w śpiew…

[media]http://www.youtube.com/watch?v=SaY54jWcdh4[/media]

Czemu akurat ta? Nie była pewna. Po prostu jako pierwsza, wpadła jej do głowy. Może nie była wprost radosną, ale miała w sobie pewną atmosferę nadziei i siły. To wspólnie czyniło ją optymistyczną. Śpiewała wkładając w to, jak zwykle całe serce. Choć tak naprawdę wolałaby smętne ballady, to nie miała zamiaru zawieść Esmeraldy, a w końcu była śpiewaczką, potrafiła wykrzesać dowolną emocję, nieważne w jakim tak naprawdę była nastroju.

Gdy Alice skończyła, splotła palce i odetchnęła. Oparła się znów swobodnie w fotelu i spojrzała uważnie na Esmeraldę.
- Chciałam z panią porozmawiać Esmeraldo… Wiem że to dość wcześnie… Ale nie zamierzam wypowiedzieć wszystkiego na raz, dlatego takich rozmów przeprowadzimy najpewniej kilka… Choć bardzo chciałabym utrzymać dobry nastrój w tym pokoju i w pani sercu, są pewne poważne kwestie, które jednak musimy omówić… - zaczęła, czekając teraz na jej zdanie. W końcu mogła odmówić, bo może nie miała nastroju na poważne rozmowy. Harper była tak właściwie gościem w jej domu i choć rościła sobie pewne prawa do jej męża, nie zamierzała naruszać prywatności i woli Esmeraldy. Miała nadzieję, że kobieta wyczuje to i doceni.
Kobieta dopiero w połowie wypowiedzi śpiewaczki otworzyła oczy. Wcześniej zamknęła je, słuchając znajomego głosu. Alice uświadomiła sobie, że pewnie nie ma drugiej osoby na świecie, która tak długo słuchałaby jej śpiewu, jak Esmeralda. Być może z wyjątkiem nauczycieli w szkole muzycznej, ale i to zdawało się dyskusyjne.
- Czy jesteśmy w ruinie finansowej? - kobieta zapytała. - Do tej pory nie interesowałam się takimi przyziemnymi kwestiami, jednak bez wątpienia lepiej chorować, będąc miliarderem, niż biedakiem - mruknęła nieco ciszej. - Czyżby przemysły de Traffordów i Hastingsów upadły przez te dwadzieścia lat? - zapytała.
Rudowłosa pokręciła głową.
- Nie, o pieniądze nie musimy się niepokoić. To nie to… - westchnęła.
- Jednakże, zapewne odnotowała pani, pani Esmeraldo, że nie ma nigdzie Terrence’a… Czy Martha już coś o tym wspominała? - zapytała, ale odwróciła wzrok na bok, trzymając emocje na wodzy. Terry zapewne bardzo chciałby być, przy każdej ich zwyczajnej, miłej rozmowie… W pewnym sensie był, skoro to on będzie tematem dzisiejszej, ale zupełnie nie tak, jak tego chciała Alice. Wróciła spojrzeniem do Esmeraldy, czekając teraz na jej odpowiedź. Była ciekawa, czy kobieta miała już jakieś wieści od Marthy w tej kwestii, czy może domyślała się skąd brała się powaga Harper w tej konkretnej kwestii.
- Ja nie prowadzę długich rozmów z Marthą - odpowiedziała kobieta. - Wydaje mi się, że ta miła dama nie wie, jak do końca zachować się w mojej obecności, mimo że każdego dnia widzimy się. Od wielu lat. Chyba czasami boi się, że skruszy mnie jakimkolwiek słowem, a złym, to już w szczególności - powiedziała. - I trudno jej się dziwić. Zdołało mnie zdenerwować to, jak wiele razy lekarz powiedział jej, aby uważać, żeby mnie nie zdenerwować - uśmiechnęła się lekko, patrząc na Alice nieco zmrużonymi oczami. Kilkanaście lat temu, lub nawet teraz, gdyby tylko Esmeralda była w pełni zdrowa… To spojrzenie mogłoby zaprzeć dech w piersiach niejednemu mężczyźnie. Żona Terry’ego przypominała piękną, ekskluzywną willę, która przeżyła wieki niepogody, huraganów i sztormu. W tej akurat chwili niezbyt interesowała, jednak prowokowała do myślenia o tym, jak prezentowała się w czasach swojej świetności.
- Co z moim mężem? - zapytała krótko i stanowczo.
Przy słówku ‘mąż’ to Alice, minimalnie zmrużyła oczy, ale nie wypowiedziała jeszcze nic. Poczekała, aż wreszcie wzięła wdech i zaczęła mówić.
- Zacznijmy może od tego, że Terrence prowadził dość specyficzny tryb życia. Oczywiście dbał o posiadłość i majątek, o dobro pani, pani Esmeraldo i rodziny de Trafford, jednocześnie utrzymując kontakty z Hastingsami i prowadząc zawiłe inwestycje. Jednakże… - zawiesiła głos, niczym rasowy bajarz
-... To tylko pierwsza, powierzchowna część. Nie mam tu na myśli hazardu, broń Boże. Po prostu… Terrence jest po części właścicielem pewnej, specyficznej organizacji, ale do tego czym się ona zajmuje przejdziemy przy kolejnej rozmowie… - wyjaśniła Alice i odgarnęła pasmo włosów za ucho.
- Jako, iż nie chcę dłużej wzmagać pani zniecierpliwienia, pani Esmeraldo, powiem wprost… Terrence… Zaginął… Albo nie żyje… Są jednak pewne znaki, że jego status może być po prostu ‘zaginionym’. Uważam, że nie powinno się pani denerwować, ale mimo obecnego stanu zdrowia, sądzę, że nie jest pani słaba i zdoła przetrawić to co mówię… Bardzo mi przykro, że w momencie, kiedy wreszcie odzyskała pani samą siebie, musiała znaleźć się w takiej sytuacji. Jako przyjaciołka Terrence’a, mogę szczerze przyznać, że był naprawdę szczęśliwy z wizji pani ozdrowienia, Esmeraldo… - spuściła wzrok dając kobiecie czas na przetrawienie tego co usłyszała i wygenerowanie pytań, które na pewno się pojawią. Esmeralda była bardzo inteligentną, dobrze wychowaną damą. Na pewno będzie miała miliony pytań.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:57   #309
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Esmeralda nic nie powiedziała, tylko zamknęła oczy. Alice pozwoliła jej się zastanawiać w ciszy, kiedy nagle poczuła mocny i może nie aż tak irracjonalny lęk, że kobieta właśnie po cichu zeszła z tego świata. Wtem jednak przeciągnęła się na łóżku i lekko sennie rozwarła oczy.
- Myślę, to powinna być jego decyzja, nie moja - mruknęła. - Ale z drugiej strony nie sądzę, że należy uważać to za coś wstydliwego - rzekła takim tonem, jakby upomniała Alice, choć ta jeszcze nie wiedziała za co. - Nie jestem też pewna, jak wyglądają obecnie przyjęte normy i co uważa się za zwyczajne w tym świecie poza granicami posiadłości. Od dwudziestu lat nie miałam żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym i przyznam, że to mi najbardziej ciąży. Chętnie przyjęłabym telewizor w pokoju - zawiesiła głos, po czym uśmiechnęła się nieznacznie. - Przepraszam, znowu zbaczam z tematu. Otóż, kiedy byliśmy młodzi, ja i mój mąż… - zawiesiła głos, zastanawiając się. Chyba chciała ubrać następne słowa tak elegancko, jak to tylko możliwe, jednocześnie dokładnie informując Alice o wszystkim. - Przez pierwsze lata naszego małżeństwa nasze pożycie nie układało się szczególnie odpowiednio. Otóż Terrence jest zainteresowany mężczyznami - wyjaśniła. - Nie miałam z tym szczególnych problemów, tak jak on z istnieniem mojego dobrego przyjaciela, który czasami odwiedzał naszą posiadłość. Nawet nie śnię, że Terrence żył w celibacie przez tych dwadzieścia lat, dlatego uważam, że tak naprawdę źle przyjął wieść o moim zdrowieniu i uciekł ze swym kochankiem. Ten mężczyzna bał się mnie jak ognia, ale z drugiej strony ja zawsze zbyt łatwo onieśmielałam mężczyzn, więc nie winię go za to. To byłoby zupełnie w jego stylu, żeby uciec do Chile w strachu przed wyjawieniem mi prawdy. Nawet jeśli go już więcej nie zobaczymy, to nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o niego - dodała. Wypowiedziała te słowa w tak cholernie charyzmatyczny sposób, że na krótką chwilę Alice szczerze ucieszyła się i uwierzyła jej. To była przecież Esmeralda, musiała znać swojego męża, czyż nie? Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że zdrowiejąca dama tak naprawdę nie wiedziała nic. Wiedza o trzydziestoletnim Terrym, bo taką miała z tyłu głowy, mogła być kompletnie przeterminowana. Poza tym nie widziała nic z tego, co działo się na Mauritiusie.
Harper poruszyła się nieco niespokojnie, ale zaraz znów zastygła w spokojnym bezruchu.
- Tak… To byłoby może do niego podobne… By tak zażartować. Owszem, mam świadomość tego, że Terrence lubi mężczyzn, jednak wiem napewno, że nie miał żadnego kochanka. Co więcej, wiem z pierwszej ręki, bo na własne oczy widziałam, w jakich dokładnie okolicznościach zniknął, ale to opowieść na inną rozmowę, gdy poczuje się pani, pani Esmeraldo już lepiej. Na razie, chciałam tylko powiedzieć o tym jak ma się sytuacja… - zacisnęła dłonie mocniej i wzięła głęboki wdech i wydech.
- W związku z nieobecnością Terrence’a, zajmuję się w obecnej chwili finansami… Nie jestem tylko i wyłącznie muzykoterapeutką, czego zapewne się już pani domyśliła, Esmeraldo. Ja również jestem właścicielką owej organizacji, o której wcześniej wspomniałam… Terrence poprosił mnie o pomoc przy opiece nad panią, pani Esmeraldo, a że po przeprowadzce do Anglii, nie mogłam już robić tego, co sprawiało mi największą przyjemność, czyli grać w operze, a także z wdzęczności Terrence’owi, zgodziłam się zostać pani muzykoterapeutką. Zamieszkałam w tej posiadłości i jest ona dla mnie domem… Mam więc nadzieję, że to się z tytułu zmiany sytuacji nigdy nie zmieni… - Alice użyła takiego tonu, jakby w tych wszystkich słowach było drugie dno i poważne ‘ale’. Cały czas ważyła, czy powinna już teraz powiedzieć Esmeraldzie o swojej relacji z Terrym, czy może lepiej dopiero przy drugiej. Oczywiście o ile Esmeralda sama już na to nie wpadła, obserwując jej mimikę, czarne ubrania i wiecznie zaczerwienione oczy
- A co do telewizora, jak najbardziej sądzę, że to dobry pomysł. Podaruję pani, pani Esmeraldo również telefon, którym będzie się pani łatwiej kontaktować… Oczywiście, jeśli zechce pani taki prezent przyjąć... Obecnie odeszliśmy już od telefonów domowych, na kablach i korzystamy z czegoś takiego… - wyciągnęła z kieszeni komórkę, by zaprezentować cud techniki tego wieku.
Esmeralda krótko spojrzała, ale nie gapiła się, bo to przecież nie byłoby w dobrym tonie.
- Interesujące - odpowiedziała. - Jednak proszę nie nadwyrężać własnych środków, proszę skorzystać z mojej fortuny. Już i tak mam względem pani dług wdzięczności za rehabilitację, jaką pani dokonała. Myślę, że następny nie będzie konieczny.
Esmeralda chyba chciała zaznaczyć, że mimo że jest chorowitą kaleką, to wciąż dysponuje prawdziwą fortuną. Tak naprawdę od jej humorów zależało funkcjonowanie Kościoła Konsumentów w nawet najbardziej podstawowych kwestiach. Alice znała się na finansach i wiedziała, że bez środków Hastingsów nie byliby w stanie dotrzymać kroku IBPI, czy Habidom. To nie ulegało cieniu wątpliwości. Pieniądze de Traffordów mogłyby powstrzymać KK od bankructwa, jednak nawet do nich Alice nie posiadała obecnie prawnych podstaw. Esmeralda nie była problemem od dwudziestu lat, Terry był zakochany w Joakimie, więc Dahl nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, w jakiej obecnie była Harper. Na szczęście żona de Trafforda wydawała się całkiem rozumna i otwarta, jednak sprawiała wrażenie jednocześnie kogoś niezwykle dumnego. Śpiewaczka nigdy wcześniej nie czuła się tak bardzo w roli polityka, jak w tej właśnie chwili.
- Z chęcią więcej posłucham o tej organizacji - rzekła Esmeralda. - I proszę przyjąć moje uprzejme zaproszenie do bezterminowego pozostania w posiadłości. Niegdyś miałam dużą ilość przyjaciół, jednak z pewnych powodów nasze relacje osłabły w ostatnich latach - znów uśmiechnęła się nieznacznie i lekkie przymrużyła oczy. - Jest pani kimś, kogo wolałabym widywać - dodała i odwróciła wzrok na okno i ogród. Chyba lekko zmieszała się tym bardzo uczuciowym, przynajmniej w jej mniemaniu, wyznaniem. Choć nikt zwyczajny w tej sposób nie określiłby jej wypowiedzi.
Śpiewaczka wysłuchała jej i uśmiechnęła się lekko.
- Nie ma w takim razie problemu, ale pozwoli pani, że pomogę chociaż wybrać odpowiedni model, tak aby prosto było się z nim pani zapoznać, pani Esmeraldo. Z przyjemnością pomogę też w pani nadrobieniu zaległości historyczno-nowinkowym - rudowłosa posłała Esmeraldzie nawet dość ciepły i miły uśmiech. Pani de Trafford odpowiedziała skinieniem głowy i również uprzejmym uśmiechem.
- Cieszę się, że mogę tu zostać i z przyjemnością wdrożę panią, pani Esmeraldo we wszystko o co pani zapyta… chciałam też dodać, że pozwoliłam sobie zaprosić moich dwóch braci, pozostają tu ze mną, powiedzmy dla bezpieczeństwa… To dość skomplikowana sprawa… Chce pani już posłuchać więcej, czy może zrobimy tu pauzę na dziś i zajmiemy się telewizorem i telefonem? - zaproponowała Alice taktycznie. Musiała rozważnie rozgrywać pionki w tej sytuacji w której była i musiała rozsądnie wybierać, kiedy wycofać się i już odpuścić wtłaczanie do głowy Esmeraldy informacji. Chciała zdobyć jej zaufanie i przyjaźń. Nie tylko dla korzyści z tego płynących, Alice chyba potrzebowała przyjaciółki i szkoda jej było wizji, że Esmeralda pozostałaby sama ze swymi myślami w pustej rezydencji, gdyby się stąd wreszcie zabrała ona, Jennifer i bracia Alice… Chciała wesprzeć Esmeraldę i być dla niej podporą. Na swój sposób, zadośćczyniąc jej kradzieży męża…

Wtem do pokoju weszła Martha.
- Pani Esmeraldo, podwieczorek - powiedziała. - Miło panią widzieć, panienko Alice - przywitała się też ze śpiewaczką. - Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałam, że tutaj panią spotkam… - zawiesiła głos. - Przygotowałam się jedynie na skromny apetyt naszej dobrej pani Esmeraldy - rzekła. - Zbyt skromny - doprecyzowała nieco karcąco, jednak w taki miły, matczyny sposób.
Przywiozła z sobą ładny, srebrny wózek z elegancką zastawą. Alice poczuła zapach dopiero co wyjętych z pieca jagodzianek, rogali z konfiturą truskawkową oraz ciastek cytrynowych. Oprócz tego były trzy drobne dzbanki. Palił się pod nimi ogień, dlatego ich zawartość miała prędko nie wystygnąć. W jednym była herbata, w drugim mleko, a w trzecim... śpiewaczka nie była pewna. To mogła być albo kawa zbożowa, albo normalna, albo kakao. Zbyt jasne na gorącą czekoladę.
- Och starczy dla nas trzech - rzekła Esmeralda. - Proszę się nie martwić.
- Och ja taka nieprzygotowana… - Martha spojrzała na swój fartuch, który był schludny, jednak kompletnie zwyczajny. - Poza tym nie godzi się, żeby…
- Martho, czytałaś trochę za dużo Jane Austen - odpowiedziała Esmeralda. - To nie jest wczesny dziewiętnasty wiek. Znajdź jednak krzesła dla siebie i pani Alice, jeśliś miła - rzekła.
Harper zerknęła po pomieszczeniu i podniosła się z fotela. Podeszła do stolika, który stał w rogu i wzięła dwa krzesła, które przy nim stały.
- Myślę, że te się nadadzą w sam raz - zaproponowała. Alice nie chciała się przyznać, ale miała straszną ochotę na coś słodkiego. Nie wiedziała z czym ma to wiązać… z depresją po potencjalnej śmierci Terry’ego, czy z ciążą? Nie znała się, jeszcze nie zaczęła czytać książek na ten temat… Pomogła Marthcie urządzić miejsce na wspólny podwieczorek, po czym usiadła wraz z gosposią przy samym łóżku Esmeraldy.
- Myślę, że tak będzie dużo milej… Na pewno pani Esmeralda również woli jeść w towarzystwie. Spędzanie czasu z innymi ludźmi w miłym towarzystwie wpływa zdrowotnie na osoby chore - rzuciła takim argumentem Marthcie, mając nadzieję, że to ją ostatecznie przekona. Czekała, aż Esmeralda pierwsza poczęstuje się którąś ze słodyczy. Dopiero wtedy wzięła jagodziankę
- Smacznego drogie panie - powiedziała uprzejmie do dwóch kobiet. W zasadzie wkrótce w swoje plany powinna uwikłać obie, nie tylko samą Esmeraldę…

Martha położyła bieżnik na udach kobiety, a na to ozdobną tackę. Pani de Trafford przesunęła się nieco do tyłu, aby być w bardziej siedzącej pozycji. Poprosiła Marthę o szklankę ciepłego, słodzonego mleka oraz o rogala z nadzieniem. Chwyciła nóż i widelec, po czym zaczęła go kroić, maczać w białej, ciepłej cieczy, a następnie wkładać do ust.
- Jaka to radość, móc wreszcie korzystać ze sztućców - mruknęła, kręcąc głową. - To chyba tak samo jak z myciem się. Niegdyś zabranianie tego było formą tortury. Czuję się, jakbym włożyła nogi w ciepłe, miłe kapcie. Bardzo wygodne. Nie krępujcie się, możecie jeść rękami - spojrzała na przestraszone spojrzenie Marthy. - Jednak ja wolę korzystać ze sztućców - dodała. - To prawda, co mówi pani Alice. W towarzystwie lepiej zawsze spożywać posiłki. Szczerze mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam sama. O ile w moim życiu w ogóle coś takiego miało miejsce. W dzieciństwie zawsze posilałam się z siostrami, albo przyjaciółkami, potem mężem, przez ostatnie lata z tobą, Martho, choć to chyba nie liczy się, bo niewiele pamiętam z tego okresu. A poza tym ty nie jadłaś, tylko ja. I nawet to stwierdzenie jest na wyrost. Tak właściwie nawet wydaje mi się, że jest coś nienaturalnego w samotnym spożywaniu posiłków. Człowiek jest zwierzęciem stadnym, a te prowadzą polowania w grupie, czyż nie?
Alice kiwnęła głową.
- Prawda, prawda… Ludzie to zwierzęta stadne. Dlatego każdemu jest milej jeść w towarzystwie… - zgodziła się z Esmeraldą, a potem zamilkła, by w spokoju zjeść jagodziankę. Ona sama wybrała filiżankę herbaty. Choć było to dość zastanawiające, bo choć Martha niosła posiłek tylko dla Esmeraldy, kubków było pięć, czyli cała zastawa do herbaty. Jagodzianka bardzo jej smakowała, ale uznała już, że jej tyle starczy. Obserwowała w spokoju jak Esmeralda i Martha kontynuowały ten pyszny podwieczorek. Zadziwiające było to, że rzeczywiście miło spędzała tą chwilę, choć nastawiła się na możliwie napiętą rozmowę. Chyba martwiła się niepotrzebnie. Będzie tylko musiała bardzo ostrożnie dobierać słowa w czasie… Planowała wszystko
- Może na jutrzejszy poranny spacer po domu, zaprowadzimy panią Esmeraldę do jadalni i zagram na fortepianie? - zaproponowała. Miała dość czasu, by dobrze wytrenować się w tym przez ostatnie miesiące i granie na ośmiu palcach nie sprawiało jej już problemów jak za pierwszym razem.
- Byłoby cudownie - odpowiedziała Esmeralda. - Nie chcę ciągle zasypywać was opowieściami z czasów mojego dzieciństwa, ale to chyba wybaczalne, biorąc pod uwagę intensywność mojego życia w ciągu ostatnich lat - pokręciła głową, uśmiechając się gorzko. - Pamiętam, jak w domu Hastingsów zawsze był muzyk, który grał nam do posiłków. Najmilej wspominam Gymnopedie Erika Satiego, albo Liebestraum Franza Liszta. Przy padającym deszczu i dźwięku trzaskającego ognia w kominku - dodała szeptem. Przymknęła oczy, zatapiając się w przeszłości. Jej oczy lekko zwilgotniały i rozmarzyły się. - Byłam zupełnie innym człowiekiem, niż teraz - spojrzała na swoje wychudzone, patykowate, białe ręce. - Bóg odebrał mi dwadzieścia lat młodości i nawet boję się głośno go za to winić, bo może pogorszy mi się nagle i odbierze mi jeszcze więcej. Zdaje się, że jednak powinniśmy być wdzięczni za to, co mamy, prawda? Na każdym kroku. Myślę, że to tajemnica szczęścia - dodała, obracając w dłoni ciastko cytrynowe. Wgryzła się w nie, smakując francuskiego ciasta i kremowego nadzienia.
Harper zamyśliła się
- Kiedyś potrafiłam zagrać Liebestraum, ale minęło sporo lat odkąd ostatni raz to robiłam, no i teraz może mi być nieco trudno… - podniosła dłoń i spojrzała na protezę małego i serdecznego palca lewej ręki…
- Ale znam wiele innych utworów i zawsze mogę odświeżyć pamięć… Wyjątkowo lubię wasz fortepian, jest wspaniały - oznajmiła z lekkim uśmiechem, ale ten zaraz spełzł z jej ust, kiedy spojrzała w okno i pomyślała o tym ile razy Terry siedział w jadalni na jednym z foteli, udawał że czyta, a ona grała… Wiedziała, że nie czytał, zwłaszcza, że raz trzymał książkę do góry nogami… Rozczuliła się. Napiła herbaty i odstawiła ostrożnie filiżankę.
- Los potrafi być złośliwy i odbierać nam tak wiele, ale to że mamy teraźniejszość nie powinno służyć rozpamiętywaniu, lecz tworzeniu. Pani Esmeraldo, poczuła się pani teraz lepiej. Zdrowieje pani… Proszę tego nie zaprzepaścić, choć sądzę, że jest pani wyjątkową kobietą i już sama na to wpadła - stwierdziła uprzejmie Harper, po czym przeprosiła cichutko kobiety i podeszła do okna by lepiej przyjrzeć się płatkom śniegu. Były piękne, wirując na wietrze… Chciała spędzić święta z Terrym… Zagryzła wargę i dopilnowała by stać tyłem do obu kobiet, przynajmniej, póki się nie pozbiera…
- Chcę jak najszybciej dojść do siebie i spróbować odzyskać choć trochę tego, co mi należne - Esmeralda powiedziała dość enigmatycznie. - Chciałabym zaprosić moje siostry i może kilku wybranych przyjaciół.
- Ale w pani stanie, pani Esmeraldo… czy to nie za wcześnie? - zapytała Martha. - Wiem, że jest pani w dużo lepszej kondycji, ale czy nie wolałaby pani poczekać może miesiąc, żeby zaprezentować się jeszcze lepiej?
- Chciałabym zobaczyć tych ludzi jeszcze przed świętami, a nie mam zamiaru czekać do stycznia. Nie muszę być piękna, wystarczy, że zobaczą mnie schludną i elegancką - dodała. - Minęło tyle czasu… - zamyśliła się, przenosząc spojrzenie na okno. Dyskretnie zasłoniła usta chusteczką, ziewając. Chyba zrobiła się senna po posiłku. Pewnie niedługo ich spotkanie miało się zakończyć.
- Sądzę, że małe spotkanie przy kawie i muzyce z dawnymi przyjaciółmi nie mogłoby zaszkodzić… To nie bal, czy potańcówka, tylko zwykłe, uprzejme spotkanie po latach, to raczej nie mogłoby pogorszyć stanu pani Esmeraldy. Przecież goście zrozumieją, że jej stan jest dopiero niedawno polepszony i jeśli w trakcie spotkania pani Esmeralda potrzebowałaby odpocząć, zrozumieliby - zauważyła Harper… Ludzie byli ludźmi, uważała, że przyjaciele powinni rozumieć coś takiego, a odniosła wrażenie, że dla Esmeraldy to było ważne.
- Martho, na następnej wyprawie do miasta kupimy telewizor i telefon dla pani Esmeraldy - dodała jeszcze. Chciała umilić pani de Trafford czas. Uznała, że straciła tak wiele, że na pewno potrzebowała, by o nią zadbano, a Terrence’a nie było, by zrobił to samemu. Alice jakby chciała odkupić swe winy przed nim i jego małżonką…
W pewnym momencie Martha przystawiła palec wskazujący do ust, nakazując Alice ciszę. Śpiewaczka spojrzała na Esmeraldę. Ta zasnęła. Spała bardzo cicho i chyba mocno. Przy jej bladej, niezdrowej cerze… wyglądała prawie na umarłą. Martha zaczęła zbierać nakrycie z jej ud na tackę i delikatnie przesunęła ją tak, aby było jej wygodniej. Wcześniej pani de Trafford spała prawie w pozycji siedzącej, teraz prawie leżała. Nie obudziła się przy tym, jedynie coś zamruczała pod nosem.
- To nie aż takie proste… - mruknęła Martha. - Zaproszenie tych wszystkich arystokratów wymaga etykiety oraz odpowiedniej oprawy, nawet jeśli to tylko spotkanie przy kawie. Trzeba zorganizować transport do Trafford Park, bo liczenie na to, że wszyscy będą musieli sami kłopotać się przeprawami przez jezioro byłoby nietaktem. Nie wiem, kto dokładnie miałby wszystko zorganizować, ale możemy dopytać panią Esmeraldę… to znaczy, jak się już obudzi, rzecz jasna - Martha dodała.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:58   #310
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Harper zerknęła na panią domu, po czym na Marthę. Pomogła jej odsunąć krzesła, by mogła przejść z tacą.
- Tak trzeba będzie zrobić. Myślę, że trochę rozpieszczania pani Esmeraldy jedynie jej pomoże, a nie zaszkodzi - zauważyła i ruszyła w stronę wyjścia, przytrzymując Marthcie drzwi.

***

Alice siedziała przy fortepianie i właśnie kończyła grać Arabesque Debussy’ego. Zapadła jej mocno w pamięć w lipcu i nauczyła się jej. Był to już trzeci utwór, który zagrała dla Esmeraldy. Kobieta spoczywała w wygodnym fotelu, z nogami przykrytymi kocem. Harper kończyła ostatnie nuty, po czym zerknęła na Esmeraldę. Były same w jadalni. Śpiewaczka była znów w czerni. Jej rude włosy zostały zebrane w koński ogon.
- Wyjątkowo lubię ten utwór. Sporo dla mnie znaczy… Po pewnym wypadku byłam kilka dni w śpiączce i to było pierwsze, co usłyszałam po przebudzeniu - zdradziła Esmeraldzie. Od ich ostatniej poważnej rozmowy minęły trzy dni. Postanowiła powoli dawkować jej informacje. Wraz z Marthą były w trakcie planowania ‘arystokratycznej herbatki’ od zeszłego popołudnia. Obróciła się do małego stolika, który ustawiła między sobą, a Esmeraldą i wzięła swoją filiżankę herbaty. Napiła się, ciekawa, czy Esmeralda będzie miała coś do dodania w sprawie utworów. Może Alice nie była maestrem fortepianu, ale starała się jak mogła.
- Ładnie pani gra, zwłaszcza jak na osobę z gorszymi predyspozycjami - chyba miała na myśli brak palców. - Sama w przeszłości zgłębiałam arkana panowania nad skrzypcami. To figlarny, psotliwy i humorzasty instrument. Czasami wilgotność powietrza potrafi znacząco zmienić jego brzmienie. Tak przynajmniej mówił mój nauczyciel, bo ja nie widziałam większej różnicy. Byłam mało uzdolnionym dzieckiem, a Stradivarius podarowany mi przez tatusia tego nie zmienił - pokręciła głową.
Sięgnęła po kruchy herbatnik. Wszystko, co było jedzone na terenie posiadłości, było ręcznie robione w kuchni. Oczywiście w granicach rozsądku. Nikt nie wyrabiał ręcznie masła, jednak każdy mączny produkt był wyrabiany przez Daisy i Petera. Alice bardzo rzadko wpadała na tę dwójkę. To było małżeństwo, które gotowało na terenie posiadłości, kiedy Terry był jeszcze dzieckiem. Pomimo sędziwego wieku potrafili wyprodukować szalone ilości jedzenia najwyższej jakości.
- A zna pani Serenade Schuberta? - zapytała Esmeralda.
Rudowłosa odstawiła filiżankę i lekko oblizała usta
- Hmm - zamruczała, po czym odwróciła się do fortepianu i powoli zaczęła wybijać pierwsze nuty Serenade, ona i jej nauczyciel gry na fortepianie czasem lubili delikatnie modyfikować, upiększać i wlewać w ten utwór różne swoje emocje… Dokładnie to zaprezentowała teraz Esmeraldzie.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=biUv4VLW0fc[/media]

Rudowłosa pomyliła się w kilku pojedynczych nutach, ale zaraz nadrabiała to, czy zmianą tempa, czy gamy w której grała. Gdy skończyła zerknęła na panią de Trafford i uśmiechnęła się
- Jak widać szkoła muzyczna jednak nie poszła na marne… - powiedziała i westchnęła.
- Czy ma pani, pani Esmeraldo posłuchać o tym jaką organizację prowadzę, a do niedawna prowadził również Terrence? - zapytała, grając zwykłą, leciutką melodię bez konkretnej nazwy, by w pomieszczeniu nie zapadła zupełna cisza.
- Już nawet wcześniej zadałam to pytanie. Wierzę, że pojawienie się uroczej Marthy z łakociami nam przerwało - mruknęła, sięgając po następną słodycz. Mijały kolejne dni, a Esmeralda czuła się coraz lepiej. I też wyglądała nieco zdrowiej. Alice spodziewała się, że pomagały jej nie tylko leki i rehabilitacja, ale też ułamek normalności, jaką doświadczała. Rozmowy, które prowadziły były lepsze od patrzenia w to samo okno od dwudziestu lat. - Z chęcią usłyszałabym nieco więcej. Mam nadzieję, że nie jest to organizacja przestępcza? Jedyne występki, które jestem w stanie zrozumieć, to przewinienia podatkowe - powiedziała. - Ale to chyba wina mojego taty i wujków.
Harper pokręciła głową.
- Nie, nie jest to organizacja przestępcza. Choć w niektórych sytuacjach mogłoby to tak wyglądać, to jednak nie. Zaraz wszystko pani wyjaśnię Esmeraldo. Zacznijmy od tego, że… A może inaczej… - Alce zawiesiła się, nie była pewna jak zacząć tę rozmowę.
- Wierzy pani w zjawiska paranormalne Esmeraldo? - postanowiła zacząć od czegoś prostego… Zwykłego poznania stanowiska kobiety w tej kwestii, od tego będzie mogła zdecydować co i jak powinna opowiedzieć.
- Duchy, strzygi i potwory? - dama zaśmiała się perliście. - Jedynym zjawiskiem paranormalnym są wyroby cukiernicze Petera i Daisy. A przynajmniej o takich wiem.

Nagle drzwi prowadzące na ogród otworzyły się i weszły przez nie do środka trzy osoby. Szybko zamknęły za sobą drzwi, żeby nie naszło do środka zbyt dużo zimnego powietrza.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam… - zaśpiewali, fałszując.
Russel, Connor i Eric Windermere’owie trzymali w rękach naręcza kwiatów ze szklarni. Wspaniałe tulipany, hiacynty i piwonie wnet wypełniły jadalnię słodkim, uroczym zapachem. Ogrodnik i jego synowie podeszli uśmiechnięci i spojrzeli nieco zmieszani na Esmeraldę.
- Bardzo nam miło, że jest pani z nami i wszystkiego najlepszego z okazji imienin… - rzekł najstarszy z Windermere’ów.
- Jak miło, cudownie - Esmeralda wstała i podała rękę, którą mężczyzna od razu ucałował. Następnie zaklaskała i po kilku sekundach pojawiła się Martha.
- Słodki Jezu, zapomniałam - cała zbladła, patrząc na kwiaty.
- Dobre dziecko, przyniesiesz może flakony na te piękne kwiaty? - Esmeralda zapytała ją uprzejmie. - Czy w tej rezydencji zostały jakieś wazony z kolekcji mojej ciotki Elizabeth? - zapytała. - Te sprowadzane z Indii w siedemnastym wieku?
- Zapomniałam, słodki Jezu… - mruczała Martha w szoku, opuszczając pomieszczenie.
Harper nie zwykła obchodzić imienin, ale wejście panów zaskoczyło ją i wybiło z rytmu. Nawet nie sądziła, że ponownie coś przeszkodzi jej w rozpoczęciu tego tematu. Zerknęła na Esmeraldę. Uśmiechnęła się do niej.
- W takim razie wszystkiego najlepszego droga pani Esmeraldo. Mam nadzieję, że twe zdrowie z każdym dniem tylko będzie się coraz bardziej polepszało… - życzyła kobiecie. Nie miała bowiem żadnego prezentu, poza tym małym koncertem, który już dla niej czyniła.
- W ogóle zawstydzacie mnie wszyscy - powiedziała kobieta, znów siadając. - Nie pamiętałam o tym. Szczerze mówiąc, imieniny mają dla mnie niewielkie znaczenie, jak wszystkie rocznice - rzekła. - Myślę, że w tym względzie różnię się od typowej, stereotypowej kobiety. Choć z drugiej strony dwadzieścia lat prawie w śpiączce robią to z człowiekiem. Windermere’owie, proszę, zostańcie. Pani Alice, czy obrazi się pani na mnie, jeśli wysłużę się panią i poproszę o pójście do kuchni i zamówienie dwóch butelek dobrego wina? Terrence na pewno poczynił zapasy alkoholu, wszyscy jego przyjaciele to straszne pijusy - dodała.
Harper z jakiegoś niejasnego powodu od razu przypomniała sobie pijanego Joakima stojącego w wejściu do jadalni.
- Nie ma problemu. Zaraz coś przyniosę, wraz z kieliszkami - zaproponowała. Wiedziała jednak, że sama nie będzie mogła pić i w drodze do kuchni próbowała wymyślić jakiś logiczny powód swojej abstynencji…
Ruszyła w stronę kuchni. Słyszała dobiegający z niej podniesiony głos Marthy.
- Po prostu zapomniałam. Wreszcie wybudziła się z tej okropnej choroby, a ja tak, jakbym nie potrafiła spoglądać od czasu do czasu na kalendarz. Na pewno jest na mnie bardzo zła. Nie powiedziałam wam nic. Zupełnie nic. I pewnie nic nie przygotowaliście. W normalnych okolicznościach zostałoby wydane przyjęcie… Brakuje mi trochę pana Terry’ego. Czy tam Terrence’a. On by mi przypomniał… - jej głos zaczął przyspieszać.
- Kobieto, uspokój się! - krzyknął na nią Peter, po czym zaśmiał się. Alice akurat otwierała drzwi i zobaczyła jego rumianą twarz. Była tego koloru bez przerwy, mężczyzna chyba chorował na nadciśnienie i cukrzycę. Był też bardzo otyły, jednak poruszał się zadziwiającą prędko i wydawał się naprawdę pracowity, mimo że pewnie powoli dobiegał siedemdziesiątki.
- Weź Cabernet Sauvignon, zawsze je lubiła, może wciąż lubi. I podaj w turkusowych kieliszkach. Mają taki poblask. To jej ulubione, prezent od… no jak on się nazywał… - mówiła Daisy. Wydawała się kompletnym przeciwieństwem męża. Była wysoka, chuda jak patyk i bardzo blada. Miała nieco wyłupiaste oczy, pewnie problem z tarczycą. Farbowała siwe włosy na kanarkowy kolor i plotła je w cienki warkoczyk. - Ten jej przyjaciel…
- Nie pamiętam, jak się nazywał - Peter pokręcił głową.
Martha miała łzy w oczach, otwierając klapę w podłodze i schodząc w dół, gdzie pewnie trzymane były zapasy alkoholu.
Śpiewaczka rozejrzała się po zebranych w kuchni osobach.
- A ja właśnie zostałam wydelegowana po wino… - odezwała się uprzejmym tonem i zerknęła za Marthą do piwniczki. Nigdy w niej nie była. Tajny skład win Terrence’a na pewno musiał być wyszukany… Pomyślała o nim i znowu poczuła ukłucie w sercu. Ostatnio doskwierał jej w tej postaci. Ile by oddała by móc się dowiedzieć dokąd trafił… Bo dokąd trafił? Gdyby to były Helsinki, wylądowałby w Tuoneli, ale… coś błyskotliwego przyszło jej do głowy… Z drugiej strony, nie była pewna czy ich moce działają w taki sposób na odległość, więc trudno jej było orzec… Jednak zapytać nie szkodziło… Zwłaszcza że po tym jak recytowała im odę o Diego, już ich nie słyszała… Zamyśliła się, czekając na butelkę i Marthę.
- Słodkie dziecko, jak ci smakują herbatniki? - zapytał Peter. - Wstałem rano o szóstej, żeby jej wypiec. Należałby się jakiś calus, czy co.
Daisy strzeliła go rękawicą kuchenną w ramię.
- Nie słuchaj starego zbereźnika - zaskrzeczała. - Młode dziewczyny ci w głowie, co. A idź zmierz sobie ciśnienie lepiej, widzę, że znów za wysokie.
- Ile miało być tych win? W sensie butelek? Bo wina są dwa, wina tu na dole i moja własna wina niepamięci - mruknęła Martha.
- Pani Esmeralda prosiła o dwa wina, a herbatniki były wyśmienite - oznajmiła rudowłosa i uśmiechnęła się lekko do małżeństwa kucharzy. Przywykła już do tych lekkich uśmiechów. Choć tyle pozytywnych emocji była w stanie z siebie wykrzesać po stracie Terry’ego.
- Co ona plecie? - zapytała Daisy. - Ja lepiej pójdę wyjąć mięso z zamrażarki. Zrobimy uroczystą kolację. Może dziczyzna?
- Nie wiem, czy mamy, poza tym pamiętaj, ona nie ma takiego młodziutkiego żołądka jak nasza Alice - Peter uśmiechnął się do śpiewaczki.
Daisy znów strzeliła go rękawicą w ramię.
- Jak masz tyle sił, to sam będziesz gotować. A ty na jakie mięso masz ochotę? - Daisy zapytała Alice.
Rudowłosa zastanawiała się chwilę…
- Chyba bym zjadła kaczkę… Z jabłkami… I pasztet… I może gorzką czekoladę… Albo kaczkę w polewie z czekolady… Albo nie… pieczeń… - zaczęła mówić w zadumie, po czym otrząsnęła się z tego rozmarzenia. Popatrzyła na zebranych i zarumieniła się zawstydzona.
- Skarbie, ja ci tu wesela nie wytkam - powiedziała Daisy. - Musisz się zdecydować.
Harper pomachała ręką
- Tak, tak wiem… po prostu mnie tak naszło… zawsze gotujecie tak pysznie… Może jednak rzeczywiście jakieś lżejsze mięso ze względu na Esmeraldę? A i ja chętnie zjem coś lekkiego… - zamyśliła się.
- Przepiórki? - zaproponowała, ale nie wiedziała czy są dostępne w spiżarni. Teraz jednak poważnie zamyśliła się nad swoim dziwnym apetytem od dwóch dni…
- Trochę zbyt wykwintne, chyba nie mamy tego - powiedziała Daisy. - Kto by tu miał jeść przepiórki na co dzień - powiedziała. - Jednak ja też jestem za jakimś ptasim mięsem. Kaczkę będziemy mieć na pewno, więc jeżeli mówisz, że być taką zjadła, to taką zrobimy.
- Ale nie z czekoladą, to jakieś dziwne. Jeżeli masz ochotę na coś słodkiego, to możemy ją podać z sosem śliwkowym.
- Tak, Peter! To dobry pomysł. Śliwki świetnie komponują się z mięsem. Będzie cudowne. I śliwek mamy dużo.
Harper kiwnęła głową.
- Tak, to wyśmienity pomysł… Nie zwracajcie proszę uwagi na mój dziwny gust smakowy… - poprosiła i przeprosiła jednocześnie.
Tymczasem Martha wyszła z dwiema butelkami wina.
- Nie stłukłam dzięki bogu - szepnęła.
W międzyczasie otworzyły się drzwi. Alice zerknęła i spostrzegła Jennifer. Dziewczyna była blada i chyba znów miała kaca. Było naprawdę późno… czy naprawdę dopiero teraz obudziła się? Miała na sobie długą, wygodną bluzę aż do ud, pantofle i tylko tyle.
- O, tu jesteś - mruknęła, pocierając oczy. - Spotkałam twojego brata na schodach. Szukał cię. Tommy? Chyba tak się nazywa. W ogóle nie wyglądacie podobnie, na pewno jesteście rodzeństwem? Peter, potrzebuję twoją mieszankę na kaca - rzekła do starszego mężczyzny.
- Zakażę ci ją robić - Daisy upomniała męża. - Młoda panienka sobie całkiem spali wątrobę - spojrzała na nią ostro i pokręciła głową.
- Nie jesteś moją matką - Jennifer mruknęła, idąc w stronę kurka z wodą poddaną odwróconej osmozie. - Ale doceniam, że się troszczysz. Może nazwę cię babcią. Ale porzuć ten kanarkowy kolor, wygląda nienaturalnie.
- Dzięki za informację Jenny… Zaniosę wino do jadalni i dowiem się w jakiej sprawie Thomas mnie szukał… A ty się kuruj - zaproponowała blondynce i poczekała, aż Martha wygrzebie się i poda jej butelki.
- Możemy zanieść wszystko razem. Ty weźmiesz kieliszki, ja wino i pójdziemy razem w tamtą stronę… - zaproponowała uprzejmie.
Martha podeszła do śpiewaczki.
- Myślisz, że jest na mnie zła? - zapytała ją po chwili wahania. Chyba musiała być naprawdę zestresowana, skoro nie nazywała Alice “panienką”. - W młodości pani Esmeralda posiadała… nazwijmy to osobowość. Wyjątkowy temperament. Nie byłam tego świadkiem, bo nie pracuję aż tak długo, ale słyszałam różne opowieści. Podobno pan Terrence był aniołkiem, a pani Esmeralda… oczywiście, że nie nazwę jej diabełkiem, to byłoby niegrzeczne - zawiesiła znacząco głos. - Przyznam, że przyzwyczaiłam się do posiadłości i nie chciałabym jej opuszczać… Może wydawać się, że panikuję, ale moje znajome zostały zwolnione ze znacznie bardziej błahych powodów.
Alice słuchała uważnie Marthy i mruknęła przechylając głowę to raz w lewo to w prawo
- Nie wiem, wydaje mi się, że może złagodniała przez te lata. Odniosłam wrażenie, że ma charyzmę, ale na pewno wiek jakoś odbił się na jej charakterze. Podobnie jak choroba. Spróbuj się na razie tym nie stresować. Przez lata opiekowałaś się nią, nie sądzę by teraz za jedno, głupiutkie potknięcie od razu cię wyrzuciła - śpiewaczka spróbowała przemówić racjonalnie do kobiety, by się tak nie stresowała. Wzięła od niej butelki z winem i czekała, by razem mogły wrócić do jadalni.
- Skoro tak panienka uważa - Martha nieco uspokoiła się.
Ruszyły z dwiema butelkami wina oraz tacą kieliszków. Daisy i Peter zajęli się przygotowywaniem jedzenia na nieco bardziej odświętną kolację. Nie porozumiewali się, nie wypowiedzieli ani jednego słowa… ale i tak wydawali się idealnie zgrani w przygotowaniach. To nie było aż takie dziwne, biorąc pod uwagę, że gotowali razem od kilkudziesięciu lat. Dokładnie wiedzieli, co robić, w jaki sposób, kiedy… Przypominało to swoisty taniec, ale Alice nie obserwowała go. Jennifer podążała wraz z nimi.
- Myślę, że będzie ładnie, jeżeli złożę jej życzenia - mruknęła.
Harper zerknęła na Jenny i kiwnęła głową
- Fakt, myślę że tak… Powiedz mi, Terrence adoptował cię gdy jeszcze była zdrowa, czy później? Gubię już niektóre daty - zapytała cicho, żeby czasem nikt poza nimi i ewentualnie Marthą nie dosłyszał pytania.
- Miałam kilka lat, kiedy Esmeralda zachorowała. Nie pamiętam dokładnie, około sześciu. Prawie jej nie pamiętam, ale tak, to była decyzja ich obojga. Zawsze nazywałam ich po imieniu, choć oficjalnie są moim tatą i mamą - mruknęła Jennifer, pocierając nieco skroń. - A dlaczego pytasz? Tak po prostu z ciekawości? - blondynka zerknęła na nią, po czym złapała klamkę, ale jeszcze nie otwierała drzwi do jadalni.
Harper ponownie przytaknęła.
- Tak… Tak z ciekawości - przyznała się do prostego zainteresowania w tej kwestii. Szczerze, to nieco się stresowała rozmowami z Esmeraldą. Nie chciała, by Kościół Konsumentów stracił główne źródło dochodu przez jej brak umiejętności prowadzenia rozmowy jak należy… Doskonale pamiętała swoją krótką rozmowę telefoniczną z Joakimem sprzed nieco ponad dwóch tygodni. Musiała się postarać. Na razie jednak przyjęła uprzejmy, lekki uśmiech na twarz, gdy Jenny otworzyła drzwi i weszły do pomieszczenia.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172