Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:52   #305
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- O kurwa! - mężczyzna wrzasnął po szwedzku. Obrócił się nagle w jej stronę i tak jak się spodziewała, jego siła była dużo większa niż jej. Jednak nie uciekał. Tylko spojrzał na nią z zaskoczeniem i jakby lekkim przestrachem.
Nagle spod wiaty wynurzyła się blondynka i może siedmioletni chłopak.
- Co się dzieje, Sven? - zapytała z niepokojem na twarzy.
- Ta pani na mnie napadła… - zawiesił głos, spoglądając na Alice.
- Autobus przyjedzie za cztery minuty - chłopak odezwał się niepewnie. Chyba sprawdzali właśnie z matką rozkład jazdy.
Śpiewaczka wyglądała na zmieszana i skolowaną.
- Oh, bardzo przepraszam. Pomyliłam pana z kimś. Miałam bardzo ciężkie kilka dni. Proszę sobie nie przeszkadzać - odezwała się po angielsku, po czym odwróciła się i ruszyła z powrotem na ławkę koło bramy komisariatu. Pomyliła się? Może to przez obecność Mary pomyślała, że to znowu ten paparazzi… Westchnęła i pokręciła głową. Rozejrzała się za taksówką.
Wyglądało na to, że napotkała jedynie zwykłego turystę. To, że posiadał aparat fotograficzny jeszcze nie znaczyło, że był stalkerem… I właśnie to było okropnie irytujące. Znajdowała się w wakacyjnym mieście i nagminne robienie zdjęć stanowiło kompletną normę. Jak miała odzróżnić osobę, która ją prześladowała od jakiegoś Bogu ducha winnego fotografa? Zwłaszcza że nie znała twarzy stalkera…
- Nic się nie stało… - Sven odpowiedział po angielsku z silnym szwedzkim akcentem.
Kiedy nadjechał ich autobus, przyjechała również taksówka Alice. Zaparkowała na poboczu, czekając na pasażera.
Śpiewaczka ruszyła do taksówki.
- Dzień dobry… Poproszę do szpitala - wyjaśniła w którym miejscu ten się znajdował, bo nie pamiętała już teraz nazwy, po tym wszystkim co się działo. W międzyczasie wsiadła do środka i pierwszy raz w historii swojego jeżdżenia taksówkami… zapięła pasy.
Kierowcą była kobieta. Niewiele mówiła i jedynie skinęła głową na opis szpitala. Droga do niego upłynęła stosunkowo szybko. Alice czuła dziwny spokój. Jakby chwilowo coś odcięło ją od emocji i nie czuła już niczego intensywnego. To było na swój sposób komfortowe. Ostatnio zmagała się z takim nawałem emocji, że miło było odpocząć od nich chociaż przez chwilę. Wnet samochód zaparkował przed kliniką, a kobieta za kierownicą poprosiła ją o uiszczenie kwoty widocznej na liczniku.
Harper wzięła z plecaczka pieniądze i podała jej, a następnie wyszła z taksówki. Ruszyła w stronę wejścia do szpitala. Potrzebowała wejść do recepcji i dowiedzieć się gdzie leżał jej ojciec, czy na tym oddziale z przemiłą panią, z którą o mało się nie pokłóciła? Wyciągnęła komórkę z kieszeni plecaka i zadzwoniła do Petera.
Zanim doszła do osoby, która poinformowałaby ją o tym, gdzie leżał Robert, połączenie zostało nawiązane.
- Witaj, Alice… - Peter rzekł niepewnie. - Tak mi przykro. Tak strasznie mi przykro… - mówił.
Śpiewaczka usłyszała dziwne echo. Z jednej strony głos dobiegał z małego głośniczka w komórce, a z drugiej… z korytarza obok. Harper ruszyła w tamtą stronę i wystarczyły trzy kroki, aby spostrzegła Morrisa stojącego w kolejce w bufecie. Spoglądał na menu powieszone na ścianie, ale jego pozycja sugerowała, że jest cały spięty i raczej nie jedzenie było mu w głowie. Przynajmniej nie od momentu, gdy Alice do niego zadzwoniła.
Harper rozłączyła się.
- Nie smuć się… Thomas i Arthur przecież się znaleźli… - odezwała się do niego stojąc dosłownie za nim, jedynie o dwa kroki. Czekała aż się odwróci i na nią spojrzy. Sama lekko się spięła. Teraz miała spotkać się z rodziną i rozmawiać o tym, co się stało, a co nie. Miała nadzieję, że już poinformowali resztę, ale że ci mimo wszystko odlecieli…
Peter cały podskoczył i przeklął, tym samym zwracając na siebie uwagę połowy ludzi w bufecie. Alice przestraszyła go. Nie spodziewał się jej za sobą rzecz jasna.
- Na litość boską… - mruknął, obracając się w jej stronę. Następnie spojrzał na jej twarz i po po prostu przysunął się i przytulił ją. Zrobił to odruchowo, jakby nie zastanawiając się zbyt długo. - To ty… - szepnął, lekko opierając brodę na jej czole. Był wysokim mężczyzną. - Jak dobrze cię widzieć… - pocałował ją krótko pod linią włosów i odsunął się nieco. - Tata da ci niezły szlaban… - mruknął.
Alice stała i westchnęła. Przytuliła go ostrożnie i poklepała po plecach.
- Zgaduję, że najchętniej wszyscy dalibyście mi teraz szlaban… - zauważyła. Okazywanie jej czułości nie wpływało na nią najlepiej. Znowu poczuła jak oczy jej zawilgotniały i zamrugała kilka razy, szybko…
- Tak. Każdy jest jednocześnie na ciebie zły za to, że tak w pojedynkę narażałaś się, jakbyś kompletnie nie ufała reszcie rodziny. I ja też jestem. Czuję się okropnie bezużyteczny. Przynajmniej w twoich oczach. Z drugiej strony mam ochotę dać ci jakiś cholerny medal, bo to, co uczyniłaś… to było jak z jakiejś pieprzonej powieści dla nastolatków, gdzie bystre dzieciaki ratują dzień, a policja jest bezużyteczna. Tak samo jak rodzina. Mam na myśli, że jesteś niewiarygodna, zarówno w tym pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu.
Znaleźli się przy kasie.
- Poproszę… dwa razy duże frytki? - zapytał chyba Alice.
Harper była pewna, że rodzina będzie miała o niej teraz bardzo dziwne, mieszane zdanie. Miała jednak nadzieję, że zdoła ich uchronić przed swoim światem i więcej nie spotka ich nic takiego.
- Poproszę - odpowiedziała uprzejmie, puszczając brata, by mógł zapłacić. Mieli iść na drinka, no ale… Ona od teraz już nie pije. Przynajmniej przez kilka nadchodzących miesięcy, aż do pojawienia dziecka.
- Poprosimy - Peter spojrzał na kobietę za ladą. - Poza tym… - zawiesił głos, zastanawiając się. - Dla mnie duża kawa, a dla ciebie? - spojrzał na śpiewaczkę.
- Sok pomarańczowy… - poprosiła rudowłosa. W zasadzie nie wiedziała, czy był jakimś punktem na liście diety dla kobiet w ciąży, ale miał witaminę C, więc nie mógł być zły. Na pewno pomoże jej odporności, zwłaszcza po tym wszystkim co przeżyła.
Wnet usiedli przy stoliku.
- Pewnie wszyscy cię o wszystko wypytują - mruknął Peter. - Dlatego ja nie będę. Myślę, że tylko gorzej się poczujesz, a mojej ciekawości nie trzeba zaspakajać. Tak właściwie nawet nie wiem, ile chcę wiedzieć. I czy w ogóle - mruknął, sięgając po frytkę. Zamoczył ją w keczupie i schrupał. Wydawało się, że przekąska nie była może najświeższa, ale mimo wszystko smaczna i ciepła. - Ale jakie masz plany na teraz? Wracasz do… Portland? - zapytał.
Harper usiadła naprzeciw Petera i zaczęła jeść swoje frytki, powoli. Była wdzięczna, że nie miał zamiaru pytać.
- Nie mogę wrócić. Muszę załatwić… Muszę rozwiązać nadchodzące problemy w związku ze śmiercią mojego partnera. Nie mogę pozostawić przecież jego rodziny w niewiedzy - powiedziała szczerze. Musiała się tym zająć, poza tym, miała obowiązki.
- Więc nie mogę… Poza tym w Portland na pewno tylko drażniłabym niepotrzebnie Mię… - próbowała wynaleźć jakieś racjonalne powody, dla których nie mogła wrócić do Portland poza ‘jeśli wrócę, jest pewne prawdopodobieństwo, że zostanę zawleczona do IBPI, gdzie wyciągną ze mnie ważne informacje o moim kościele, a potem może w przypływie łaski zamkną w więzieniu na Antarktydzie’ - to by na pewno nie przeszło.
- Wcześniej postanowiłaś nam nie ufać i choć nie chcę tego tak sformułować… sama wiesz, jak to się skończyło - Peter zawiesił głos. - Czuję się okropnie, że to powiedziałem. Ale to, co chcę ci przekazać… to może tym razem powinnaś jednak skorzystać z naszej pomocy? Mam na myśli takie zwyczajne, codzienne wsparcie. Nie powinnaś być teraz sama… Bądź z nami. Ja wiem, że może nie znamy się bardzo długo, ale uważam cię za członka rodziny tak bardzo, jak wszystkich pozostałych. Cholera, jakiś rok temu ja też byłem nowym dodatkiem w świecie Douglasów. Mogę jednak powiedzieć za wszystkich, że chcemy, żebyś z nami była. Mia… uratowałaś ich synów. Poświęcając za to swoje własne szczęście… Ona jest nieprzyjemna, jednak nie jest kompletnie… - Peter zamilkł na moment, szukając słów. - Psychiczna - dokończył. - Być może zostałaś jej ulubionym człowiekiem… No cholera, Alice, że ja cię muszę przekonywać… - Morris pokręcił głową i zapatrzył się w kawę.
- Nie musisz Peterze… Gdyby nie pewne sprawy, które muszę załatwić. Naprawdę bym zamieszkała z wami w Portland. Albo chociaż gdzieś w pobliżu, żebym mogła dojeżdżać… zależy mi na was, jesteście moją rodziną, której wcześniej nie miałam. Po prostu… Naprawdę muszę załatwić te rzeczy i trochę boję się… że sprowadzam na was pecha… - powiedziała poważnym tonem, podnosząc kolejną frytkę do ust.
- Nie było cię, kiedy Connor zginął. I kiedy Natalie zaginęła. Może to od nas powinnaś trzymać się z daleka, ale z tobą na pewno jest wszystko w porządku - odpowiedział Peter. - Nie możesz winić się za cokolwiek. Rozumiesz? - zapytał, celując w nią frytką. - Nie możesz - rzekł, wkładając ją do ust. - Wszyscy rodzimy się czyści i niewinni, a potem wychodzimy na ten paskudny świat i zostajemy poddawani na nim najróżniejszym torturom. Więc nie możemy jeszcze sami dostarczać sobie dodatkowych - rzekł, popijając jedzenie kawą. - Więc nie zadręczaj się, bo już wystarczająco wycierpiałaś. Wróć do domu, a potem zastanów się, czy nie dołączyć do nas w Ameryce - rzekł Peter. - Czy tak zrobisz, czy nie, pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Na nas wszystkich, choć ręczę głównie za siebie, no bo… - Peter zaśmiał się, wzruszając ramionami - ...tylko nad sobą mam kontrolę. Ale o czym ja w ogóle mówię… - zawiesił głos. - Po prostu… nie żartuję, Alice. Nie przechodź przez to sama.
Śpiewaczka kiwnęła lekko głową
- Wiem, że nie powinnam zostawać sama, bo pewnie wpadnę w jakąś depresję… Dlatego na pewno będę dzwonić do taty codziennie… Jeśli chcesz, mogę i do ciebie, żeby sobie porozmawiać… - zaproponowała, omijając już temat winienia.
- Reszta już poleciała, tak? Czy zostali? - zapytała zmieniając całkowicie temat. Napiła się soku pomarańczowego, już niemal kończąc frytki.
- Polecieli. Tata nalegał i nie dziwię się mu. Ty twierdziłaś, że może jesteś przeklęta, ale on sądzi, że to Mauritius sam w sobie jakoś zawinił. Myśli, że jak tylko człowiek opuści teren wyspy, to robi się automatycznie bezpieczny. I powiem ci, że ciężko jest walczyć z takim myśleniem. Nie rozumiem do końca dlaczego, ale sam je przyjąłem. Jakby w każdej chwili mogło znów stać się coś okropnego i to wszystko jest tylko kwestią czasu - mruknął. - Sam również chętnie wylecę stąd. Ale muszę poczekać na tatę. Aż zostanie wypisany. To kwestia kilku dni. Tak myślę, bo jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Ale jeżeli o ciebie chodzi… to nie wahaj się lecieć. Nic tu po tobie - rzekł prosto z mostu.
Alice przez moment zastanawiała się nad jego propozycją. Z jednej strony mogłaby. Z drugiej jednak nie była pewna co z Thomasem po tym jak się obudzi… W końcu nie zdążyła dowiedzieć się jak dokładnie działał cały ten proces przemiany, poza faktem, że trwał około pięć dni.
- Na razie chcę odpocząć i trochę pozbierać. A gdzie Arthur i Thomas? - zapytała zmieniając temat i odsuwając tackę, na której nie było już frytek. Dokończyła swój sok pomarańczowy. Był zimny i kwaskowy, a przez to bardzo orzeźwiający.
- Arthur jest na oddziale neurologii, czuwa nad nieprzytomnym Thomasem - wyjaśnił Peter. - Tak właściwie chodzi na przemian do brata i ojca na chirurgii. Ja byłem już całkiem długo przy Robercie, zobaczyłem Thomasa i szczerze mówiąc czuję się nieco zmęczony. W ogóle nie wróciłem na noc do domu. Czuję się… nieświeżo.
Jednak wcale tak nie wyglądał. Alice nawet nie przyszło do głowy, że nie wrócił do hotelu. Nie wydawał się wcale zaniedbany. Być może jedni lepiej znosili brak odpoczynku, inni gorzej. A w takim razie może Peter byłby kolejnym bratem, który przydałby się Alice w Kościele Konsumentów. Mówiąc pół żartem, pół serio.
Harper rozpatrywała to i doszła do wniosku, że jeden brat na raz to dobra zasada. Będzie musiała porozmawiać o tym z Thomasem, gdy ten wróci już do siebie
- W takim razie zaprowadź mnie do taty, a potem uciekaj odpocząć. Musisz się przespać - oznajmiała poważnym tonem. Wzięła papierową tackę po frytkach i buteleczkę po soku i poszla wyrzucić do kosza.
Wnet ruszyli korytarzem w stronę schodów. Winda była zajęta i Peter zarządził, że nie będą czekać na nią. Szli przez kolejne stopnie. Morris spoglądał na oznaczenia. Mógł być bardziej obeznany ze szpitalem od Alice, jednak mimo wszystko łatwo było zgubić się na tych korytarzach. Co Harper przeżyła sama nie tak dawno temu.
- Naprawdę strasznie się cieszę, że jesteś cała i zdrowa - rzekł Peter. - I jeszcze raz… bardzo przykro mi z powodu twojego chłopaka… Pewnie powiesz, że to bezczelne, ale… mogę zapytać o to, jak to będzie wyglądało z jego ciałem? Będzie transportowane do Anglii? A zresztą… co mnie to interesuje. Przepraszam… - do Morris coraz bardziej docierało, że to mogło być bardzo niestosowne.
Harper przyjęła maskę spokoju, choć w środku zagotowała się. Wolała sobie tego nawet nie wyobrażać.
- Jeśli zostanie odnalezione jego ciało, owszem. Zostanie pretransportowane do Anglii - powiedziała i zerknęła na Petera
- Nie mówmy o nim - poprosiła i głos jej lekko drgnął. Bardzo nie chciała w tej chwili o tym myśleć. Już miała dość po rozmowie z Joakimem. Skupiła się na wchodzeniu po stopniach.
- Dobrze, przepraszam. Nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy. Chyba to przez to ciało, które wieźli do kostnicy. Staruszka, ale zasłonięta, widziałem tylko ręce. Hmm… pewnie o tym też nie muszę wspominać.
Po kilku minutach stanęli na oddziale chirurgii. Nikt ich nie zatrzymał, że nie mogą wchodzić i poruszać się na terenie piętra, więc… było to zapewne dozwolone, a przynajmniej tak założyli.
- To trzecie drzwi po lewej - mruknął mężczyzna. - Wchodzimy.
Harper nie komentowała opowieści o zmarłej staruszce. Kiedy brat wskazał jej odpowiednie drzwi, kiwnęła głową
- To jeszcze mi tylko powiedz gdzie na tym drugim oddziale leży Thomas… I leć odpoczywać - zaproponowała, nim weszła do pokoju ojca.
- To jest dokładnie piętro wyżej. Wchodzisz podobnie, bo wszystkie oddziały były budowane na tym samym planie. To pierwsze lub drugie drzwi po prawej, możesz po kolei sprawdzić - mruknął Peter. - To wracam do domu. To znaczy hotelu. Gdybym był potrzebny, to nie wahajcie się i dzwońcie.
- Dobrze. Na razie. I uważaj na siebie. Wolałabym, żebyś nie zniknął - pożegnała go z napieciem w tonie.

Robert Douglas leżał na kozetce. W pierwszej chwili Alice pomyślała, że spał, jednak jego oczy były otwarte, a twarz lekko zwrócona w stronę okna. Patrzył na park, który ciągnął się w oddali. Z tej odległości zdawał się jedynie kępką drzew oddaloną może o pół kilometra, trochę więcej. Mężczyzna drgnął, kiedy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.
- Alice! Chodź tutaj! - rzekł do niej. - To… to naprawdę ty - wydał się nieco przejęty. Jak gdyby dopiero w tej chwili uwierzył, że Alice rzeczywiście przeżyła i była cała i zdrowa. Rozmawiał z nią przez telefon, ale wtedy to go najwyraźniej nie do końca uspokoiło.
Kobieta w ciszy podeszła do kozetki i pochyliła się by lekko uścisnąć ojca.
- Cześć tato - powitała go. Uważała na swoje i jego ramię.
- Weź krzesło i usiądź sobie - odparł Robert. - Masz trochę czasu? Czy już gdzieś będziesz uciekała? - zapytał. - Bo chętnie zostałbym z tobą przez chwilę - zawiesił głos.
Alice wzięła krzesło i usiadła obok Roberta
- Nigdzie nie uciekam i do nikąd mi nie spieszno… - powiedziała lekko pustym tonem. Zdecydowanie nie miała zamiaru pędzić do Anglii. Nie miała po co, a zderzenie z nowymi obowiązkami wolała chwilę poodwlekać… Przynajmniej przez te kilka dni, póki Thomas sie nie ocknie.
- Rozumiem - rzekł Robert. - Miło mi, bo to znaczy, że chwilę pogadamy. Jednak nie przesadzaj z tym niespieszeniem się. Myślę, że powinnaś dołączyć jak najszybciej do reszty rodziny. Lecą już do Stanów Zjednoczonych. Do cywilizacji. Jednak Afryka to Afryka. Niech cię nie zmylą angielskie imiona, nazwiska i budownictwo. W gruncie rzeczy to wszystko jest dziką, niebezpieczną ziemią - zasępił się.
- Poczułam na własnej skórze… Dzikość Afryki… - westchnęła ciężko.
- Poczekam aż nie wydobrzejesz i aż nie zabierzemy stąd Thomasa. Nie chce by którykolwiek z Douglasów tu pozostał. Jak się wyniesiemy to wszyscy razem - oznajmiła upartym, poważnym tonem.
- Tak zrobimy. To znaczy poczekam z Peterem i Arthurem na Thomasa i na mnie. Ale ty już wystarczająco przeżyłaś, Nancy Drew - mruknął Robert. - Myślę, że powinnaś zatroszczyć się dla odmiany o siebie.
Niespodziewanie mężczyzna zaśmiał się. Tyle że okropnie gorzko.
- Robercie, jesteś cudownym ojcem. Nie byłeś zainteresowany dziewczyną przez ćwierć wieku, a kiedy już pojawiasz się w jej życiu, to po to, aby przeżyła wakacje… bardzo niezapomniane - westchnął i spojrzał na córkę. - Widzisz, Alice, rana po kuli nawet w ułamku nie doskwiera mi tak bardzo, jak to, że po prostu bardzo siebie nienawidzę.
 
Ombrose jest offline