Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:54   #306
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Nie wiń się tato. Nigdy - oznajmila i uparcie wzięła go za dłoń.
- To nie twoja wina. Ja sobie myślę, że to może wszystko było ukartowane… Wiesz jesteś członkiem FBI, Thomas też… A mój chłopak pochodzi z niepoprawnie bogatej rodziny… Ja tak sobie myśle, że może ktoś celowo nas tu wysłał i chciał wykończyć… - zaproponowała.
- Chciałeś dobrze. Następnym razem po prostu zrobimy rodzinnego grilla i biwak pod namiotami w ogródku. Tyle - zaproponowała, chcąc podnieść ojca na duchu.
- Czyli jestem głupim pionkiem - mruknął Robert pod nosem. Z trudem, ale jednak, uśmiechnął się. - Najważniejsze jest to, że przeżyłaś. I twoi bracia też. Jeżeli mógłbym w jakikolwiek sposób wynagrodzić ci to, co wycierpiałaś… To niemożliwe, bo straciłaś przy tym bliską osobę. Ale jeżeli jest cokolwiek, co przyszłoby ci do głowy, to chcę ci to dać. Rozumiesz? - zapytał ją. Nagle cicho jęknął i skrzywił się. Złapał się za miejsce, w które uderzyła kula. Chyba musiał poczuć ból przebijający przez dawki opioidów.
Alice przyglądała mu się i zastanawiała.
- Nic mi nie przychodzi do głowy w tej chwili… Po prostu jak się urodzi moje dziecko, zajmuj się nim jak na dziadka przystało, może być? Mimo, że będzie pochodziło z relacji niemałżeńskiej. Chciałabym, by cho ono miało… Względnie normalną rodzinę - powiedziała, a gdy ojca zabolało podniosła się
- Zawołać pielegniarkę? - zapytała poważnie.
- Nie, jeszcze nie - mężczyzna pokręcił głową. - Dziecko…? - zapytał. - A ojcem jest… twój partner? Jakie to tragiczne… - skrzywił się. - Nikt nie powienien wychowywać się bez rodzica. Zarówno ty, jak i ja wiemy coś na ten temat. Choć ty akurat wyrosłaś na dobrą, miłą i mądrą osobę. Mimo że nie miałaś ojca. A może właśnie dlatego? - mężczyzna zaśmiał się. - Czasami mam wrażenie, że jestem jedną wielką masą toksycznego gówna. Ale dość na mój temat. Coś cię boli? Lekarz opatrzył twoje rany? Bo nie mów, że nie dostałaś nawet siniaka…
- Dam sobie radę ja i … moje dziecko. Najważniejsze, że będę je kochać i będzie miało fajnych wujków i dziadka, który na pewno je porozpuszcza - zasugerowała.
- Zostałam postrzelona. Arthur mnie opatrzył… To trochę dramatyczne, ale całe to wydarzenie i szok… Chyba wyciągnęło go z depresji - zauważyła i skrzywiła się lekko.
- To trochę śmieszne, a trochę rozsądne - odparł Robert. - Arthur był idealnym mężczyzną. Przystojny, dobrze sytuowany lekarz z dzieckiem i żoną. Tylko kręcić filmy i robić zdjęcia. Szczerze mówiąc, całe życie zastanawiałem się, jaka jest wstydliwa tajemnica tej rodziny. Być może jego żona go zdradzała? A może on nie był nią w ogóle zainteresowany? Nie wydawało mi się, aby mogli być aż tak idealni. Ale… chyba naprawdę byli. Wtedy Connor umarł, trafił na stół operacyjny, Arthura sparaliżowało… Connor zginął, bo Arthur nie mógł wykazać się przy nim żadnymi umiejętnościami, których nabył w trakcie tylu lat pracy. Potem zaczął pić, jego żona odwróciła się od niego, nastąpił rozwód, separacja od dziecka… Alkohol, tylko alkohol… To naprawdę smutne, widzieć każdego dnia, jak twoje dziecko wlewa w siebie tyle trucizny… - westchnął Robert. - I teraz, na Mauritiusie… Arthur trafił na sam środek wielkiej bitwy. Znów poczuł te wszystkie bodźce, które kazały mu żyć i opiekować się bliskimi… to wybija z depresji. Jeżeli żołnierz po wojnie cierpi na PTSD, to najlepszym lekarstwem jest wysłać go na kolejną wojnę - Robert zaśmiał się. - I to chyba orzeźwiło Arthura. Teraz, kiedy z nim rozmawiam… stał się bardziej mężczyzną, niż kiedykolwiek wcześniej. I potrafię nawiązać z nim lepszy kontakt, tak przynajmniej sobie mówię. Nazwij mnie okropnym ojcem, ale myślę, że koniec końców to wszystko wyszło mu, jako człowiekowi, na dobre.
- Dobrze jest móc odnaleźć jakieś plusy w tym wszystkim… A co do Thomasa… Mam nadzieję, że on również za jakiś czas wyjdzie z tego… - powiedziała, grając smutek i przygnębienie. W końcu ‘ta Alice’ nie wiedziała, że za kilka dni jej brat cudownie ozdrowieje i wróci potężniejszy i w pełni jej oddany. Śpiewaczka westchnęła.
- Nie podpadłeś kiedyś jakiejś cygance tato? Może wiesz, to rzeczywiście jakaś klątwa, to wszystko? - zapytała, w zasadzie trochę próbując zażartować, a trochę grając by rozluźnić rozmowę z ojcem. Nie chciała już by się stresował i denerwował. Wrócili - ona i jej bracia. To powinno się dla niego liczyć najbardziej. Chciała mu bardzo przedstawić Terrence’a. Pomyślała o tym i przez jej niby spokojną maskę przebił się ból. Skrzywiła się i zamknęła oczy by uspokoić.
Robert zastanowił się.
- Cyganka nie… - odpowiedział po chwili. - Ale od czasu do czasu miewam bardzo dziwne sny. Choć to pewnie normalne, patrząc na to, gdzie pracuję. Może na co dzień FBI nie jest pełne tyle emocji, co w filmach, jednakże… czasami rzeczywiście robi się gorąco. Wracając do tematu… W szczególnie stresującym okresie miewam sny, które niekiedy się spełniają. Nie dosłownie, jednak na tyle, że chyba jest coś na rzeczy. Jednak nigdy mi to nie pomogło, ani też nie zaszkodziło - mruknął. - Na przykład.. Tuż przed zaginięciem Natalie, twojej siostry, miałem wizję… w której pojawiła się przede mną i wręczyła mi nici. Powiedziała, żebym skorzystał z nich i przeszył ją w jedną całość, bo bardzo zagubiła się. Potem próbowałem do niej zadzwonić, ale już nie odbierała… i nigdy już nie odebrała… - Robert zawiesił głos i zwiesił głowę. - Jeżeli to wszystko jest karą za moje zdrady, to czy mogły być aż tak złe, skoro dzięki nim… no cóż… Istniejesz? - zapytał.
Alice słuchała go i zastanawiała się.
- Czasem mamy prorocze sny… W końcu ponoć niektórzy wierzą w tego typu wydarzenia. A my wszyscy jesteśmy twoimi dziećmi, na pewno jesteś z nami połączony i dlatego rodzice wyczuwają co się dzieje z ich dziećmi… - powiedziała spokojnym tonem i ścisnęła lekko dłoń ojca.
- Odpocznij teraz tato… Wszyscy wróciliśmy. Teraz musisz tylko wyzdrowieć i wydostaniemy się stąd… - powiedziała uprzejmie i pogłaskała go ostrożnie.
- Dobrze… - mruknął Robert. - Powiedz mi, kiedy najszybciej będziesz gotowa na opuszczenie Port Louis? Mam na myśli całego Mauritiusa. Znajdę ci wtedy lot. Rzekłbym, że zarezerwuje ci pierwszy najszybszy, ale tak technicznie już to zrobiłem… no i nie poleciałaś z resztą rodziny - Douglas mruknął.
- Pięć dni… Znaczy najszybciej to jestem gotowa już nawet teraz… Ale potrzebuję poukładać sobie wszystko w głowie i nie chcę was tu zostawiać - powiedziała poważnie i spojrzała ojcu prosto w oczy.
- Nie ma mowy, nie wyślesz mnie wcześniej, jeśli wy wszyscy tu zostaniecie - dodała.
- Nie mam siły kłócić się z tobą - odpowiedział Robert. - Ale powiedz mi, gdzie zostaniesz. Wracasz do Jalsy? Czy też pozostaniesz gdzie indziej? W ogóle jesteś pewna, że to wszystko już za nami? Ci kultyści, arabowie… będą nas nękać?
Tymczasem ktoś zapukał do drzwi i wszedł, nie czekając na odpowiedź.
- Proszę zażyć - rzekła pielęgniarka, podając Douglasowi leki w kubeczku oraz wodę w drugim.
- W samą porę - mruknął Robert, lekko pocierając opatrunek.
Harper milczała. Zastanawiała się przez kilka sekund, po czym westchnęła.
- Dam się zbadać, a potem pewnie udam do Jalsy. Tam siedzi Peter. Mam nadzieję, że wszystko już za nami… - powiedziała jaki miała plan i zerknęła na pielęgniarkę. Zamilkła obserwując, jak podawała jej ojcu leki. Ręce jej zadrżały. Nie chciała nigdzie spędzać ani minuty bez Terrence’a, ale z tym nie mogła zrobić kompletnie nic… Spojrzała w stronę okna i parku usytuowanego dalej. Dostrzegła swoje odbicie w szybie. Była blada, miała podkrążone oczy i mimo, że była ubrana czysto i normalnie, na jej obojczyku i szyi były ślady… zapewne od dyb. Jej nos był lekko zaczerwieniony od ciągłego wycierania. Wyglądała jakby przeżyła naprawdę ciężką tragedię i wyszła z niej cudem. A czuła się naprawdę fatalnie, dużo gorzej niż wyglądała. Jednocześnie, musiała być silna dla Kościoła, dla siebie i dla dziecka. Czuła się rozerwana pomiędzy uczuciami.
Robert pokiwał głową.
- Tylko nie zapominaj o tych SMSach. Co godzinę lub dwie - poprosił. - Ja nie zapomnę, będę do ciebie dzwonił, jak zapomnisz. A jak nie odbierzesz, to napuszczę na ciebie Petera. Nie martw się, on nie zapomni przycisnąć zielonej słuchawki. A w ogóle to podaj mi moją torbę, jeśli łaska - rzekł, wskazując neseser na krześle pod oknem. - Jest tam coś dla ciebie.
Harper westchnęła.
- Już nie będę zapominać o sms’ach. Zresztą i tak większość czasu będę spędzać tutaj, czy to z tobą, czy z Thomasem. Postaram się też nigdy nie zostawać sama, będę się trzymać Petera i Arthura - obiecała. Podniosła się i wzięła torbę ojca. Miał coś dla niej? Co to niby mogło być takiego. Nie wspominał wcześniej, że miał dla niej jakiś prezent.

Alice otworzyła jedną z przegródek, którą wskazał jej Robert. Wyjęła z niej ozdobną, złotą kartkę ozdobioną najróżniejszymi paskami zwiniętego materiału.
- Evelyn bardzo lubi quilling - wyjaśnił Douglas mocno zmęczonym głosem. - Zawsze ma przy sobie zestaw do robienia tego, jak się wydaje - westchnął.
Alice spojrzała na napis: “Trzymaj Się Alice, Kochamy Cię!”.
Rudowłosa patrzyła na kartkę. Powinna się uśmiechnąć i czuła, że to jest miłe. Wiedziała jednak, że jeśli się poruszy choć o milimetr, rozpłacze się. Powoli, po kilku sekundach wyprostowała się i zamknęła karteczkę, chowając do swojej torebki. Zerknęła na ojca
- To bardzo miłe. Nie mam niestety jej numeru, więc będę musiała cię poprosić o pomoc w podziękowaniu - powiedziała trochę sztywno. Zrobiła się blada jak ściana.
- Pójdę teraz do Thomasa i za moment do ciebie wrócę tato. Posiedzimy sobie, może posłuchamy jakiejś muzyki, albo obejrzymy film na tym telewizorku? - zaproponowała, wskazując ekran telewizora w rogu pokoju.
- Brzmi świetnie. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś przyszła tu do mnie jeszcze - uśmiechnął się do niej.
Pożegnali się i Alice wyszła na korytarz. Ruszyła zgodnie ze wskazówkami na wyższe piętro, gdzie mieścił się oddział neurologiczny. Weszła do środka i sprawdziła drzwi po prawej stronie. Najpierw pierwsze, potem drugie. Wnet spostrzegła Arthura siedzącego przy jednej kozetce. Zasłaniał ciałem leżącą osobę, ale to mógł być tylko Thomas. Douglasowie jeszcze nie spostrzegli jej obecności. Jeden był pewnie nieprzytomny, albo w bardzo podobnym do tego stanie, natomiast drugi przeglądał artykuły na telefonie.
Rudowłosa weszła do środka.
- Jak się macie? - zapytała od wejścia. Zdążyła się nieco pozbierać po drodze na górę. Potrzebowała zamienić kilka słów z Arthurem. Chciała dowiedzieć się, czy dobrze, lub bardziej… dostatecznie się czuł. Nie chciałaby znów popadł w depresję. Zamierzała o niego zadbać, przynajmniej przez ten czas. podeszła bliżej i spojrzała na łóżko, gdzie powinien leżeć Thomas. Oceniła jak się miał i on.
Douglas drgnął, kiedy usłyszał jej głos. Szybko schował telefon, jak gdyby był studentem przyłapanym na przeglądaniu internetu i nagle zaskoczyła go wchodząca do sali asystentka. Wyglądał stosunkowo dobrze. Biorąc pod uwagę to, co przeżył. Uśmiechnął się do niej blado.
- Nie jest z nim wcale lepiej, ale chyba jeszcze na to za wcześnie - mruknął, spoglądając teraz na Thomasa. - Czy to normalne, że jak patrzę na niego, to nie widzę dorosłego mężczyznę, ale tego czterolatka, którym opiekowałem się na podwórku?
Alice spojrzała na agenta FBI. Wydawał się spokojny, uśmiechnięty i rzeczywiście przypominał nieco dziecko. To chyba przez lekkość i błogość wypisaną na jego twarzy. Jak gdyby nie doświadczył jeszcze niczego okropnego. Nie zdołał posmakować prawdziwego smaku świata, w którym urodził się. Cicho jęknął z rozkoszy.
Harper przyglądała się Thomasowi. Była ciekawa co myślał, albo co widział… Nie miała pojęcia, nigdy nie przeżyje tego stanu… Była w końcu Dubhe. Nie mogła się uzależnić od żadnego konsumenta, a przynajmniej tak przypuszczała…
- To przez to, że jest tak rozluźniony. A ty jak się czujesz? - zapytała, opierając rękę na ramieniu siedzącego Arthura. Takim opiekuńczym gestem.
Douglas uśmiechnął się do niej lekko.
- To chyba mówi o mnie wiele, że czuję się po tym wszystkim lepiej, niż przed. Wcześniej byłem zamknięty w swojej skorupie. W sumie gniłem za życia i pewnie nawet nie miałby nic przeciwko, gdyby ktoś rzeczywiście zapakował mnie do trumny i zakopał. Pewnie nawet nie zauważyłbym różnicy, nie na początku. To wszystko było dostatecznym szokiem, żeby mnie nieco rozbudzić. Nie będę cię okłamywać, nie czuję się szczęśliwy, radosny i wesoły. Ale teraz przynajmniej coś czuję… - rzekł. Opuścił głowę. - Do tej pory starałem się z całej sił obudzić w sobie cokolwiek, jednak byłem kompletnie pusty… Jak patrzyłem w siebie, to widziałem jedynie otchłań… i że otchłań patrzy z powrotem na mnie… To Nietzsche? - zapytał ją. - Nieważne. Ale już jest dobrze. Czuję się nieco bardziej człowiekiem.
Śpiewaczka kiwnęła głową.
- Cieszę się, że wróciłeś do siebie… Przykro mi, że takim kosztem. Namówiłam już ojca i zostaniemy tu tyle ile potrzeba Thomasowi. Spodziewam się bowiem, że po przebudzeniu może niezbyt być chętnym do odstąpienia mnie, a ja będę musiała go wprowadzić do organizacji… Mamy więc kilka dni… Na rachunki sumienia i niby odpoczynek. Będę do popołudnia siedziała z tatą. Posłałam Petera do Jalsy, żeby odpoczął, bo nie spał w ogóle. Potem, na noc jak czas odwiedzin się skończy, pojedziemy do hotelu razem. Może być? - zaproponowała Arthurowi takie rozwiązanie na dzisiejszy dzień i pewnie wszystkie następne. Nie chciała się z nimi rozdzielać.
- Tak - odpowiedział mężczyzna. - Chyba sam planowałem coś takiego, choć to w sumie duże słowo. Bo sugeruje, że w ogóle myślałem o przyszłości. Ale tak, zrobimy coś takiego. Zjemy obiad w bistro na dole, mają chyba całkiem zjadliwe jedzenie, a nie mam ochoty szlajać się po mieście - dodał. - Co do Thomasa… to nie będzie dla niego niebezpieczne? Ta twoja organizacja? - zapytał ją, zawieszając głos. Potem odwrócił wzrok i uśmiechnął się krzywo. - Mleko się wylało, prawda? Już i tak za późno…
- Będzie równie niebezpieczna co praca w FBI. Jednak zadbam o to, by nie był zbytnio narażany na sytuacje zagrażające mu. Sądze, że większość czasu będę mieć go w bazie… Lub przy sobie… Choć to drugie mogłoby być bardziej niebezpieczne, niż gdybym wysłała go na misję z kimś obcym… Eh… Zobaczymy. Na razie musimy poczekać. Potem ocenimy jakie ma zdolności, a po tym zdecyduję co i jak… - powiedziała spokojnym tonem.
- Bazie? A gdzie ta baza? - Arthur chyba rzeczywiście chciał wiedzieć. - I co ze mną? Ja też posiadam moce… czy to z twojego powodu? Na pewno nie przeżyłem czegoś takiego, jak on. A jak już, to chyba raczej z otoczką cierpienia, niż rozkoszy - zaśmiał się lekko. - Tak właściwie trochę mu tego zazdroszczę - mruknął. - Myślę, że przeżywa najlepsze chwile swojego życia. Choć to pewnie smutne, jak tak to teraz mówię…
Harper pogłaskała Arthura po ramieniu.
- Baza jest w planach. Gdy tylko będzie gotowa, dam ci znać dokładnie gdzie się znajduje. Jeśli kiedykolwiek coś ci będzie groziło, będziesz tam mile widziany. Zamierzam spędzać tam dużo czasu, przynajmniej od momentu, gdy już nie będę mogła przenosić gór i palić mostów, bo ciąża będzie w zbyt zaawansowanym stadium - obiecała bratu.
- Co do twoich zdolności, zostałeś naładowany dużą ilością energii… magicznej. Myślę, że gdy wrócisz do Portland i pobędziesz chwilę w zwyczajnym, szarym codziennym zaciszu, to minie. Będziesz znów taki jak kiedyś. Tylko musisz ocenić, czy tego chcesz. Wiem bowiem, że od przeżyć i adrenaliny można się uzależnić - powiedziała. Nie chciała proponować mu zostania Konsumentem. Przynajmniej nie w tej chwili. Wolała, by Arthur miał wybór.
- Ja już jestem uzależniony - odpowiedział mężczyzna. - Nie posiadam rodziny… nie bardziej od was. Nie mam nic do stracenia, bo już wszystko straciłem. Jestem bezrobotny… Jeżeli spalę się i zniszczę, będąc Konsumentem, to tylko się lepiej poczuję koniec końców. Jest tylko jedna kwestia, która mnie odstrasza… - mężczyzna mruknął i spojrzał ponownie na swojego brata. Skrzywił się nieco.
Rudowłosa uniosła brew.
- Tak? Jaka… - zapytała w zadumie. Jego słowa zastanowiły ją. Rzeczywiście, nie miał nic. Mógłby się odnaleźć w jej organizacji, jednak czy na pewno powinien? Czy chciał? Mogłaby go zabrać, ale wcale nie musiała robić z niego Konsumenta… Mógł po prostu pełnić rolę lekarza. Pomagać temu, który już i tak zajmował się organizacją… Choć z drugiej strony, takie stężenie PWF dookoła mogłoby mu bardzo poważnie zaszkodzić.
- Chciałbym, aby mój umysł pozostał niezależny… Mówiąc dosłownie. Nie chciałbym być zakochaną w tobie marionetką, bezwolną i nie mającą żadnego wyboru… Bo najwyraźniej tak to wygląda - spojrzał na brata rozciągniętego w rozkoszy. - Nawet w najgorszej chwili nie sięgnąłem po narkotyki, choć pewnie picie na umór wcale nie jest jakoś szczególnie bardziej szlachetne.
- To byłoby bardzo trudne… To też nie jest tak, że Konsumenci są bezwolnymi marionetkami. Nie zabieram im w żaden sposób wolnej woli. Ani ja, ani pierwotny założyciel. Poprzez danie im swojej krwi, po prostu czynimy ich bardziej uzdolnionymi, ale tym samym wiecznie głodnymi poszukiwania i konsumowania energii… Trochę jak wampiry. Skutkiem ubocznym jest swego rodzaju oddanie, które buduje się podczas tego czasu przemiany. Który teraz przeżywa Thomas. Jednak, jeśli chciałbyś być Konsumentem, wcześniej, czy później musiałbyś przez to przejść. Nadmiar energii zabiłby cię. Teraz już widzisz skutki, podróżujesz astralnie. Jednak spędzanie dużej ilości czasu w pobliżu mnie, czy innych takich jak ja mogłoby bardzo ci potwornie zaszkodzić. Dlatego właśnie kolejnym argumentem za takiej przemianie, jak się chce być konsumentem, jest motyw, że inaczej po prostu się nie da - wyjaśniła jak to działało, stawiając bratu sprawę jasno. Thomasowi nie dała tego wyboru, ale Arthur był jedynym z braci, który wiedział o Natalie. Wiedział bardzo wiele. Dlatego szanowała jego umysł i chciała by mógł sam podejmować każdą decyzję. Z Thomasem popełniła ten błąd, że nie znała konsekwencji. Nie miała o nim jednak w żaden sposób gorszego zdania. Kochała go jak brata i będzie o niego dbała identycznie mocno.
- Rozumiem… - mruknął mężczyzna. - Mam wrażenie, że to decyzja na całe życie i w sumie jestem gotowy zgodzić się. Jednak wciąż brakuje czegoś, co ostatecznie popchnęłoby mnie. Chyba jestem tchórzem - westchnął. - Ale z drugiej strony… w ten sposób mógłbym opiekować się Thomasem. Będąc przy nim. No i miałbym oko na ciebie. Tylko… czy chciałabyś mieć mnie przy sobie? Nie nazwałbym się najbardziej zabawną osobą pod słońcem - mruknął. - Moja obecność raczej przybija ludzi, niż ich cieszy i nie mogę zagwarantować, że to się kiedykolwiek zmieni. Czuję się toksyczny i nie wiem, czy chcesz zatruwać swoje miejsce pracy… - dodał beznamiętnie.
- Widzisz Arthurze. Ja cię wcale nie widzę, jako toksycznego. Tylko bardzo spokojnego, rozważnego… Uczciwego i szczerego, a także inteligentnego. Może i zagubiłeś się na pewien czas, ale gdy dostałeś drugą szansę, chcę byś mógł podjąć decyzję sam. Byłoby mi niezmiernie miło, gdybyś zechciał dołączyć do Kościoła. Na pewno Thomasowi byłoby raźniej, a ja czułabym się bezpieczniej mając przy sobie chirurga. Zwłaszcza, że czasem pomoc lekarza jest wręcz niezastąpiona w naszej pracy. Dostałbyś szkolenie, wynagrodzenie i możliwość poznania świata takim jaki jest naprawdę. Pełnym surrealistycznych kształtów i kolorów. Niebezpiecznym. Jednak uważam, że lepiej jest to wiedzieć, niż nie, bo wtedy można naprawdę bronić bliskich… Gdybym nie była tym, kim jestem Arthurze… Przykro mi tak to ująć, ale prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy tu dzisiaj… - postawiła sprawę nieco drastycznie, ale jasno.
- Pewnie nie i to z kilku różnych powodów - mężczyzna uśmiechnął się lekko. - A jak to wytłumaczymy rodzinie? Dlaczego dwójka synów wyprowadzi się z Portland? Bo to chyba nie będzie baza w Portland? Ojciec zostanie sam z matką, bo Finn i Evelyn mieszkają w San Francisco - mruknął Arthur. - Zostanie tylko Peter, ale Mia pewnie nie będzie zachwycona z tego powodu - dodał. - Myślę, że powinniśmy znaleźć jakąś sensowną przykrywkę - rzekł. - Coś, co ich uspokoi, a może nawet uczyni dumnymi. Bo wtedy będzie łatwiej utrzymywać z nimi relację - mruknął.
Harper kiwnęła głową.
- Cóż… Mamy na to pięć dni. Coś na pewno wymyślimy… - powiedziała. Sama jeszcze nie miała pomysłu. Czy powinni uargumentować to tym, że zżyli się po tym, co razem przeszli? Albo wymyślić jakiś głębszy powód? Już widziała jak Mia ponownie próbuje wydrapać jej oczy, bo oddała jej synów, tylko po to by znów jej ich zabrać i to tym razem naprawdę. Na swój sposób, wydawało jej się to całkiem zabawne.
- Najbardziej szalona myśl, jaka mi przyszła do głowy, to po prostu powiedzieć im prawdę, ale to mogłoby doprowadzić któreś do zawału, a tego nie chcemy… - stwierdziła i westchnęła.
- No musimy pomyśleć… - powiedziała w końcu i mruknęła.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline