Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:56   #308
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Tak… Nadchodzi… Bardzo zimna… I samotna… - powiedziała Alice i zamyśliła się. Oparła plecy o oparcie ławki i spojrzała w niebo.
- Będę musiała się stąd wynieść Jenny… Mamy tak wiele do zrobienia już niedługo… Tak wiele zmian. Jestem z tym wszystkim sama Jenny… Pomożesz mi? Mogę na ciebie liczyć? Już nie ma komu… rządzić Kościołem poza mną w tej chwili, a ja czegoś takiego nigdy nie robiłam i chyba trochę się boję tego wszystkiego i tego… Że ktoś znów zrobi coś takiego… - oparła dłonie na brzuchu, jakby chciała go zasłonić przed niewidzialnym zagrożeniem.
Jennifer poruszyła niepewnie głową, jakby nie była w stanie w pełni zrozumieć Alice.
- Boisz się, że znowu ktoś zaciąży? - tak zinterpretowała ostatnie słowa śpiewaczki i jej gest. - Możesz na mnie liczyć. Nie mam wielu osób poza tobą, ojcem i… - zacięła się. - I…
Zrezygnowała i po prostu znowu się napiła.
- A kto jest ojcem? Nie, żeby to była moja sprawa. Ale może dzięki niemu nie byłabyś z tym wszystkim taka sama… i samotna - mruknęła cicho.
- Terrence… I on mi nie pomoże… Bo go nie ma Jenny… Sharif Habid dopadł nas na Mauritiusie… I kazał go zastrzelić… Tylko że nie znaleziono ciała… Terrence de Trafford przepadł… Nawet nie wie, że będzie miał dziecko, którego tak cholernie chciał… - skrzywiła się, jakby coś ją bardzo zabolało, ale tylko się rozpłakała w smutku.
Jenny cała zadrżała, jakby przeszedł przez nią zimny prąd. Patrzyła coś przed siebie. Ani na moment nie odwróciła wzroku. Puściła walkman i teraz mocno chwyciła tylko butelkę whiskey. Jakby była jej szalupą ratunkową. Nie wypiła jednak ani łyku więcej, zastygła w bezruchu niczym łania w świetle reflektorów zbliżającego się samochodu. Jej twarz była jednak bez wyrazu. Jakby słowa Alice albo nie dotarły do niej, ale zrobiły jej spustoszenie w głowie. Nie odezwała się ani słowem. Co miała powiedzieć? Tylko siedziała w bezruchu i wydawało się, że zamierza pozostać w tej pozycji do końca świata.
Harper też nic nie mówiła. Uspokoiła się, a zajęło jej to dobre kilka minut. Przetarła twarz dłońmi i pociągnęła nosem. Drżała, bo było jej zimno, ale nie miała zamiaru namawiać Jennifer do wejścia do posiadłości. Nie miała do tego prawa. Najpierw przy niej zginął Fabien, a potem Terrence. Czuła się więcej niż odpowiedzialna za ich śmierci.
- Chcę zabić tego skurwiela… Sama jednak nie dam rady Jenny… - powiedziała poważnym tonem, choć nadal był lekko przygaszony, przez łzy, które chwilę temu roniła.
- Powiedziałam ci, że ci pomogę, jeśli będę w stanie - odpowiedziała lekko ochrypłym głosem. - Szczerze mówiąc, teraz chce mi się jeszcze mniej… Ty masz przynajmniej dziecko, o które możesz walczyć. Jeżeli zastanawiasz się, to doradzam ci, żebyś je zachowała, choć skoro nie chciałaś pić, to już podjęłaś taką decyzję… Nie wierzę, że mój ojciec zginął. Ja zawsze myślałam, że odejdziemy razem, obok siebie. Gdzieś w walce, otoczeni krwią, śmiercią, ale też chwałą. Poczuciem spełnienia i jakiegoś sensu. A nie, że zostanie mi odebrany w przypadkowej chwili, a ja… ja pewnie dowiedziałam się jako ostatnia - jej usta ustawiły się w ponury grymas. - Nie wiedziałam, że mój ojciec jest zainteresowany kobietami - dodała jeszcze. - Ale teraz to wszystko nie ma znaczenia i tak…
- To długa historia Jennifer… Nie na taki wieczór jak ten… Wiesz, to dziecko jest twoją rodziną… - zauważyła śpiewaczka.
- Może tak, może nie - odpowiedziała blondynka. - Nie łączy mnie z nim zupełnie nic. Nie będziemy mieć tego samego ojca, bo ono swojego nigdy nie pozna. Nie posiadamy również ani jednego wspólnego genu. Co nie znaczy, że nie chcę dla niego dobrze. Dlatego powiedziałam, żebyś go nie usuwała. Jednak nie będzie dla mnie rodziną bardziej, niż ty, czy ktokolwiek inny w posiadłości.
- Wiem Jenny, ale tak naprawdę to ty decydujesz kto będzie do niej należał, a kto nie… chciałabym, żebyś była jego mamą chrzestną, ale nie wiem czy to możliwe, oczywiście jakbyś chciała… Chcę je bronić i chcę, żeby osoby, które zawiniły zniknięciu Terrence’a… Żeby poznali piekło… chcę dać im takie piekło, o jakim nawet nie marzyli. Też myślę o tym, że może on jednak nie zginął, jakimś cudownym cudem… Jednak nie mogę tak po prostu siedzieć tu i czekać. Pora się ruszyć Jennifer. Pora, żeby Kościół wrócił do gry. Dla dobra Konsumentów i aby nigdy więcej nie zdarzyło się coś tak cholernie nieoczekiwanego żadnej osobie, która należy do naszej gromadki… - powiedziała poważnie.
- Porozmawiaj ze mną jutro rano, jak będę trzeźwa. Teraz nie chcę nic tworzyć, na pewno nie żaden kościół. Chcę jedynie niszczyć. Może jak dojdę do siebie, to wrogów. Jednak w tej chwili… to tylko i wyłącznie siebie. Albo poczuję się lepiej, albo nie. Nic ci nie obiecuję. Daj mi spokój teraz, idę do swojego pokoju - rzekła i wstała, lekko zataczając się. Walkman spadł na ziemię, ale nie zepsuł się. Pochyliła się podniosła go. Pod pachę wsadziła whiskey, a w drugą rękę koc. - Jeśli potrzebujesz dzisiaj towarzystwa, to nie znajdziesz go u mnie - mruknęła, idąc w stronę posiadłości. - Ale między nami w porządku - dodała.

Harper już nic nie mówiła. Tylko odprowadziła ją wzrokiem do posiadłości. Sama posiedziała w ogrodzie jeszcze parę chwil, by również zebrać się i ruszyć w tamtą stronę. Musiała zmierzyć się z tymi pomieszczeniami, które tak żywo wzbudzały w niej wspomnienia. Teraz w nowym świetle…
Od jutra, dla Kościoła Konsumentów wstanie zupełnie nowe Słońce. Będzie musiała dopilnować, by jego dzień trwał jak najdłużej…

***

Następne dni w Trafford Park były senne i ospałe. Każde pomieszczenie aż wibrowało od energi Terry’ego. Alice, mieszkając tutaj, nawet nie wyczuwała tego. Czy może raczej uważała za oczywiste i instynktowne. Natomiast teraz wydawało jej się, że ciągle wyczuwa zapach mężczyzny. Jakby żyła z twarzą wiecznie wtuloną w jego ubrania. Najgorsza była przechadzka korytarzem na pierwszym piętrze, wzdłuż którego powieszono całą serię obrazów mężczyzn z rodu de Traffordów. Z każdym kolejnym krokiem Alice widziała następne pokolenia, a supeł w jej brzuchu zawiązywał się. Aż kompletnie przygniatał ją, kiedy za zakrętem napotykała ostatni obraz przedstawiający spoglądającego na nią, uśmiechniętego i zrelaksowanego Terry’ego. Drugiej nocy po powrocie obudziła się w nocy z pełnym pęcherzem i musiała iść tędy do toalety. Chyba była nie do końca na jawie, gdyż spostrzegła szkarłatny potok łez spływający po policzkach mężczyzny, który minął, gdy tylko zamrugała. Jednak wrażenie pozostało, a także związany z nim strach. Wtedy po raz pierwszy zastanowiła się, czy posiadłość aby nie jest nawiedzona. To niepokoiło ją, a jednocześnie, na swój sposób zaczęła być czujniejsza i częściej wręcz szukała tych oznak obecności czegokolwiek, a w szczególności na przykład ducha Terry’ego. Mógłby tu przybyć? To było wbrew wszelkim prawom pojawiania się duchów, ale kto wie? Była czujna, poza tym że często po prostu stawała w tym korytarzu i patrzyła prosto na jego obraz. W ciszy płacząc.

Poranki i wieczory spędzała z Thomasem i Jenny. Arthur leżał zdjęty nagłą, druzgoczącą, ale dziwnie przyjemną i spodziewaną chorobą. W środku dnia Alice siedziała w gabinecie Terrence’a, zajmując się sprawami Kościoła Konsumentów. Było wiele zaległości do nadrobienia, jednak potrafiła dać sobie z nimi radę. Problem stanowiło to, jak dużo czasu i wysiłku wymagały. Na szczęście umiała zająć się wszystkimi, nawet najtrudniejszymi sprawami. Przez te miesiące dzielili się z Terrym obowiązkami, jednak była w stanie wykonać to, co wcześniej do niego należało. Czasami jednak omijał ją z tego tytułu lunch i obiad. Przy czym Martha starała się czasami przynieść jej do gabinetu coś ciepłego, choć nawet nie kryła, że ma dość jednoznaczne poglądy co do kultury jedzenia i powodu istnienia takich pomieszczeń, jak jadalnia. Zdawało się, że Terry nigdy nie spożywał swoich posiłków nigdzie indziej, a śpiewaczce nie chciała za bardzo dawać w tym względzie taryfy ulgowej.

Jedynym wyjątkiem była Esmeralda. Kobieta leżała codziennie w łóżku i rzadko wychodziła z pokoju. Martha pomagała jej w wycieczkach do toalety, które były nowością - do tej pory zazwyczaj leżała zacewnikowana. Żona Terrence’a każdego dnia obowiązkowo przechadzała się po posiadłości. Trzy razy po pół godziny. Była to forma rehabilitacji. Doktor, który odwiedzał ich raz w tygodniu twierdził, że podejmowanie coraz większych wysiłków jest konieczne, żeby Esmeralda poczuła się lepiej. Ogrody byłyby jeszcze bardziej odpowiednim miejscem przechadzek, jednak nie o tej porze roku i nie w tej temperaturze. Sama kobieta była już w dużej mierze samowystarczalna, przynajmniej biorąc pod uwagę to, jak wcześniej opiekowano się nią. Potrafiła o własnych siłach spożyć posiłek, teraz sama czytała sobie Mistrza i Małgorzatę, a od niedawna próbowała swoich sił w robieniu na drutach. Często jednak cierpiała na zawroty głowy, zwłaszcza przy wstawaniu z łóżka, a raz czy dwa zrobiło jej się bardzo słabo na korytarzu. Dlatego nie opuszczała go, nawet do toalety, bez nadzoru Marthy. W samej łazience była w stanie już wszystko zrobić przy sobie sama, nie licząc umycia pleców. Alice zauważyła, że jej ruchy były powolne i ostrożne, jednak - co ją zaskoczyło - wcale nie niezgrabne. Esmeralda szła wyprostowana - nawet jeśli wymagało to od niej dużo większego wysiłku - i każdy krok stawiała z gracją damy. Chyba nawet nie była tego świadoma. Albo uważała to za naturalny sposób poruszania. Bez wątpienia w dzieciństwie miała od niego specjalnego nauczyciela i nawet długie lata choroby nie były w stanie wyzbyć jej tej nauki. Tyle że najczęściej kobieta i tak pozostawała na łóżku w pozycji półleżącej.

Czwartego dnia po powrocie Alice przyszła do niej. U kobiety znajdował się fizjoterapeuta, z którym ćwiczyła na łóżku uginanie nóg.
- Proszę nie martwić się, zaraz kończymy - rzekł mężczyzna.
Śpiewaczka poczekała przed drzwiami kolejnych sześć minut, aż wybiła godzina szesnasta i młody mężczyzna ruszył do swojego pokoju. Miał na imię Oliver i mieszkał w pokoju na parterze. Żaden fizjoterapeuta nie zgodziłby się na codzienne przeprawy przez jezioro, a potem do miasta. Same podróże pewnie zajmowałyby każdego dnia z cztery godziny i były dużo mniej ekonomiczne od zapewnienia specjaliście pokoju w posiadłości.
Alice weszła do pokoju i zastała Esmeraldę w pościeli. Była blada, ale i tak wyglądała o niebo lepiej w porównywaniu do tych wizyt, które Harper składała jej każdego dnia przez kilka ostatnich miesięcy. Zdrowiejąca uśmiechnęła się do niej powściągliwie, ale szczerze. Zerknęła w bok na ogromne okno, przez które i tak wpadało o tej porze roku mało światła. Jednak widok był piękny. Wychodził na ogród oraz dalej znajdujący się las wokół jeziora. Właśnie zaczął sypać śnieg. Alice aż się wzdrygnęła, bo zrobiło jej się zimno na ten widok. Płatki opadały na żywopłoty, drzewa i drogi, po czym skraplały się, ale niedługo na pewno wykwitnie mleczna pierzynka.
- Po tylu latach wciąż doceniam ten widok - rzekła Esmeralda. - Choć bardzo długo był moim jedynym przyjacielem, a tacy mogą się znudzić - dodała. - Jednak jestem za niego wdzięczna. Wiem, że to wszystko było utrzymywane specjalnie dla mnie i dla tych okien. To czuły gest, o którego nikogo nie prosiłam, a i tak został mi dany. Podobnie jak pani śpiew, Alice. Jestem przekonana, że to dzięki niemu stanęłam na nogach, choć mój lekarz dopatruje się przyczyny w lekach. Tylko czemu wcześniej nie działały? - zapytała.

Miała interesujący głos. W pierwszej chwili nie wydawał się przyjemny. Jednak można było przekonać się i przyzwyczaić do niego. Bez wątpienia sprawiał wrażenie interesującego i przykuwał uwagę. Był słaby, ale Alice miała dziwne wrażenie, że kiedyś mógł brzmieć naprawdę mocno i toczyć się po korytarzach i pokojach niczym uderzenie grzmotu. Poza tym Esmeralda miała niezwykle mocny akcent, dużo bardziej wyraźny od akcentu Terry’ego. Choć ten z kolei wcześniej wydawał się Harper mocno brytyjski.
- Zaśpiewa mi coś pani, Alice? - zasugerowała kobieta.

Harper obserwowała śnieg za oknem. Był nieco jak jej uczucia… Piękny, śnieżnobiały, a więc czysty… A jednak zimny i na swój sposób samotny… A gdy tylko czegokolwiek dotknął… Topniał i znikał. Mniej więcej dokładnie tak się teraz czuła. Kochała Trafford Park i jednocześnie nie mogła znieść przebywania tu. Każdy kolejny dzień… Więcej… Każda godzina, minuta sprawiały, że pogrążyła się w natłoku myśli związanych z Terrym, a przecież musiała być teraz skupiona. Skoncentrowana. Ostra, niczym samurajski miecz…

Drgnęła i zerknęła na Esmeraldę, przypominając sobie o tym, że zamierzała przeprowadzić z nią kilka poważnych rozmów…
- A woli pani, pani Esmeraldo wesołą piosenkę, czy może po prostu szczerą? - zapytała. Usiadła w fotelu, w którym zwykle zasiadała, odwiedzając pokój Esmeraldy. Splotła palce na podbrzuszu, już w kompletnym odruchu, którego nabawiła się w tym tygodniu.
Esmeralda zaśmiała się krótko. Był to ładny, czysty dźwięk. Z jednej strony brzmiał autentycznie, a z drugiej nieco tak, jakby sposób jego emisji był czymś wyuczonym. Być może była to kolejna rzecz, której uczyły się damy już w młodości.
- Prawie dwadzieścia lat leżałam na tym łóżku, udręczona szczerością tego, jak ten świat wygląda - pokręciła głową. - Choroba przychodzi niespodziewanie i to kompletnie zdrowym osobom. Nie urodziłam się ze znamieniem na czole w kształcie odwróconego krzyża. Też nie dane mi było zbytnio zgrzeszyć. Szczera prawda jest taka, że los nie wybiera, jakie karty rozdaje dobrym, a jakie złym ludziom. To wielka, ogromna loteria. Ale zbaczam z tematu. Chyba robię się rozgadana po dekadach milczenia - zażartowała, ale okropnie gorzko i ciężko było się temu dziwić. - Dlatego dla odmiany wesoła piosenka umiliłaby mi ten dzień - skończyła wywód.
- Nie ma nic złego w chęci wyrażania swych myśli, zwłaszcza, kiedy przez tak długi czas było to niemożliwe - podsumowała jej wywód Alice. Następnie odchrząknęła lekko i usiadła bardziej prosto.
Najpierw zaczęła powoli nucić, po czym przeszła w śpiew…

[media]http://www.youtube.com/watch?v=SaY54jWcdh4[/media]

Czemu akurat ta? Nie była pewna. Po prostu jako pierwsza, wpadła jej do głowy. Może nie była wprost radosną, ale miała w sobie pewną atmosferę nadziei i siły. To wspólnie czyniło ją optymistyczną. Śpiewała wkładając w to, jak zwykle całe serce. Choć tak naprawdę wolałaby smętne ballady, to nie miała zamiaru zawieść Esmeraldy, a w końcu była śpiewaczką, potrafiła wykrzesać dowolną emocję, nieważne w jakim tak naprawdę była nastroju.

Gdy Alice skończyła, splotła palce i odetchnęła. Oparła się znów swobodnie w fotelu i spojrzała uważnie na Esmeraldę.
- Chciałam z panią porozmawiać Esmeraldo… Wiem że to dość wcześnie… Ale nie zamierzam wypowiedzieć wszystkiego na raz, dlatego takich rozmów przeprowadzimy najpewniej kilka… Choć bardzo chciałabym utrzymać dobry nastrój w tym pokoju i w pani sercu, są pewne poważne kwestie, które jednak musimy omówić… - zaczęła, czekając teraz na jej zdanie. W końcu mogła odmówić, bo może nie miała nastroju na poważne rozmowy. Harper była tak właściwie gościem w jej domu i choć rościła sobie pewne prawa do jej męża, nie zamierzała naruszać prywatności i woli Esmeraldy. Miała nadzieję, że kobieta wyczuje to i doceni.
Kobieta dopiero w połowie wypowiedzi śpiewaczki otworzyła oczy. Wcześniej zamknęła je, słuchając znajomego głosu. Alice uświadomiła sobie, że pewnie nie ma drugiej osoby na świecie, która tak długo słuchałaby jej śpiewu, jak Esmeralda. Być może z wyjątkiem nauczycieli w szkole muzycznej, ale i to zdawało się dyskusyjne.
- Czy jesteśmy w ruinie finansowej? - kobieta zapytała. - Do tej pory nie interesowałam się takimi przyziemnymi kwestiami, jednak bez wątpienia lepiej chorować, będąc miliarderem, niż biedakiem - mruknęła nieco ciszej. - Czyżby przemysły de Traffordów i Hastingsów upadły przez te dwadzieścia lat? - zapytała.
Rudowłosa pokręciła głową.
- Nie, o pieniądze nie musimy się niepokoić. To nie to… - westchnęła.
- Jednakże, zapewne odnotowała pani, pani Esmeraldo, że nie ma nigdzie Terrence’a… Czy Martha już coś o tym wspominała? - zapytała, ale odwróciła wzrok na bok, trzymając emocje na wodzy. Terry zapewne bardzo chciałby być, przy każdej ich zwyczajnej, miłej rozmowie… W pewnym sensie był, skoro to on będzie tematem dzisiejszej, ale zupełnie nie tak, jak tego chciała Alice. Wróciła spojrzeniem do Esmeraldy, czekając teraz na jej odpowiedź. Była ciekawa, czy kobieta miała już jakieś wieści od Marthy w tej kwestii, czy może domyślała się skąd brała się powaga Harper w tej konkretnej kwestii.
- Ja nie prowadzę długich rozmów z Marthą - odpowiedziała kobieta. - Wydaje mi się, że ta miła dama nie wie, jak do końca zachować się w mojej obecności, mimo że każdego dnia widzimy się. Od wielu lat. Chyba czasami boi się, że skruszy mnie jakimkolwiek słowem, a złym, to już w szczególności - powiedziała. - I trudno jej się dziwić. Zdołało mnie zdenerwować to, jak wiele razy lekarz powiedział jej, aby uważać, żeby mnie nie zdenerwować - uśmiechnęła się lekko, patrząc na Alice nieco zmrużonymi oczami. Kilkanaście lat temu, lub nawet teraz, gdyby tylko Esmeralda była w pełni zdrowa… To spojrzenie mogłoby zaprzeć dech w piersiach niejednemu mężczyźnie. Żona Terry’ego przypominała piękną, ekskluzywną willę, która przeżyła wieki niepogody, huraganów i sztormu. W tej akurat chwili niezbyt interesowała, jednak prowokowała do myślenia o tym, jak prezentowała się w czasach swojej świetności.
- Co z moim mężem? - zapytała krótko i stanowczo.
Przy słówku ‘mąż’ to Alice, minimalnie zmrużyła oczy, ale nie wypowiedziała jeszcze nic. Poczekała, aż wreszcie wzięła wdech i zaczęła mówić.
- Zacznijmy może od tego, że Terrence prowadził dość specyficzny tryb życia. Oczywiście dbał o posiadłość i majątek, o dobro pani, pani Esmeraldo i rodziny de Trafford, jednocześnie utrzymując kontakty z Hastingsami i prowadząc zawiłe inwestycje. Jednakże… - zawiesiła głos, niczym rasowy bajarz
-... To tylko pierwsza, powierzchowna część. Nie mam tu na myśli hazardu, broń Boże. Po prostu… Terrence jest po części właścicielem pewnej, specyficznej organizacji, ale do tego czym się ona zajmuje przejdziemy przy kolejnej rozmowie… - wyjaśniła Alice i odgarnęła pasmo włosów za ucho.
- Jako, iż nie chcę dłużej wzmagać pani zniecierpliwienia, pani Esmeraldo, powiem wprost… Terrence… Zaginął… Albo nie żyje… Są jednak pewne znaki, że jego status może być po prostu ‘zaginionym’. Uważam, że nie powinno się pani denerwować, ale mimo obecnego stanu zdrowia, sądzę, że nie jest pani słaba i zdoła przetrawić to co mówię… Bardzo mi przykro, że w momencie, kiedy wreszcie odzyskała pani samą siebie, musiała znaleźć się w takiej sytuacji. Jako przyjaciołka Terrence’a, mogę szczerze przyznać, że był naprawdę szczęśliwy z wizji pani ozdrowienia, Esmeraldo… - spuściła wzrok dając kobiecie czas na przetrawienie tego co usłyszała i wygenerowanie pytań, które na pewno się pojawią. Esmeralda była bardzo inteligentną, dobrze wychowaną damą. Na pewno będzie miała miliony pytań.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline