Gwendoline ciężko było przejść do porządku dziennego nad tym, że zjawisko było i się zmyło. Dla niej sam fakt zaistnienia wciąż był żyły, nawet jeśli błyski ustały i normalny człowiek by o tym zapomniał. Ona nie potrafiła. Pamiętała jak przez mgłę rozmowy z ojcem na różne tematy, kiedy próbował uczyć ją czytać pokazując księgi ze szkicami wszelakich broni i potworów, czasami nawet z dokładnym opisem surowców z jakich dana broń została stworzona aby zgładzić konkretną bestie. Nie było to wtedy dla niej tak ważne, jak byłoby w tej chwili. Jednak ojca już nie było i nie miał kto uczyć ją tych wszystkich rzeczy, które powinna wiedzieć. Pozostał tylko instynkt i ufanie, że dziedzictwo przechodzi też w genach.
* * *
Poranek był na tyle rześki, że Gwen czuła jak jej marzną uszy. Szczelnie opatuliła się płaszczem i zarzuciła na potargane włosy kaptur. Choć była świadoma, jakim luksusem w czasie podróży jest możliwość porządnego umycia się, w tym momencie po prostu nabrała na to ochoty. Popielate włosy zaczęły ją w pewien sposób drażnić mimo iż zawsze dbała o to, by nie były zbyt długie. Nie rozumiała kobiet, które decydując się na dorównanie mężczyznom w walce i byciu samodzielną w dziczy, decydowały się na posiadanie długich włosów. Było to naprawdę mało praktyczne, wręcz wadziło.
Przez całą podróż Gwen była cicho. Nie mruknęła nawet, ani nie zakasłała. Żaden dźwięk nie wypłynął z jej gardła, a pytana o coś jedynie kiwała głową na "tak", kręciła w boki na "nie" lub wzruszała ramionami gdy po prostu nie wiedziała co odpowiedzieć. Choć była osobą starającą się odważnie biec przez życie, w tym momencie czuła lekką obawę. Im bliżej byli miasta, tym bardziej narastał niepokój, a to wszystko ze względu na prawdopodobną ilość żywych mieszkańców miasteczka, z którymi wręcz będzie zmuszona rozmawiać i spędzać czas. Nie bardzo chciała, przywykła do spokoju i trzeźwości umysłu, do walki i obrony, do odwagi i podejrzliwości. Miała problemy aby być towarzyską osobą w dużej grupie ludzi, łatwiej jej było rozmawiać z jedną lub dwoma osobami i to jeszcze gdy ktoś inny stał obok niej, ktokolwiek jej znany aby nie czuła się samotnie w tej nierównej walce zwanej "konwersacją".
Właśnie przez te uczucia zamarła gdy dotarli do wioski. Zdjęła jedynie kaptur z głowy i poprawiła włosy, przetarła zmęczoną twarz ręką. Próbowała się uśmiechnąć, lecz chyba z marnym skutkiem. Każdy kto spędził z nią więcej niż dwa dni na pewno zauważył, jak bardzo się spięła. Jej pewność siebie zanikła, być może nawet w oczy spojrzał jej strach. Każdy mógł odebrać jej reakcję po swojemu, nie mniej jednak na pewno nie było w jej zachowaniu jakiejkolwiek chęci czy odwagi, aby śmiało wkroczyć do wioski. Być może liczyła na wsparcie, a może po prostu potrzebowała czasu aby przywyknąć do ciężkiego dla niej zadania.