W końcu przyszedł dzień, w którym mieli rozpocząć zadanie zlecone przez sędziego Hohenlohe. Borakson zaczął jednak od próby zajęcia się raną Güntera, choć wyglądało na to, że jego działania nie przynoszą skutku.
- Cóż, chce się wojować, to musi boleć – mówiąc to klepnął wojownika w plecy. – Do wesela się zagoi, twardzielu, czas leczy rany.
Przy śniadaniu wymienił się doświadczeniami z poprzedniego dnia.
- Chorowity morderca? Jakaś powojenna zaraza w mieście? Niedobrze to brzmi, może to i lepiej, że ruszamy. Nie, żebym się radował z wizji wędrówki z przesiedleńcami. Ci raczej nie będą zadowoleni z ... przesiedlania ich. Nigdy nie są. – Ostrym końcem noża podłubał sobie w zębach w poszukiwaniu upartego kawałka żylastego mięsiwa. – Pewnie na nas skupi się ich gniew. Oby nie było ich zbyt wielu.
Było ich zbyt wielu. Garran zaklął raz, a potem drugi.
- Ernst, przeczytasz papierek od sędziego? Zobaczymy, jakie uprawnienia nam przyznał.
Krasnolud patrzył na setkę ludzi tłoczących się w tym miejscu, kłócących, pilnujących swoich dzieci i skromnego dobytku. To był czas na dyplomację, spokojne podejście do tematu oraz wyważony ton i wypowiedzi. Medyk wlazł na jedną ze skrzyń.
- Ej, ludziska, zawrzeć gęby! – rozdarł się tak, by wszyscy zwrócili na niego uwagę. – Z polecenia sędziego Hohenlohe udajemy się razem do Breitblatt. Za dużo was, żeby was pilnować, to pilnujcie się sami. Starsi i słabsi na wozy. Jak ktoś zna drogę przed nami, niech się zgłosi. I jeszcze jedno, sędzia dał nam prawo do karania tych, co kradną i wszczynają burdy.
Borakson miał nadzieję, że blef da im choć trochę spokoju. Zeskoczył i zagadał do swojej kompanii.
- Trzeba by kogoś przodem puścić na zwiad, i tylnią straż trzymać. Jak nam się zaczną rozłazić jak karaluchy spod siennika w gospodzie starego Berta, to ich nie wyłapiemy.
Krasnolud poszedł pilnować i poganiać przesiedleńców, pomagając tym, którzy tego potrzebowali. Starszych podsadzał na wozy, cięższe bagaże pomagał zarzucić na plecy.
- No, ludziska, ruchy, ruchy!