Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-07-2019, 16:35   #126
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 35 - IX.04; nd; popołudnie

IX.04; nd; popołudnie; wioska Johansena; wnętrze zagrody; kompleks główny; skwar, sucho, na zewnątrz pochmurno



Wszyscy



Na zewnątrz wciąż był jeszcze dzień. A jednak wydawało się, że karawana wozów wylądowała w całkiem innym świecie. W świecie wiecznego półmroku, wilgoci i zieleni. Ledwo pojazdy opuściły południowe rogatki Espanioli a zaraz wjechały w całkiem inny świat. Tam i tu mijali albo przejeżdżali dotąd przez skrawki dżungli ale wówczas zdawała się ona być ucywilizowana, opanowana, nie zdawała się sprawiać kłopotu. Co innego gdy wjechali w świat dżungli. Świat ządzący się całkiem odmiennymi prawami.





Dżungla zdawała się dusić wszystko co nie było dżunglą z czym miała kontakt. Drogę, niebo, stare wraki, porzucone budynki i samochody które przedzierały się przez błotnistą, zaniedbaną drogę. Można było pojąć dlaczego Espaniolę okoliczni uważali za skraj świata. Może nie była to takie miasteczko jak Nice City ale jakaś osada cywilizacji była. A odkąd zanurzyli się w tym prawie tunelu w jaki przez dekady zaniedbań zamieniła się droga no to wydawało się, że nie ma tutaj żywego człowieka. Poza tymi co się znajdują w wozach z mozołem jadących tą starą drogą przez dżunglę. Do tego co prawda przestało padać ale niebo dalej było zachmurzone co dodatkowo dodawało ponurych barw temu nasiąkniętemu błotem, kałużami, wilgocią i komarami światu. Z konarami leżącymi na drodze, czasami tak wielkimi, że trzeba było albo powoli je objeżdżać albo zatrzymywać się i zsuwać je z drogi.

Wreszcie jednak dojechali do zarośniętej przez dżunglę wioski która wyglądała jakby od dekad nikt tu nie mieszkał. Przejechali powoli przez nią aż dojechali do odgrodzonego od reszty budynku dawnej szkoły zamienionej obecnie w mały fort dla lokalnej społeczności. Tym razem nie było problemów z wjazdem i ktoś otworzył im główną bramę przez którą wjechały kolejne samochody.

W furgonetce Detroitczyków z powrotem wsadzoną przednią szybą jechało się dużo przyjemniej. Co prawda szyba nie była oryginalna z tego modelu co potrzebowali ale była na tyle dobra, że za pomocą taśmy, kleju i innych wynalazków mechanikowi i kierowcy udało się ją zamontować na miejscu przed wyjazdem. Alex nawet rzucił uwagę, że jakieś kratki czy inne osłony na tą szybę by można zamontować. No ale już na to nie mieli czasu. Praca w padającej na zewnątrz mżawce była średnio przyjemna. Ale do pewnego stopnia nawet niosła ulgę w tej południowej spiekocie. No ale potem to co napadało zaczynało parować więc panowała tu wieczna szklarnia pod otwartym niebem.

Okazało się, że tubylcy przez ostatnie dni nie próżnowali. I chociaż osmolenia, przestrzeliny czy wyłamania z ostatnich walk nadal były widoczne no to jednak widać też były nowe rzeczy. Nowe drzwi, nowe dechy jakie zabiły te wyłamane, nowe barykady i właściwie chyba udało się odtworzyć system obronny sprzed ostatniego ataku dzikunów. Za to nie było żadnych ciał. Ani ludzi, ani psów, ani bestii. A do zmroku było jeszcze ze dwie czy trzy godziny. No i na terenie dawnej szkoły wreszcie było widać większy kawałek nieba. Co prawda pochmurnego ale i tak było jakoś tak jaśniej i pogodniej niż w trzewiach tej cholernej dżungli.

No i byli też sami tubylcy. Trudno było powiedzieć, żeby powrót Federatów witali radośnie. No ale jednak otworzyli przed nimi bramy no i nikt do nich nie celował ani nie groził. Można było uznać, że tubylcy ich tolerują.

Spotkanie obu stron zaczęło się od rozmów przywódców. Czyli ledwo pojazdy zaparkowały, ekipa z karawany z nich wysiadała, miejscowi jeszcze za bardzo nie kwapili się aby jakoś podejść i zagadać, karawaniarze zresztą też gdy przed podwórze dostrzegli Johansena o posturze zdrowo wyglądającego wikinga z nadwagą. Mimo swojej tuszy szedł energicznie zmierzając wprost w stronę gości. Federata był o wiele młodszy i szczuplejszy, wydawał się przy nim wręcz kontrastować jak to szlachcic przy jakimś wójcie. A jednak oni pierwsi się przywitali i rozmawiali. Federata poprosił o kwaterunek na noc i gościnę. Skończyło się na kwaterunku i zaproszeniu do wspólnego stołu chociaż szef karawany sam zaproponował pomoc gości w tych przygotowaniach do wspólnego posiłku. No i dalej jakoś to poszło gdy obydwaj przywódcy dwóch społeczności odeszli rozmawiając o czymś. Nie przypominało to kłótni więc i gościom i tubylcom niejako dało to zielone światło do pokojowej koegzystencji.

Pewnym wyjątkiem jednak była Lee. Która z sympatycznym uśmiechem podeszła do pary z Detroit i przywitała się z nimi ciesząc się z ich powrotu. - Dobrze, że wróciliście. - powiedziała tak po prostu.

Kolejnym wyjątkiem była rodzina Antona. A dokładniej młoda dziewczyna zdawała się budzić naturalną ciekawość rówieśników. Nie było ich zbyt wiele a przynajmniej nie tak bliżej. Ale gdy widać było, że dorośli nie rzucą się zaraz sobie nawzajem do gardeł to podeszli zaciekawieni i samochodami i przybyszami którzy nimi przyjechali. No a wśród nich naturalną, dziecięcą ciekawość budziła Morgan. Ona też zresztą wydawała się ciekawa swoich równieśników. No i osobną gwiazdą okazał się Burger. Wydawało się, że lokalna dzieciarnia uwielbiała psy bo obskoczyła go próbując głaskać, zabawiać, dopytywać się o imię chyba nawet bardziej niż o Morgan. A na Antona to w ogóle zwracali minimalną uwagę jakby świat dorosłych ich nie interesował póki to nie było potrzeby aby te dwa światy się przeniknęły. - A możemy się z nim pobawić? Bo nam zostało mało naszych psów. - zapytał któryś z dzieciaków nawet nie bardzo było wiadomo czy Antona czy Morgan.

W każdym razie udało się dojechać przez ten kawałek dżunglii do osady Johansena. Tym razem przed zmrokiem. I bez nerwowych scen z obu stron. Goście mogli zostać na miejscu właśnie jako goście. I panowało ogólne przekonanie, że rano ruszą do dżungli aby wybić tyle dzikunów ile się da. Van Urk jednak nie był tak całkiem w ciemię bity więc zarządał pokazania dwóch schwytanych już dobre kilka dni temu karawaniarzy. Johansen po chwili zastanowienia zgodził się i wspólnie ustalili, że karawaniarzy będą reprezentować dwie osoby z czego jedną Federata bez wahania wyznaczył Vesnę. W końcu była medykiem i mogła fachowo ocenić stan jeńców oraz udzielić im pomocy gdyby była potrzeba. Drugą osobę mogła sobie dobrać do woli.

Vesna jak się okazało była też głównym mechanikiem konwoju. Bo nawet sam szef gdzieś w międzyczasie prosił ją aby zerknęła na jego wóz bo odkąd najechał na coś czy wjechał to coś zaczęło skrzypieć. Podobnie Ricardo który jakoś dawał radę kierować wozem Lamay’a podszedł do niej później prosząc by spojrzała na tą osobówkę bo coś tam zgrzytało i w ogóle a nie chciał by Lamay po wyjściu z aresztu tubylców miał do niego żal o zaniedbanie wozu. A tymczasem i van Detroitczyków wymagał jeszcze trochę poprawek bo w Espanioli zdołali głównie zamontować przednią szybę a na resztę niezbyt starczyło im czasu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline