Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2007, 01:51   #142
Fitter Happier
 
Reputacja: 1 Fitter Happier nie jest za bardzo znany
Rynek. Zatłoczony. Dziwne ubrania. Towarzysze.
Jedyne co Albert Foncroyss był w stanie pomyśleć to: „Za żadną cholerę nie zrozumiem tego, co się stało.”


***

Sen był początkiem wszystkiego. Wszystko było w nim na opak, wszystko waliło się i było potwornie wykrzywione, wszystko było tajemnicze i przerażające. Sen był koszmarem.
Kiedy człowiek budzi się z koszmaru, zlany potem, czując swoją lepiącą się nieprzyjemnie do ciała koszulę, kiedy nagle otwiera oczy, tak naprawdę nie widzi nic. W pierwszej sekundzie jeszcze ciągle znajduje się w świecie snu, który jest tak plastyczny, że gdyby wyciągnąć rękę to można by dotknąć ostatnich sennych wizji. Lecz umysł rozjaśnia się, promienie światła odbite od skraplającej się na gładkich skałach wody docierają do oczu i zmuszają duszę do przebudzenia się. Mija kolejna sekunda i wciąż ciężko dysząc człowiek rozgląda się dookoła, rozpamiętując koszmarne wizje. I szuka kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc odnaleźć się w świecie do którego został wyrwany, świecie być może póki co spokojniejszym, ale nie pewniejszym. Kiedy człowiek budzi się z koszmaru, świat rzeczywisty wydaje się być równie niebezpieczny co niepokojąca cisza zapadająca przed burzą. Dlatego właśnie rozbiegane oczy szukają oparcia w jakiejkolwiek życzliwej istocie.
Foncroyss nie miał żadnej życzliwej istoty pod ręką. Był sam.

Nagle po jego plecach przeszedł dreszcz. Niedaleko usłyszał jęk. Niemal agonalny.

Zerwał się i starając się opanować drżenie kolan podbiegł w kierunku źródła dźwięku. Kiedy zobaczył merkantów stojących nad wijącym się w konwulsjach ciałem Hawriły, oniemiał. Teraz naprawdę bał się wysokich, niebieskich kupców, o palcach jak szpony. Jednak wystarczyło jedno spojrzenie stojącego blisko merkanty… a uczucie nagle minęło. Foncroyss nawet nie pamiętał o co zapytał, ale odpowiedź była przerażająca.

***

Z pomocą mapy udało mu się odnaleźć przytulną, niewielką jaskinię, niedaleko ścieżki, którą podążał. Usadowił się w skalnej szczelinie, opatulając podróżną opończą merkantów. Niewielki płomyk prowizorycznego ogniska tlił się na korzonkach drzew wyrastających ze stropu jaskini, które Foncroyss od pewnego czasu skrupulatnie odcinał. Wiedział, że za niecałą godzinę zgaśnie zupełnie i że nie daje wielkiego ciepła, prawie żadnego. Ale do tego czasu powinien się trochę rozgrzać i przyzwyczaić do niewielkiej ochrony przed zimnem, jaką dawała mu opończa. Siedząc myślał o merkantach. Od pewnego czasu już kręciło mu się w głowie, niedługo po tym jak wziął dzienną dawkę swojego lekarstwa. Początkowo myślał, że niemożność rozróżnienia upływu dni sprawiła, że przedawkował, ale szybko odsunął te myśl, objawy zawsze były zupełnie inne. Ogarniała go już całkowita senność, jednak nagle podłoga jaskini uniosła się go góry i kilka razy przekręciła. Foncroyss zerwał się, zatoczył, obił o przeciwległą ścianę groty rozdeptując swoje ognisko. Rzucił się na kolana i zwracając całą zawartość żołądka oparł na rękach. Poczuł się lepiej. Jednocześnie obrazy merkantów w jego pamięci zmieniły się. Pojawiły się nieszczere uśmieszki, chciwe i złe błyski w ich oczach, nieprzyjemny – nawet bez silenia się na uprzejmość – ton głosu. Przypomniał sobie „lekarstwo”, jakie od nich dostał. Jak dobrze, że prawdziwy lek bardzo nie chciał zostać w jego sąsiedztwie i domagał się natychmiastowego wymienienia treści żołądkowych.
„Chociaż z drugiej strony” – przemknęło mu przez głowę gdy kątem oka dojrzał zdobioną wazę w kącie groty – „Teraz i tak nie mam wyjścia. Mając Hawriłę w garści, mają w garści mnie. Szlag.”
***

Jak dobrze wydostać się z jaskini ciemnej jak tyłek zakopanego na samym dnie dziewięciu piekieł kytona, prosto w noc – ciemną jak tyłek goblina ukrytego w takiej jaskini. Foncroyss potarł pierścień otrzymany od merkantów. Już im nie ufał, ale ten magiczny prezent, dający przy potarciu snop jasnego światła, był niezwykle użyteczny. Przynajmniej zdołał zebrać dość ziół na przygotowanie sobie specyfiku na najbliższe dwa dni. Kilka godzin marszu jednak znów dawało mu się we znaki. Powoli i ostrożnie postawił wazę na ziemi, kucnął i sięgnął po bukłak z winem. Prawie pusty. Kiedy przechylał go do ust, jego wzrok padł na pewnien szczególny detal w zdobieniach wazy. Ciąg symboli, zapisany dwukrotnie, jeden pod drugim. Tak mały i tak misternie wpleciony w ornamentykę, że Crois dziwił się, że go nie przeoczył. Przyjrzał mu się jeszcze raz, starając się zapamiętać dziewięć znaków, niewątpliwie litery lub słowa w jakimś nieznanym mu alfabecie. Na wszelki wypadek z pochwy wyjął spory nóż myśliwski z herbem Tuckich na rękojeści i wyciął z pobliskiego drzewa kawałek kory, w której odwzorował pismo. Patrząc jeszcze chwilę na znaki, próbował rozgryźć ich tajemnicę. Przez chwilę kusiło go, by otworzyć wazę i zajrzeć do środka, powstrzymał się jednak – zdawał sobie sprawę, że życie przyjaciela wisi na bardzo cienkiej lince. „Asmeno, jak bardzo byś się teraz przydała” pomyślał Foncroyss o elfiej czarodziejce, która była teraz jak przelotny, odległy sen o ukochanej, wciąż bezradnie patrząc na wyryte w korze znaki.

***

...olbrzymia lawina głazów spadała wprost na Foncroyssa. Pomyślał kilka najbardziej parszywych przekleństw we wszystkich znanych sobie językach. Działał już niemalże bez myślenia. Trzaski bicza, odruchowe i instynktowne walczenie o przetrwanie.
Ktoś bardzo nie chciał, aby Crois dostał się do fortecy.

***

Foncroyss, cały umorusany i w wystrzępionej niebieskiej szacie merkantów, powoli podniósł się z ziemi. Jego cel był niedaleko. Majestatyczna forteca była tuż przed nim, właściwie patrząc z perspektywy półki skalnej, tuż pod. Nagle fragment góry, na którym stała cytadela, oderwał się od reszty górskiego łańcucha i kompletnie zaprzeczając wszelakim prawą natury, powoli wznosił się nad ziemie.
Foncroyssowi zebrało się na płacz.

***
- To niemożliwe!! Takich czarów nie ma!! Nie ma!! Fortece nie latają!! …Nie latają!! To skończone nieloty! To nie w porządku!!…
***

Bezsilne krzyki mają to do siebie, że zazwyczaj są zupełnie bezużyteczne. Na szczęście Foncroyss miał na tyle przytomności umysłu, aby zdać sobie w tej chwili z tego sprawę.

***
- Gdzie klucze?!
Bezcenna, bo mogąca ocalić Hawriłę waza leżała rozbita w drobny mak przed twarzą Foncroyssa, który notabene też leżał i to z mieczem na gardle. Wśród skorup leżała niewielka drewniana szkatułka.
Więc to wszystko po to? Podróż przez jaskinię, lawiny, szaleńczy bieg pod górę i skok z wysokości by dostać się do środka i to tylko po to, aby przynieść w drogocennej wazie, małą, nic nie znaczącą szkatułkę?!
Croisowi już nawet nie było żal. Był wściekły.
Nagle usłyszał donośny huk zamykanych drzwi. Trzymający nad nim nagie ostrze elf, który wybitnie wyglądał na szaleńca, rzucił za siebie szybkie spojrzenie. Pewnie liczył na to, że odziany w szaty przystające magowi i do tego nieposiadający miecza jegomość nie wykorzysta tej chwili nieuwagi, albo po prostu rozstroił go pobyt w tym dziwnym miejscu. Foncroyss nie myślał jednak nad tym i momentalnie opierając się na jednej ręce, pozwolił swojej stopie wystrzelić w górę. Czubek jego nogi trafił w mostek przeciwnika, który zwinął się i odskoczył do tyłu. Niezbyt honorowe zagranie, ale skuteczne. Zrywając się na nogi, dobył bicza i pozwolił mu się z trzaskiem rozwinąć. Rzucił szybkie spojrzenie na bok, tam gdzie przed chwilą patrzył elf. Zupełnie zdezorientowany, rudy gnom stał patrząc wybałuszonymi oczyma na dziwną scenę.
Robiło się coraz ciekawiej.

***
- Ty!
Krzyknęła niziołka, oskarżycielsko wskazując smyczkiem na mężczyznę zasiadającego na platynowym tronie.
Foncroyss dopiero teraz zwrócił na nią uwagę. Tak jak wszyscy był oszołomiony tym co się wydarzyło. Oszołomiony, ale nie zdziwiony. Ostatnie godziny dały mu pewność że już nigdy nie będzie zdziwiony. Niczym. Gdyby nagle zza tronu wyskoczył Arglish – wspomnienie, które najbardziej przepełniało go lękiem – ubrany w fioletową sukienkę i zaczął śpiewać po gnomiemu – Crois byłby zniesmaczony. Ale na pewno nie zdziwiony.
Spojrzał uważniej na umorusaną krwią niziołkę i nagle poczuł, jakby coś uderzyło go od tyłu. Wziął głęboki wdech. Skrzypce i smyczek w jej ręce utwierdzały go w przekonaniu, że nie ma omamów, ani że pamięć na płata mu figli. Zupełnie niedawno, w migoczącym świetle trzaskającego spalanym drewnem ogniska, słyszał dźwięki muzyki. Muzyki granej przez nią. Kiedy to było? W jakich okolicznościach? Jak ona ma na imię? Skąd ją pamięta?
Dziury w pamięci. Czy mogła go poznać? Nie wiedział. Niech szlag trafi tę cholerną chorobę.

***

Kula jest wzrokiem, oko jest drogą, pozostaje ścieżka.
Mosty rzucone na wiatr... Światło walczące o blask... Kształty bez formy... i Znak.

***


Rynek. Zatłoczony. Dziwne ubrania. Towarzysze.
Jeśli powiedziałby, że poukładał to sobie wszystko w głowie, skłamałby przed samym sobą.
Ledwie spojrzał na dziewczynę, która próbowała wcisnąć wysokiemu elfowi o długich, ciemnych włosach bukiet jakiś kwiatów. Odnotował, że nazwała miejsce ich pobytu Azylem. Brzmiało kojąco. Być może złudnie kojąco, ale domyślał się że jego towarzysze tak jak i on sam potrzebowali ukojenia, choćby niepewnego. Przyjrzał im się uważniej.

Kobieta z bardzo krótko przyciętymi włosami. Właściwie wygolona. Wyglądała jednak wystarczająco kobieco – zgrabna sylwetka podkreślana była przez dobrze dopasowaną i elegancką suknię. Właściwie zbyt elegancką, ilość falbanek na każdej z nich była wręcz niesmaczna. I musiała być cholernie niewygodna. Patrząc na kobietę, mógł śmiało stwierdzić że podziela jego zdanie co do wygody. Co do estetyki zapewne też, być może przywykła do prostych, wygodnych strojów, może nawet lepiej czułaby się w skórzanych spodniach. Co ciekawe zdawało mu się, że nie widział jej wcześniej. Choć w jej spojrzeniu było coś niezwykle podobnego do kobiety, która towarzyszyła ślepemu gnomowi.

Drugą z osób był wysoki elf, którego potencjalnie istniejąca ukochana była nadzieją kwiaciarki na zarobek. Jego poważna i piękna, typowo elfia twarz zdradzała przeszłość doświadczającą wojowników, a dziwna sytuacja w jakiej się znalazł – przez nachalną kwiaciarkę wręcz podwójnie dziwna – nie osłabiła nabywanej przez lata treningów czujności, objawiającej się w dystansie jaki zachowywał i rzucanych na boki spojrzeniach. „Rzucanych wystarczająco często, żeby orientować się w sytuacji i wystarczająco rzadko żeby nie wzięli go za wariata” pomyślał Foncroyss mając przed oczyma swój niewątpliwie rozbiegany z powodu nie wzięcia medykamentów wzrok.

Tuż przy elfie stał gnom, którego nagłe przybycie do „sali tronowej” pozwoliło Foncroyssowi na pozbycie się elfa z mieczem. Był całkowicie rudy, co było dość nietypową cechą, okolony elegancko zapuszczoną brodą i przyciętymi wąsami, o równie ognistej barwie. Jego wyraz twarzy nie zmienił się od czasu przybycia do sali i przedstawiał bezgraniczne zagubienie i zaskoczenie obecną sytuacją. W dodatku jasna kamizelka nie leżała na nim najlepiej.

Zdziwienie było obce Croisowi od pewnego czasu. Odnotował już w sali, że obok wysokiego elfa z drewnianej skrzynki, którą on sam przyniósł do piekielnej fortecy ich wroga, wyłoniła się jakaś wielka figura. Oto stała, tuż za gnomem, który wydawał się przy niej jakąś zabawką lub miniaturką. Postać była rodzaju męskiego, zdradzała cechy diabelstwa – podróże z Astatisem pozwoliły mu to stwierdzić na pewno – ale z pewnością płynęło w niej więcej czarciej krwi niż w jego przyjacielu. Zdecydowanie więcej. Co ciekawe – wciśnięcie w ogromne spodnie i białą koszulę nie wywołało komicznego efektu. Stwór wciąż budził grozę, w dodatku jego obecne położenie powoli chyba wyzwalało pokłady furii.

Ślepy gnom stał tuż obok Foncroyssa. Jego oczy wciąż były przesłonięte opaską, u jego nóg przechadzał się nonszalancko wierny kot. Gnom wyglądał na maga lub kuglarza, choć nowy strój nie pozwalał stwierdzić tego na pewno. Jego ruchy były opanowane i pewne. Foncroyss patrząc na nie czuł się jak paralityk.

Przy jego lewym ramieniu stał w zupełnym milczeniu „szalony” elf. Foncroyss poczułby wściekłość na jego widok, gdyby nie to, że doskonale rozumiał jak czuł się elf w Sali tronowej. „Dokładnie tak samo jak ja” – pomyślał.

Była jeszcze niziołka. Nie patrzyła na niego, a Crois zastanawiał się wciąż co by się stało gdyby jednak go rozpoznała. Martwiło go to, że była jedną z tych osób, które niemal całkowicie wyparowały z jego pamięci, a być może nawet była urojeniem.

Foncroyss popatrzył na siebie. Spodnie w barwie ciemnej zieleni, trochę zbyt luźne. Ujdzie. Biała koszula i kamizelka. Koszmar. Na palcu widniał pierścień ze skrzyżowanymi mieczami, całkiem ładny emblemat. Na drugiej dłoni wciąż znajdował się podarunek od merkantów, co było wyjątkowo dziwne. „Być może w kieszeniach znajdzie się również coś pożytecznego” pomyślał zabierając się do przeszukiwania nowego stroju.
Głos skrzypaczki skłonił go do podniesienia głowy.

- …wy jesteście? I co was łączy z naszym prywatnym koszmarem?

- Jestem Harpo, a łączy... zapewne pech. –
wypalił szybko rudy gnom. Mówił szybko i poprawiał przy tym odruchowo i zapewnie nieświadomie kamizelkę. - Teraz należy zdobyć jakąś broń i jak najwięcej informacji... i w miarę bezpieczne lokum. Nigdy nie wiadomo, kiedy ci mieszkańcy rzucą się na nas pochodniami i widłami.
Do tego zadania powinniśmy się podzielić po dwie osoby, co by mieć pewność, że ów magik nie wpadnie na pomysł , by zastąpić jedno z nas sobą, bądź klonem własnej roboty. W każdym razie ja bym tak zrobił, gdybym miał taką możliwość. –
dodał pośpiesznie.
Cokolwiek by nie mówić, miał od cholery racji. Właściwie miał stuprocentową rację. Pomylił się tylko w terminie. Na razie wszyscy byli rozbici wewnętrznie i zagubieni, być może przerażeni, być może wściekli lub zmartwieni. Foncroyss odczuwał zdaje się wszystko to po trochu.
- Nazywam się… mogę nazywać się Croisem. I jestem miejscowym idiotą. Zresztą chyba wszyscy jesteśmy, albo niedługo się staniemy, jeśli będziemy stać nieruchomo i milcząc, w dodatku ustawieni w długi szereg. I to właśnie nas łączy. – westchnął.
- Drogi… Harpo. – Przypomnienie sobie imienia gnoma było radosnym świadectwem tego, że pamięć ostatnich wydarzeń działa bez zarzutu, przynajmniej póki co – Wszystko co mówiłeś było piękne, ale – czuł że głos mu drżał kiedy mówił, ale w sumie chyba udało mu się nadać całkiem spokojną intonację – jesteśmy w Azylu. Jakkolwiek nie brzmiałoby to na pułapkę: każdy z nas ma dość. Właściwie nie znamy się i ponoć chcemy dorwać skurczygnata, który nas w to wplątał. – „Ja już nie chcę” pomyślał odruchowo o Elizie i Asmenie i o swoim domu. O dotychczasowych celach. O Fritzu. I o jedynym śnie jaki kiedykolwiek zapamiętał, a jaki okazał się koszmarem. Jeśli to wszystko miało okazać się ułudą, to jaki cel mógł mu pozostać? – Oo takich sprawach dobrze rozmawiać na siedząco. W spokoju. Dobra kobieto – powiedział do słuchającej w osłupieniu kwiaciarki, której jeszcze wciąż nikt nie spławił – gdzie tu można napić się dobrego miodu? I tanio przenocować?
Miał nadzieję, że większości towarzyszy pomysł pójścia do karczmy i odpoczęcia w posłaniu powinien przypaść do gustu.
Miał też nadzieję, że w kieszeniach znajdą się pieniądze na kielicha. Rozejrzał się jeszcze raz dookoła. Patrząc na przymusowych towarzyszy niedoli przypomniał sobie swoją własną kompanię, złożoną. Roześmiał się nagle głośno zdając sobie sprawę, że lepiej trafić nie mógł. To całkiem podobni towarzysze. Banda oryginałów i dziwaków. Można się wtopić w otoczenie, a to już coś.
- Znowu w drodze – mruknął cicho do siebie.
Obrócił się na pięcie i oniemiał.
Włosy miał luźno rozpuszczone i przycięte równo, z przedziałkiem na środku. Nie miał brody, zastąpiły ją sporych rozmiarów krzaczaste wąsy. Dopiero widząc swoje odbicie w szybie zorientował się, że on też jest ubrany w to co inni.
No, teraz już na pewno miał powód, żeby dorwać tego, co ich w to wplątał.
 

Ostatnio edytowane przez Fitter Happier : 31-07-2007 o 02:02.
Fitter Happier jest offline