Kruki, które pojawiły się nie wiadomo skąd, na parę chwil odwróciły losy spotkania. Randulf nie dziwił się tym ludziom, którzy woleli zadbać o swoje oczy niż wypatrywać trojga ludzi (jeśli Oswalda można było nazwać jeszcze człowiekiem), których mieli złapać.
Tylko głupiec nie wykorzystałby takiego zamieszania (które jeszcze spotęgował przemieniony Oswald), więc i Randulf skorzystał z okazji i, szarpnąwszy za rękę Morwenę, która z niepotrzebnym zgoła zainteresowaniem wpatrywała się w Oswalda-wilkołaka, ruszył biegiem w stronę bramy.
Widok, owszem, był niecodzienny, ale to nie znaczyło, że należało zapomnieć o ratowaniu własnej skóry.
I prawie się udało, ale niestety... na drodze ku wolności stanęły dwie istoty, które Randulf znał (choć nie osobiście) i których zdecydowanie wolałby nie widzieć na własne oczy.
Słowa, wypowiedziane przez starca również nie podniosły go na duchu. Cenił swoją krew i był pewien, że Morwena myśli podobnie. Ale nie zamierzał spełnić "prośby" starca.
Chociaż po obu stronach konfliktu były po dwie osoby, to szanse na zwycięstwo nie były wielkie. Wprost przeciwnie - były bardzo, bardzo małe. Co nie znaczyło, że należało oddać się w łapy tamtych bez walki.
Starzec nie zdążył jeszcze skończyć swej przemowy, gdy Randulf strzelił do niego, równocześnie poprosiwszy swą strzałę, by zechciała zapłonąć.