- Światko! Stój!
Piwowarczyk bez zastanowienia rzucił się w pogoń za kamratem. Czasu na przemyślenia z tym związane nie miał w ogóle. A i sam z siebie w przemyśleniach nie był orłem. Wiedział jednak, że jak Światko przepadnie, to jego z Nawojką raczej nikt go tu sam z siebie rychło nie odnajdzie.
- Czekaj!
Młynarczyk ani jednak myślał zwalniać, czy czekać. Pędził co sił przed siebie i z każdą sekundą coraz bardziej rozmywał się we mgle w oczach goniącego za nim słabującego na biodro Luthera. Chwila nawet nie minęła, a ślad po nim nie został. I Luther zorientował się, że został sam pośród spowitych mlecznym oparem wiekowych dębów czując jak strach zaczynał brać nad nim górę. Wyobraźnia przywoływała kolejne stwory, którymi straszył ich za młodu wujo i nijak przestać nie zamierzała, dokarmiana wszechobecnym chłodem i odgłosami dziczy.
Raz jeszcze spojrzał z bezsilnym żalem we miejsce gdzie mu z oczy Światko zniknął, po czym odwrócił się i szybko wrócił do okraszonego świętymi symbolami dębu.
Nawojka leżała jako i ją zostawił. Usiadł obok niej przyglądając się spanikowanym wzrokiem ciału. W oczach poczuł szczypanie. Przełknął ślinę i pociągnął nosem. Dziewczyna nie żyła. Tyle lat ją znał. Od maleńkości przeca kiedy bawili się razem we błocie i na łące. Kiedy płakała bo ją z drzewa zrzucił. I kiedy się obraził na nią bo mu małych żab za kołnierz znienacka nawrzucała. A teraz nie żyła. Zadławiona przez Światka na wznak padła. Trup. Zamknął jej oczy i mimowolnie pogłaskał po twarzy odgarniając z niej pukle jantarowych włosów. Znów pociągnął głosem i otarł o rękaw naciekłą z oczu wilgoć. Nos też otarł.
- Nie bój nic Wojuś… - powiedział uklękając - Nie ostawię cię tu samej…
Co rzekłszy wsunął pod nią ramiona i wziął ją na ręce. Mniej więcej wiedział kędy do wsi. Ale mógł tu nie trafić później z powrotem. A przeca nie zostawi jej tu tak samej na pastwę wilców i straszydeł. Nawet nieżywej.
Stęknął unosząc bezwładne ciało i ruszył przez miękki nieułatwiający wędrówki mech, w który zapadały się stopy. Nogi może miał nie za szybkie, a krok niezgrabny, ale bary od dźwigania beczek miał niemniej tęgie od młynarczyków. Da radę. Musi.
Naprzód mimo to posuwał się mozolnie i powoli. Co chwila nawoływał. To Światka, to Żyrka, to znów kogokolwiek. Nie odpowiadało mu jednak nic poza rechotem żab, czy stukaniem dzięcioła. A raz nawet gdzieś z przodu wycie w oddali usłyszał więc kierunek rychło zmienił i szedł dalej. Czas mijał, a wsi nie było. Oddech miał już ciężki, zawijaki na stopach całe przemoczone, a kolana i łydki obdrapane niemożebnie. Nie liczył już ile razy się potknął i ile komarów zdążyło go przy tym uciąć. Co gorsza nic, a nic okolicy nie poznawał. I pewnie rad by jej dalej nie poznawać, bo za którymś razem gotów byłby przysiąc, że ten omszały, powalony grab to już mijał. I to nie raz. W końcu nie wiedział już ani skąd przyszedł, ani nawet orientacyjnie gdzie powinien iść. Mleczny opar pozwalał widzieć na paręnaście kroków i nie ustępował. Wciskał się uparcie w nozdrza i przenikał człeka zapachem butwienia i gnijących roślin. Jakby mokradło jakie w pobliżu było i wyziewami swemi siły odbierało zachęcając by lec na miękkim mchu i nie męczyć się już. Do tego we drzewach odzywały się pierwsze płomykówki dając znać, że dzień powoli ku końcowi się ma. Szelesty, trzaski, piski, powarkiwania… Był wyczerpany.
- Jeszcze kawałecek Wojuś - obiecywał niesionemu trupowi, a może sobie samemu - To już tuż, tuż… Ooo tamuj chata Jaremy napewno jest. Zara Czeremchę obaczym... Tylko… tylko… kapkę odsapnę…
Kolana się pod Lutherem ugięły, a dziewczyna wysunęła mu się z ramion na mszany kobierzec. Spłoszone wije i skakuny rozbiegły się na wszystkie strony ustępując miejsca wielkim intruzom.
- Kapkę odsapnę… - Co rzekłszy Luther osunął się bez przytomności na bok i pogrążył w otulony chłodem mgły sen.
Biały opar jakby na to tylko czekając rozwiał się i gdyby ktoś stał teraz przy piwowarczyku i młynareczce dostrzegłby pierwsze zabudowania Drzewiec, od strony których lazł zaintrygowany znajomym zapachem kot. Dzień miał się ku końcowi.