Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2019, 00:01   #132
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Nie dalej jak dobę po ceremonii na koniec szkolenia, Pierwsza Kompania Jednostki Wojskowej Komandosów miała być gotowa do wyjazdu – więc balowanie było dość ograniczone. Niemniej jednak oficerowie prowadzący popuścili lejce. Wszak miał to być stosunkowo bezpieczny przejazd przez przyjazne rejony Czech, Marienbadu i landów niemieckich. Ostatecznie trafić mieli do Pomoryi, skąd Kaprzy mieli przerzucić ich do Gdańska. Taka była plotka czy nawet plan.

Oczywiście żaden plan nie przetrwa kontaktu z wrogiem. Nazajutrz wieczór, już kiedy pierwsze dwie furgonetki ruszyły z obozu i zbliżały się do czeskiej granicy, a drużyna Zawady pakowała się do swojego wozu... przerzut odwołano. Kazano im czekać.

Pięć godzin sterczenia później, znowu kazano im władować się do wozu... ale ruszyli w przeciwnym kierunku. Pod osłoną głębokiej nocy gnali w głąb Polski, na północ. Niestety, kręte drogi w kiepskim stanie uniemożliwiały szybką jazdę. Zastał ich poranek. Kierowcy obawiali się nalotów... ale rozkaz to rozkaz. „Komandosów przewieźć na wczoraj do Gryfina”. Na sam kraniec pozycji AW w Zachodniopomorskiem. To nie mógł być element ich szkolenia, jakiś psikus instruktorów. Sprawa była poważna. Podobno kanał przerzutowy w Niemczech się zesrał, a smród zwietrzyły niepowołane osoby. Ze ścisłej tajności wyszła rozwleczona dupa, ale misja była tak krytyczna, że i tak trza było przetransportować ludzi w terminie.

Mijali więc w naprawdę różnym tempie kolejne miasta. Jelenia Góra, Legnica, Lubin, Polkowice, Nową Sól, Zieloną Górę, Świebodzin, Międzyrzecz, Gorzów Wielkopolski, wreszcie dojeżdżając do Pniewa przy granicy niemieckiej dopiero na wieczór. Stamtąd butowali do Gryfina. A stamtąd już, po godzinnej przerwie, przekierowano do Szczecińskiego Parku Krajobrazowego. Kilometrami zapierdalali z buta w pełnym rynsztunku – ze trzy-cztery do Gryfina, potem ponad dziesięć na przełaj do lasu, unikając dróg. Wprawdzie wioski i droga od Gryfina po Stare Czarnowo były w rękach AW/AK, a tereny i wiochy w pasie od tej drogi po autostradę A6 od Kołbaskowa po szczecińskie Kijewo były uznawane za ziemię niczyją, to jednak trzeba było dmuchać na zimne.

W ciągu następnych godzin w Puszczy Bukowej, kolejne grupy Komandosów spotykały się z przedstawicielami Kaprów. Z punktów zbornych w opuszczonych wioskach Binowo, Osetne Pole i Kołowo zabierano ich... w transportach śmieci. Nie mieli pojęcia którędy jadą, jak wygląda sytuacja, a nawet gdzie jadą. Panował rygor ciszy radiowej i operacyjnej. Śmieci nie były najgorszego sortu, ale i tak można było puścić pawia (co też się zdarzało).

Przystanków było kilka i dłużyły się bardziej niż jazda. Wiadomo było, że w pewnym momencie kontenery zdjęto z ciężarówek i przeniesiono... na coś innego. Kolejne godziny. Znowu ruch, ale tym razem inny, kołyszący. Kto słabszy, ten znowu się zrzygał. Podróż dłużyła się, i to na poważnie, zmęczenie wdawało się we znaki. Zastosowano system wart – jeden czuwał przez cztery godziny, reszta spała, potem zmiana. Wreszcie, kolejny rumor. I znowu warkot ciężarówki. Jazda po zakrętach. I na końcu podmuch powietrza i blask zachodzącego słońca. Wszyscy otrzeźwieli, łapiąc za broń. Dwóch typów, troll i ork, w strojach śmieciarzy. Podnieśli ręce, ale nie byli zdziwieni czy przerażeni. Mówili, że są od Kaprów i że można wychodzić – byli w Gdańsku, u kresu podróży, bezpieczni. Dowiedzieli się, że od Gryfina podróż łącznie zajęła im prawie kolejną dobę. Po zapakowaniu do śmieciarek, JWK przerzucono do Szczecina i stamtąd korporacyjnym transportem do Trójmiasta. Z Portu Gdańskiego prosto do gdańskiego ZUO. Przed nimi już dotarło parę drużyn, czekali na pozostałe. Wkrótce odebrali ich „swoi” - wylegitymowani żandarmi z AW. Zabrali ich do budynku socjalnego, gdzie przeszli przez prysznic i dezynfekcję (zdezynfekowano też ich sprzęt). Potem, po przebraniu w cywilny ciuch wsiedli do turystycznego autokaru. Mundury, pancerze, broń i inne sprzęty poszły do luku bagażowego. Zawieziono ich z obrzeży Gdańska w jego głąb i skoszarowano w niepozornym, zabytkowym budynku Małej Zbrojowni, nieco na południe od stacji kolejowej Gdańsk Śródmieście. Resztę tej doby i cały następny dzień spędzili na odpoczynku i ogarnianiu kolegów, którzy przybywali partiami. Dostali też możliwość wyjścia w miasto w ciuchach cywilnych – ale tylko za ważną potrzebą, za zgodą oficera (w tym przypadku Zawady, a ona nie miała nic przeciwko – ba, sama by wyszła) i na czas max 2 godzin.

Mimo, iż Trójmiasto „miękko” uniezależniło się od Warszawy podczas wybuchu Powstania Męczenników, to jednak wciąż było nadźgane tak oficjalnymi, jak i tajnymi „obserwatorami” tej „neutralności”. Niektórzy Komandosi zastanawiali się głośno, czy przysłali ich tu właśnie po to, by posprzątać miasto z „ambasadorów” PRN i NeoSov. Inni mówili, że to głupota – jeśli T-Korp, Pomorze ZS i Kaprzy by chcieli, to by sami sprzątnęli szpicli i rogatki w trymiga, niepotrzebne było wsparcie AW. „No tak, ale może o to chodzi, chcą nas wrobić, zlikwidować rybokratów i sowietów, potem zrobić obławę na JWK i zyskać propsy w Warszawie”. Taki obrót wydarzeń wydawał się być niewypowiedzianym (cóż, teraz wypowiedzianym) lękiem. I o mały włos nie wywołał kłótni pośród Komandosów. O mały, bo podoficerowie kazali im zamknąć mordy – byli w konspiracji, a nie burdelu.

Wieczorem oficerów oraz podoficerów w stopniu od sierżanta wzwyż zabrano samochodami do Filharmonii na Ołowiance. No, a przynajmniej do budynku byłej filharmonii, dziś jednego z centrów aktywności Kaprów, którzy de facto rządzili w całym Gdańsku, a szczególnie przy „Długim Nabrzeżu”. Budynek, zresztą jak i cała motławska wyspa, były silnie obwarowane, wysoce zabezpieczone i pilnie strzeżone. Ołowianka robiła za HQ dla „organizacji” Kaprów (co w tym przypadku oznaczało miejsce dla ważnych spotkań Kapitanów, wspólny skarbiec i ostatnią redutę w wypadku ataku). Zaproszenie ludzi z JWK do tego miejsca było nie w kij dmuchał.

Mieli wziąć udział w odprawie przed misją.


Zaprowadzono ich do jednej z bocznych sal konferencyjnych. Ponieszczenie nie było wielkie, ale było dobrze strzeżone oraz wyposażone w kamery i detektory metali, bomb, innych broni oraz magii. Było też pełne ludzi i metaludzi przeróżnej proweniencji. Oficerowie i podoficerowie JWK, którzy właśnie przybyli, byli drugą najliczniejszą z grup. Usadowiono ich z boku, blisko oficerów Armii Wyzwoleńczej (największej z ciżb) i Armii Krajowej.

Z AW było dwóch wysokich stopniem – pułkownik Aleksander Wojna, jeden z legendarnych już weteranów „Husarii”, oraz znany już ekipie spod Gorzowa Stanisław Lubomirski, awansowany na podpułkownika po sukcesach pod Katowicami. Oprócz nich było sporo sztabowców oraz nieco dowódców polowych – majorzy i kapitanowie. AK reprezentował major o pseudonimie „Czarnoziem” w asyście kilku kapitanów.

Wojna był interesującym człowiek tak z życiorysu jak i wyglądu – był drobnym człowiekiem sędziwego wieku ze starannie utrzymanym zarostem i włosami w kolorze srebrnej siwizny, wyraźnie pozbawiony jakiejkolwiek młodzieńczej siły i energii. Kontrastowało to niemożebnie z ilością cybernetyki, jaką był nadźgany. Lewe oko plus oczodół, datajack, ręce, pewnie sporo więcej. Spojrzenie miał skupione i bystre jak niejeden dwudziestolatek. Na pewno miał wspomaganie mózgu – Encephalon albo coś podobnego. „Czarnoziem” też był znany, acz raczej tylko w kręgach AK – był jednym ze starej gwardii bojowników, który razem ze swoimi ludźmi brał udział w Powstaniu Męczenników, nie zginął i przeszedł do partyzantki. Jego rewirem były Żuławy Gdańskie, Elbląskie i Warmia – w zasadzie cały pas terenu od Trójmiasta po Strefę Mazury-Białowieża. Wysoki, tykowaty, ostrzyżony na jeża, za to z długim i niedbałym, kruczoczarnym zarostem przetykanym siwizną, z gębą pooraną zmarszczkami i spojrzeniem wiecznie wkurwionym. Pasował do opisu skutecznego „leśnego dziada”.

Oprócz Wolnościowców, największą grupę stanowili przedstawiciele korporacyjni. Równo skrojone, nieodróżnialne garniaki z ledwo widocznymi przypinkami sugerującymi przynależność do konkretnych korpo. Dobór był ciekawy. Od oczywistych „rządowych” przedstawicieli T-Korp i Pomorze ZS byli też nowi gracze. Duńczycy. Maersk i Tyr Incorporated. Stoczniowcy-logistycy oraz ich ochroniarze. Zaraz za nimi byli kolejni wojskowi – oficerowie łącznikowi zza granicy. Można było rozpoznać Litwinów, typów z Królewca... i UCAS. Amerokanadyjczyków było aż trzech.

Zdecydowanie najciekawsi zaś byli pojedynczy, wybrani goście. Czwórka magików. Wróć, trójka. Jeden wyglądał jak druid, ale nim nie był. Miał na sobie... mundur oficera NWP ze zdartymi naszywkami i dystynkcjami (acz widać było pozostałości – bodajże porucznik), za to z fetyszami typowymi dla „Leśnych” z Lubuskiego i turystyczną naszywką „I Love Gorzów”. Nie miał aury magicznej w astralu ani magicznych przedmiotów. Łącznik?

Pozostali byli już rzeczywiście magikami. Dwójka trzymała się blisko. Jednym był wysoki, chudy elf, łysy jak ściana po Cekolu. Nosił oficjalne szaty kościoła neopogańskiego Księstwa Pomoryi. Obok zaś była o połowę niższa, przysadzista kobieta w zaawansowanym średnim wieku (albo nawet starczym, ciężko powiedzieć). Azjatka, ale nie „typowa” czy stereotypowa. Bardziej przyopominałaby Indiankę z Ameryki, ale nie do końca, różniła się dość mocno, była inaczej ubrana – w szamańskim stylu, owszem, ale nie w klimatach rdzennych Amerykanów. Ktoś z grupy zaskoczył i puścił w eter plotę, że to mogła być szamanka z Jakucji, Przebudzonej Syberii. To by pasowało do siedzenia blisko Pomoryanina... w Matrixie krążyły ploty, jakoby jeden z książąt czy tam innych grafów, Polak notabene (albo ktoś o polskich korzeniach) miał dość szerokie kontakty pośród Yakutów.

Trzecim z magików był Katolik, a dokładnie człowiek, zakonnik w ciemnoniebieskim habicie. Na pasie miał zawieszkę z charakterystycznym symbolem Sylwestrynów. Twarz miał wychudłą, podobnie jak resztę ciała, gładko wygoloną i przemęczoną.

Ostatnim gościem – a raczej gospodarzem – był rosły, luzacko zachowujący się drab w łatanym, cerowanym, zszywanym i ogólnie nieźle sfatygowanym mundurze... admirała floty neosowieckiej. Nadźganym też dystynkcjami, baretkami i medalami chyba każdej cywilnej i wojennej floty wód Bałtyku. Nietrudno było zgadnąć kim ten fagas był – oto „Kapitan” Artur Skrzeczanowski („Skrzecz” dla obcokrajowców), formalno-nieformalny lider i przedstawiciel Kaprów.

Wreszcie, Lubomirski ruszył się ze swojego miejsca i poszedł za mównicę z plikiem dokumentów. Zgaszono światło, w zamian odpalając projektor, który ukazał obecną mapę wojskową Polski.

Panie i panowie, podpułkownik Lubomirski, AW. Zaczynamy. Bez zbędnych formalności. – zaczął oschłym tonem i kontynuował, pokrótce przypominając ostatnie wydarzenia i opisując zastałą sytuację w rejonie Pomorza Gdańskiego, Zalewu Wiślanego, Żuław i Warmii.

W dużym skrócie: planowano wejście TriCity w skład sojuszu anty-rybokrackiego. Świeżo sformowane oddziały „armii” trójmiejskiej (złożone z najemników, ochotników oraz paru „instruktorów” z AW przemyconych wcześniej wraz ze wsparciem sprzętowym) miały za około 36 godzin uderzyć w dwóch kierunkach lądowych – z Gdyni na Rumię, Redę i Wejherowo oraz z Gdańska wzdłuż drogi S7 przez Wisłę i Nowy Dwór Gdański aż po Rzekę i Zatokę Elbląg. Uderzenia osłonowe miały pójść z Gdańska na Pruszcz Gdański i okolicę oraz ze zdobytej Rumii na północ, aby zgarnąć Puck i Władysławowo oraz odciąć Półwysep Helski. Jednocześnie, szereg jednostek wodnych (głównie typu Fast Attack Craft – kanonierki, rzeczne i morskie łodzie patrolowe, łodzie torpedowe i rakietowe itp.) należących do T-Korp, Pomorza ZS, Kaprów i Królewca miał uderzyć na analogiczne jednostki Marynarki Wojennej PRN we wschodniej Zatoce Gdańskiej, na Zalewie Wiślanym oraz w głąb lądu – na ciekach okołogdańskich, Wiśle oraz Zatoce Elbląskiej. Przy tym zaś miały uderzyć siły naziemne z Koenigsbergu – trzy bataliony piechoty zmotoryzowanej po trzystu ludzi każdy (głównie najemników), wspierane przez eskadrę najemnego lotnictwa z Litwy (10 samolotów typu CAS), waląc na Mierzeję Wiślaną oraz drugi brzeg Zalewu – mieściny Tolkmicko, Frombork, Braniewo – oraz od granicy wzdłuż dróg S4 i S22 aż po Gronowo Górne pod Elblągiem. Do tego na Żuławach, Warmii i zaraz na wschód od Elbląga mieli atakować partyzanci z batalionów „Czapla”, „Żuraw” i „Bażant” Armii Krajowej ułatwiając zadanie nacierającym. W samym Trójmieście natomiast miało dojść do czystki – eliminacji/ujęcia szpicli, rogatek i sympatyków PRN i NeoSov.

To były jednak działania osłonowe, dywersyjne i przygotowawcze pod główny gwóźdź programu. A tym był szturm AW na Elbląg. Przez ostatnie tygodnie do Trójmiasta przemycono ponad sześć batalionów lekkiej piechoty oraz sporo wozów pancernych i innego sprzętu, a następnie sformowano z nich – na modłę amerykańską - „Task Force Elbląg” złożony z dwóch pułków w stylu Regimental Combat Team. Jedna część tych sił miała zostać przetransportowana przez trzy barki transportowo-kontenerowe, należące do Maersk, z Gdańska na północ od Elbląga. Tam siły miały się rozdzielić na północny, północno-wschodni i wschodni kierunek natarcia. Druga część sił miała uderzyć lądem z zachodu. Dowódcą „RCT Elbląg 1” i głównodowodzącym całej operacji miał być płk Wojna, dowódcą „RCT Elbląg 2” i zastępcą głównodowodzącego miał zostać ppłk Lubomirski.

W skład RCT EB 1 wchodziły: 6 batalion lekkiej piechoty „Brzoza”, 13 baon LP „Topola”, 14 baon „Jesion”; zaś w RCT EB 2 zreformowane bataliony: 23 „Cedr”, 28 „Wierzba” i 112 „Akacja”. Obydwa pułki miały jeszcze po jednej kompanii sztabowej (traktowane także jako odwody) oraz typowe elementy stylu RCT – czołgi, bewupy, lekkie pojazdy bojowe, obronę przeciwlotniczą, transport i logistykę, etc. Uderzenie na Elbląg wspierać miała 1 Kompania JWK, która miała przeprowadzać akcje specjalne i dywersyjne oraz „ogólnie” wspierać działania regularnych sił AW. Logistykę po stronie Armii Wyzwoleńczej zapewniał 5 Batalion Zabezpieczenia (Zmotoryzowany) „Bóbr”.

W opozycji stały jednostki Narodowego Wojska Polskiego – 177 baon LP NWP „Oksywie” stacjonujący w Rumii, 233 baon Wojsk Ochrony Pogranicza „Żuławy” w Pruszczu Gdańskim oraz 234 baon WOP „Zalew” w bazie przy Przekopie na Mierzei. To oficjalnie, bo te jednostki były rozproszone po wszystkich wyżej wymienionych lokacjach granicznych i wsparte jedynie przez flotyllę jednostek wodnych typu FAC oraz jednostki Policji i Straży Granicznej. Oceniano ich zdolności bojowe na niskie, morale tak samo. Kaprzy mieli pośród nich sporo kontaktów (tutaj „Skrzecz” pokiwał łbem, dodając, że „jak godzina W wybije, to może nawet rzucą broń... albo nam pomogą”).

W Elblągu stacjonował 144 baon Czerwonej Gwardii, lekkiej piechoty drugiego (a nawet trzeciego) sortu, za to całkiem tłusty – ośmiuset ludzi plus elementy batalionowej grupy bojowej (obrona p.lot., logistyka, nieco pojazdów bojowych itp.), ale główną opozycją była Czarna Kompania. Dwa do trzech tysięcy mieszanej piechoty lekkiej, liniowej i ciężkiej, w tym zmotoryzowanej i zmechanizowanej, ze znacznym udziałem sprzętu pancernego, wodnych jednostek patrolowych oraz lekkiej i lekkiej samobieżnej artylerii. Do tego nieznana ilość porwanych cywilów i resztek zbuntowanego garnizonu NWP, trzymana w ich „fabrykach”, w nieznanym stadium „przetworzenia”.

Tutaj Lubomirski poprosił na mównicę „Czcigodną Saskulaanę” z Jakucji i „Szanownego Żercę Dirka Bauera” z Księstwa Pomoryi. Bauer w iście aktorski sposób, posiłkując się informacjami od szamanki Saskulaany (która mówiła w swoim języku, a co interpretował Bauer), mieszanym polsko-pomoryańsko-niemieckim wyjaśnił przerażające fakty o Elblągu, bijącym sercu Czarnej Kompanii... i źródle czarciego pyłu.

Otóż lata temu, jeszcze za czasów EuroWojen, NeoSowiet pragnął lepiej... dostroić się do nowych prawidłowości rządzących Szóstym Światem. Po druzgoczącej klęsce jaką okazała się secesja Przebudzonej Syberii i nieudana próba siłowego rozwiązania sprawy tej secesji, Kreml zrozumiał, że w świecie magii, czarów i duchów stare myślenie, uzbrojenie, taktyka i podejście nie spełniało już wymagań. Poza tym, NeoSowiet, jak niegdyś Trzecia Rzesza, szukał swojego Wunderwaffe. Cudownej broni mającej zmiażdżyć Europejczyków, a potem Islamistów. Próbowano różnych eksperymentów. Większość okazała się jedynie kosztownymi niewypałami (lub jeszcze kosztowniejszymi „wypałami” - stąd tak wiele tego typu projektów w tajemnych ośrodkach badawczych na Nowej Ziemi, Kamczatce i podobnych miejscach), ale jeden z nich był na tyle obiecujący, że kontynuowano jego rozwijanie aż po dzisiaj. „Projekt Veselago”, od imienia ukraińskiego naukowca, który w XX wieku sformułował tezy odnośnie metamateriałów tzw. negatywnego indeksu. O Projekcie dowiedziały się wywiady Jakucji, Pomoryi, niemieckiego BND oraz UCASowe CIA. Z początku wszyscy podejrzewali, że badania dotyczyły właśnie tego typu materiałów o niebywałych właściwościach nie występujących „normalnie” w fizyce czy świecie natury. To był jednak tylko wstęp, częściowa odpowiedź i zasłona dymna.

Projekt Veselago wykorzystywał nacechowane tokstyczną magią metamateriały do tworzenia czegoś na wzór magnesów esencji. A raczej może zasysaczy. Takowe urządzenie, z odpowiednimi ograniczeniami i urządzeniami „odkurzającymi” był w stanie wysysać esencję praktycznie ze wszystkiego, co było żywe, a także z wszelkiego rodzaju aktywnych i pasywnych sił magicznych. Po sobie zostawiało tylko ludzkie i metaludzkie wraki oraz wyjałowioną magicznie, „pustą” ziemię. Wyniszczone króliki doświadczalne świetnie się później nadawały na dalsze eksperymenty w ramach „ulepszania” członków Czarnej Kompanii. I to tyle, zapytaliby? Gdzie szła ta cała magia? Nie mogli jej wysysać w nieskończoność? Tkali z niej zaklęcia, klątwy, magiczne bomby? Nie, gorzej. Jakimś cudem Czerwoni Magowie (nie mylić z Czerwonymi Druidami) z Kremla spożytkowali tą potężną energię, powiązaną z paroma ciekawymi efektami tak silnie naładowanych metamateriałów, że w ramach tych samych „zasysaczy” stworzono... bramę możliwości. Tak to nazywali Czerwoni Magowie. Tak potężna magia i tak specyficzne materiały umożliwiały tworzenie „sadzawki”, przez którą można było... sięgać w strumień czasu i wyciągać stamtąd różne rzeczy. Zaczynano od drobnych przedmiotów. Potem przechodzono do większych. I oczywiście kremlowski umysł pomyślał o broni, amunicji, pojazdach.

Czerwoni Magowie stworzyli perpetum mobile. Do mielarki trafiali dysydenci, jeńcy, kryminaliści, zdrajcy i ludzie z Gułagów, tworzono też pas „spalonej ziemi” wokół Jakucji. Z tak „przetworzonych” ludzi potem dalej „wyrabiano” Czekistów. A ze strumienia czasu wyciągano gotowy sprzęt.

Były jednak pewne ograniczenia. Przede wszystkim przez „sadzawkę” nie mogły przechodzić istoty żywe, magia oraz przedmioty magiczne. A raczej mogły, ale maszyna natychmiast wysysała z nich esencję i dodawała do puli. To było tylko połowiczne ograniczenie, bo operatorzy machin często korzystali z tego, bestialsko porywając ludzi celem zasilenia machiny bez konieczności oczekiwania na „dostawy”; a mieli też kolejnych „ochotników” do CzK. Gorszy był problem z martwymi przedmiotami, które były... niestabilne. Łatwo rozpadały się w super-toksyczną substancję. Czarci pył. Po wielu próbach i błędach Czerwoni Magowie wreszcie wymyślili dość zaklęć (z dala od wysysaczy) i innych środków ochronnych aby uchronić siebie od śmierci a sprzęt od zniszczenia. To jedno i drugie, a trzecie: CzM nie byli totalnymi wariatami i nie rozkręcili się w podkradaniu rzeczy z przeszłości Ziemi, ponad pierwsze eksperymentalne próby. Wiedzieli, że mogli tym zaburzyć continuum czasoprzestrzenne i w najlepszym przypadku aktywnie, w niekontrolowany i natychmiastowy sposób przemieniać teraźniejszość bez możliwości przewidzenia skutków. Ponadto mieli problem z sięganiem do „świeżych” dat – im dalej w przeszłość, tym łatwiej i taniej energetycznie. Więc wpadli na inny pomysł. W swej szalonej wyobraźni przebili kolejną barierę fizyki. Przebili się przez bariery wymiarów i sięgnęli do tzw. światów równoległych. Setek, tysięcy, może nawet nieskończonej liczby „Ziem”, różniących się między sobą szczegółami tak małymi, że aż niemożliwymi do odnalezienia. I stamtąd kradli na potęgę, nie dbając o los tamtejszych światów. Nikt nie wiedział, jakich spustoszeń dokonali, ile światów być może nawet całkowicie wtrącili w pierwotny Chaos z powodu katastrofalnych fenomenów czasoprzestrzennych. Ciągle zyskiwali przy tym doświadczenie i ulepszali swoje środki oraz metody. Rozkwit PV przypadł właśnie na czas Polskiej Wojny Domowej. Ostatnie wydarzenia były alarmujące. Skoncentrowali bowiem zasoby ze wszystkich obiektów z terenów Rosji, Białorusi i Polski w jednym miejscu – Elblągu. Powód był nieznany. Tutaj dorzucił swoje trzy grosze sylwestryński opat Jan Kortowski. Agenci KOB przechwycili dość danych wywiadowczych by wywnioskować, że koncentracja Projektu Veselago w jednym miejscu, jednocześnie bezpiecznym oraz bliskim Strefy Mazursko-Białowieskiej oraz ostatnie przełomy w zdobywaniu coraz nowocześniejszych sprzętów, stabilizacji ich istnienia w tym świecie, a nawet „programowania” ich zachowania by rozpadały się w czarci pył zaraz po wykryciu obecności osób nie chronionych przez czerwono-magowe sztuczki.

Tutaj dorzucił się jeden z oficerów UCAS. Przedstawił się kryptonimem „Vermont-8” i nadmienił, że jest z CIA (Central Intelligence Agency, słynnego wywiadu dawnych Stanów Zjednoczonych i dzisiejszego UCAS), podobnie jak drugi kolega (z CIA Special Operations Group, podgrupy Special Activities Center zajmującej się akcjami typu black ops). Trzeci Amerokanadus był z ISA (Intelligence Support Activity, jedną z agencji specjalnych, ściśle współpracującą z CIA przy wielu okazjach). Wg. niego w NeoSowiecie doszło do jakichś roszad i Projekt Veselago oraz zajmujący się nim Czerwoni Magowie popadli w niełaskę obecnie rządzących elit z Kremla. Podobną złą passę miała Czarna Kompania. Najwidoczniej gdzieś tam w trzewiach neokomunizmu pojawił się drugi Gorbaczow (albo chociaż Chruszczow), nieprzychylny takim niemoralnym projektom. Albo coś. Z pomocą przyszedł generał Suczow, który ściągnął do PRN całość obydwu projektów w ramach wsparcia Korpusu Ekspedycyjnego ACz, o który wykłócał się z Kremlem (a przynajmniej gołębią większością i wpływami Saeder-Krupp, powstrzymującymi jastrzębi chcących większego zaangażowania NeoSov w Polskiej Wojnie Domowej).

Po nakreśleniu ogólników oraz powagi sytuacji, główną odprawę zakończono – a raczej rozbito na kilka kolejnych, odpowiednio dla sił trójmiejskich lądowych, wodnych wszystkich i elbląskich. Najwyraźniej Wolnościowcy i CIA podejrzewali, że Ołowianka mogła być na podsłuchu... albo nawet, że w ich szeregach był szpieg.

Komandosów poproszono na ostatnią z odpraw.


Pomieszczenie było małe, oświetlone pojedynczą żarówką, bijącą mocnym, złotym światłem na duży stół z mapami Elbląga i okolic, pomazanymi w prowizoryczny sposób. W sali byli oni, Zawada, por Zawadzki, UCASowcy, łącznik od Leśnych (ten były porucznik NWP a obecnie człowiek Dobroleszego, niejaki Waldemar Sobótka) i ppłk Lubomirski. Bez zbędnych ceregieli tłumaczył sytuację.



Twierdza Elbląg była podzielona przez CzeKę na szereg stref opatrzonych kolorami – białym, żółtym, czerwonym, purpurowym i czarnym. Strefa biała była najsłabiej broniona, bo jedynie rogatkami, wieżyczkami obserwacyjnymi i patrolami, były to w zasadzie przedpola miasta, w pełni spisane na straty przez CzK i zwijalne podczas ataku z zewnątrz. Żółta była podobna, acz ta już miała stoczyć w miarę możliwości walkę opóźniającą by kupić czas kolejnym zonom, a potem w podobny sposób się wycofać. Strefa czerwona to już było wnętrze miasta, przygotowane do walk obronnych – blokady, barykady, fortyfikacje polowe, pillboxy, przesieki/zasieki, obsadzone budowle, pola minowe, killzone'y; słowem pierwsza linia obrony. Wycofanie tylko w przypadku przełamania lub za rozkazem. Dalej była strefa purpurowa: druga linia obrony. Podobna, acz nieco lepiej ufortyfikowana i obsadzona. Strefą czarną określano najsilniej ufortyfikowane, obsadzone i przygotowane do walk dzielnice, prawdziwy twardy orzech do zgryzienia.



Druga mapa określała ważne obiekty niezależne od stref. Zielonym kolorem oznaczono obiekty wojskowe bronione jak na poziomie strefy purpurowej. Fioletem machnięto obiekty wchodzące w skład Projektów Veselago i Czarna Kompania – obozy koncentracyjne, „fabryki” czekistów, elementy machiny czasoprzestrzennej; były to głównie centra handlowe, szpitale, budynki sakralne oraz ośrodki kultury. Supermarkety przerobiono na „fabryki” i obozy, pozostałe obiekty najwyraźniej były nacechowane magią duchową, w sam raz by zasilić start złodziejskich machin. Czarnym kolorem określono natomiast tzw. Czarne Punkty – dworce PKP i PKS, Urząd Miasta oraz stary gmach Sądu Rejonowego, logistyczne i strategiczne centra poza Starówką. Stare Miasto i Łasztownia były bowiem ścisłym centrum Twierdzy Elbląg, sercem HQ.

Wstępny plan był taki, że po opanowaniu Przekopu, Zalewu i Zatoki Elbląg przez Kaprów oraz rozpoczęciu ataków z Trójmiasta oraz Królewca, siły AW zostaną przerzucone i uderzą przez strefę białą z zachodu, północy, północnego wschodu i wschodu. Szturm będzie w godzinach nocnych. To, plus wszystkie inne działania do momentu właściwego ataku na Elbląg były określane jako Faza 1. Fazą 2 miał być ów szturm właściwy i zajęcie stref żółtych oraz czerwonych oraz zaburzenie lub zatrzymanie funkcjonowania Projektu Veselago i „produkcji” niewolniczych żołnierzy, a potem utrzymanie pozycji aż do nadejścia posiłków poprzez Władysławowo od zachodu i Dąbrowę od wschodu (odpowiednio jednostki trójmiejskie i koenigsberskie). Fazą 3 miało być wznowienie natarcia i zajęcie całej reszty Elbląga – czyli stref purpurowych, czarnych oraz obiektów, a także całkowite zniszczenie procederów CzK i PV. Celem extra było zebranie materiału dowodowego/propagandowego o procesie tworzenia czekistów, jak najszersze opublikowanie go w Matrixie i wybronienie przed hakerskim kontratakiem. Czwarta i ostatnia faza miała tyczyć się odparcia kontrataku nieprzyjaciela oraz późniejsza konsolidacja zdobyczy na Żuławach, rozbijanie niedobitków i odepchnięcie linii frontu od Elbląga.

JWK miało wolną rękę w doborze celów, środków oraz kierunków. Każdy z sierżantów dysponował drużyną dziesięciu ludzi oraz miał opcję przypisania sobie wsparcia ze strony innych formacji. Musieli się podzielić dostępną pulą między sobą.

Cele mogli określać sami, acz oczywiście najważniejsze były przeróżne obiekty (szczególnie tyczące się PV), miejsca newralgiczne pod wzgl. taktyki (np. główne ulice czy skrzyżowania) oraz cele specjalne. Tutaj odezwał się Vermont-8 z CIA. Otóż czekiści i ACz mieli sporo broni przeciwlotniczej różnych kalibrów i zasięgów, skupionych głównie w bazie dawnego 13 pułku p.lot., bazie OPL przy Aeroklubie oraz na Górze Chrobrego przy parku Bażantarnia. Ten ostatni element był kluczowy, gdyż rozstawiono tam stacjonarną wyrzutnię rakiet ziemia-powietrze typu SA-21B Growler B (czyli S-400 Triumf) z co najmniej czteroma rakietami dalekiego zasięgu typu 40N6 do zwalczania samolotów typu AWACS lub JSTAR. UCAS miało na podorędziu jeden takowy samolot, plus samolot tankujący i eskortę. Mogli to rzucić nad bałtyckie wody międzynarodowe by wesprzeć całą operację zwiadem systemami C&C, ELINT, SIGINT i COMINT... ale tylko jeśli ta wyrzutnia zostałaby zneutralizowana.

W ramach prezentu dostali też upgrade do pancerzy, używanych ale odpicowanych pancerzy szturmowych. Prosty bojowy HUD wzbogacony o kodowane, mocne łącze bezprzewodowe oraz wykrywacz/skaner i identyfikator sprzętu z czarciego pyłu. W ciągu kilku sekund patrzenia/skanowania, scouter ten potrafił zidentyfikować dowolny sprzęt wojskowy oraz określić czy jest z czarciego pyłu. Wciąż nie istniała jednak stuprocentowa ochrona przed tym kurestwem, więc i tak należało się od tego syfu trzymać z dala.

Oprócz tego to JWK miało wolną rękę. Ograniczały ich tylko zasoby, czas i własny zmysł taktyczny.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline