08-09-2019, 11:34 | #131 |
Reputacja: 1 |
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 08-09-2019 o 11:51. |
09-09-2019, 00:01 | #132 |
Reputacja: 1 | Nie dalej jak dobę po ceremonii na koniec szkolenia, Pierwsza Kompania Jednostki Wojskowej Komandosów miała być gotowa do wyjazdu – więc balowanie było dość ograniczone. Niemniej jednak oficerowie prowadzący popuścili lejce. Wszak miał to być stosunkowo bezpieczny przejazd przez przyjazne rejony Czech, Marienbadu i landów niemieckich. Ostatecznie trafić mieli do Pomoryi, skąd Kaprzy mieli przerzucić ich do Gdańska. Taka była plotka czy nawet plan. Oczywiście żaden plan nie przetrwa kontaktu z wrogiem. Nazajutrz wieczór, już kiedy pierwsze dwie furgonetki ruszyły z obozu i zbliżały się do czeskiej granicy, a drużyna Zawady pakowała się do swojego wozu... przerzut odwołano. Kazano im czekać. Pięć godzin sterczenia później, znowu kazano im władować się do wozu... ale ruszyli w przeciwnym kierunku. Pod osłoną głębokiej nocy gnali w głąb Polski, na północ. Niestety, kręte drogi w kiepskim stanie uniemożliwiały szybką jazdę. Zastał ich poranek. Kierowcy obawiali się nalotów... ale rozkaz to rozkaz. „Komandosów przewieźć na wczoraj do Gryfina”. Na sam kraniec pozycji AW w Zachodniopomorskiem. To nie mógł być element ich szkolenia, jakiś psikus instruktorów. Sprawa była poważna. Podobno kanał przerzutowy w Niemczech się zesrał, a smród zwietrzyły niepowołane osoby. Ze ścisłej tajności wyszła rozwleczona dupa, ale misja była tak krytyczna, że i tak trza było przetransportować ludzi w terminie. Mijali więc w naprawdę różnym tempie kolejne miasta. Jelenia Góra, Legnica, Lubin, Polkowice, Nową Sól, Zieloną Górę, Świebodzin, Międzyrzecz, Gorzów Wielkopolski, wreszcie dojeżdżając do Pniewa przy granicy niemieckiej dopiero na wieczór. Stamtąd butowali do Gryfina. A stamtąd już, po godzinnej przerwie, przekierowano do Szczecińskiego Parku Krajobrazowego. Kilometrami zapierdalali z buta w pełnym rynsztunku – ze trzy-cztery do Gryfina, potem ponad dziesięć na przełaj do lasu, unikając dróg. Wprawdzie wioski i droga od Gryfina po Stare Czarnowo były w rękach AW/AK, a tereny i wiochy w pasie od tej drogi po autostradę A6 od Kołbaskowa po szczecińskie Kijewo były uznawane za ziemię niczyją, to jednak trzeba było dmuchać na zimne. W ciągu następnych godzin w Puszczy Bukowej, kolejne grupy Komandosów spotykały się z przedstawicielami Kaprów. Z punktów zbornych w opuszczonych wioskach Binowo, Osetne Pole i Kołowo zabierano ich... w transportach śmieci. Nie mieli pojęcia którędy jadą, jak wygląda sytuacja, a nawet gdzie jadą. Panował rygor ciszy radiowej i operacyjnej. Śmieci nie były najgorszego sortu, ale i tak można było puścić pawia (co też się zdarzało). Przystanków było kilka i dłużyły się bardziej niż jazda. Wiadomo było, że w pewnym momencie kontenery zdjęto z ciężarówek i przeniesiono... na coś innego. Kolejne godziny. Znowu ruch, ale tym razem inny, kołyszący. Kto słabszy, ten znowu się zrzygał. Podróż dłużyła się, i to na poważnie, zmęczenie wdawało się we znaki. Zastosowano system wart – jeden czuwał przez cztery godziny, reszta spała, potem zmiana. Wreszcie, kolejny rumor. I znowu warkot ciężarówki. Jazda po zakrętach. I na końcu podmuch powietrza i blask zachodzącego słońca. Wszyscy otrzeźwieli, łapiąc za broń. Dwóch typów, troll i ork, w strojach śmieciarzy. Podnieśli ręce, ale nie byli zdziwieni czy przerażeni. Mówili, że są od Kaprów i że można wychodzić – byli w Gdańsku, u kresu podróży, bezpieczni. Dowiedzieli się, że od Gryfina podróż łącznie zajęła im prawie kolejną dobę. Po zapakowaniu do śmieciarek, JWK przerzucono do Szczecina i stamtąd korporacyjnym transportem do Trójmiasta. Z Portu Gdańskiego prosto do gdańskiego ZUO. Przed nimi już dotarło parę drużyn, czekali na pozostałe. Wkrótce odebrali ich „swoi” - wylegitymowani żandarmi z AW. Zabrali ich do budynku socjalnego, gdzie przeszli przez prysznic i dezynfekcję (zdezynfekowano też ich sprzęt). Potem, po przebraniu w cywilny ciuch wsiedli do turystycznego autokaru. Mundury, pancerze, broń i inne sprzęty poszły do luku bagażowego. Zawieziono ich z obrzeży Gdańska w jego głąb i skoszarowano w niepozornym, zabytkowym budynku Małej Zbrojowni, nieco na południe od stacji kolejowej Gdańsk Śródmieście. Resztę tej doby i cały następny dzień spędzili na odpoczynku i ogarnianiu kolegów, którzy przybywali partiami. Dostali też możliwość wyjścia w miasto w ciuchach cywilnych – ale tylko za ważną potrzebą, za zgodą oficera (w tym przypadku Zawady, a ona nie miała nic przeciwko – ba, sama by wyszła) i na czas max 2 godzin. Mimo, iż Trójmiasto „miękko” uniezależniło się od Warszawy podczas wybuchu Powstania Męczenników, to jednak wciąż było nadźgane tak oficjalnymi, jak i tajnymi „obserwatorami” tej „neutralności”. Niektórzy Komandosi zastanawiali się głośno, czy przysłali ich tu właśnie po to, by posprzątać miasto z „ambasadorów” PRN i NeoSov. Inni mówili, że to głupota – jeśli T-Korp, Pomorze ZS i Kaprzy by chcieli, to by sami sprzątnęli szpicli i rogatki w trymiga, niepotrzebne było wsparcie AW. „No tak, ale może o to chodzi, chcą nas wrobić, zlikwidować rybokratów i sowietów, potem zrobić obławę na JWK i zyskać propsy w Warszawie”. Taki obrót wydarzeń wydawał się być niewypowiedzianym (cóż, teraz wypowiedzianym) lękiem. I o mały włos nie wywołał kłótni pośród Komandosów. O mały, bo podoficerowie kazali im zamknąć mordy – byli w konspiracji, a nie burdelu. Wieczorem oficerów oraz podoficerów w stopniu od sierżanta wzwyż zabrano samochodami do Filharmonii na Ołowiance. No, a przynajmniej do budynku byłej filharmonii, dziś jednego z centrów aktywności Kaprów, którzy de facto rządzili w całym Gdańsku, a szczególnie przy „Długim Nabrzeżu”. Budynek, zresztą jak i cała motławska wyspa, były silnie obwarowane, wysoce zabezpieczone i pilnie strzeżone. Ołowianka robiła za HQ dla „organizacji” Kaprów (co w tym przypadku oznaczało miejsce dla ważnych spotkań Kapitanów, wspólny skarbiec i ostatnią redutę w wypadku ataku). Zaproszenie ludzi z JWK do tego miejsca było nie w kij dmuchał. Mieli wziąć udział w odprawie przed misją. Zaprowadzono ich do jednej z bocznych sal konferencyjnych. Ponieszczenie nie było wielkie, ale było dobrze strzeżone oraz wyposażone w kamery i detektory metali, bomb, innych broni oraz magii. Było też pełne ludzi i metaludzi przeróżnej proweniencji. Oficerowie i podoficerowie JWK, którzy właśnie przybyli, byli drugą najliczniejszą z grup. Usadowiono ich z boku, blisko oficerów Armii Wyzwoleńczej (największej z ciżb) i Armii Krajowej. Z AW było dwóch wysokich stopniem – pułkownik Aleksander Wojna, jeden z legendarnych już weteranów „Husarii”, oraz znany już ekipie spod Gorzowa Stanisław Lubomirski, awansowany na podpułkownika po sukcesach pod Katowicami. Oprócz nich było sporo sztabowców oraz nieco dowódców polowych – majorzy i kapitanowie. AK reprezentował major o pseudonimie „Czarnoziem” w asyście kilku kapitanów. Wojna był interesującym człowiek tak z życiorysu jak i wyglądu – był drobnym człowiekiem sędziwego wieku ze starannie utrzymanym zarostem i włosami w kolorze srebrnej siwizny, wyraźnie pozbawiony jakiejkolwiek młodzieńczej siły i energii. Kontrastowało to niemożebnie z ilością cybernetyki, jaką był nadźgany. Lewe oko plus oczodół, datajack, ręce, pewnie sporo więcej. Spojrzenie miał skupione i bystre jak niejeden dwudziestolatek. Na pewno miał wspomaganie mózgu – Encephalon albo coś podobnego. „Czarnoziem” też był znany, acz raczej tylko w kręgach AK – był jednym ze starej gwardii bojowników, który razem ze swoimi ludźmi brał udział w Powstaniu Męczenników, nie zginął i przeszedł do partyzantki. Jego rewirem były Żuławy Gdańskie, Elbląskie i Warmia – w zasadzie cały pas terenu od Trójmiasta po Strefę Mazury-Białowieża. Wysoki, tykowaty, ostrzyżony na jeża, za to z długim i niedbałym, kruczoczarnym zarostem przetykanym siwizną, z gębą pooraną zmarszczkami i spojrzeniem wiecznie wkurwionym. Pasował do opisu skutecznego „leśnego dziada”. Oprócz Wolnościowców, największą grupę stanowili przedstawiciele korporacyjni. Równo skrojone, nieodróżnialne garniaki z ledwo widocznymi przypinkami sugerującymi przynależność do konkretnych korpo. Dobór był ciekawy. Od oczywistych „rządowych” przedstawicieli T-Korp i Pomorze ZS byli też nowi gracze. Duńczycy. Maersk i Tyr Incorporated. Stoczniowcy-logistycy oraz ich ochroniarze. Zaraz za nimi byli kolejni wojskowi – oficerowie łącznikowi zza granicy. Można było rozpoznać Litwinów, typów z Królewca... i UCAS. Amerokanadyjczyków było aż trzech. Zdecydowanie najciekawsi zaś byli pojedynczy, wybrani goście. Czwórka magików. Wróć, trójka. Jeden wyglądał jak druid, ale nim nie był. Miał na sobie... mundur oficera NWP ze zdartymi naszywkami i dystynkcjami (acz widać było pozostałości – bodajże porucznik), za to z fetyszami typowymi dla „Leśnych” z Lubuskiego i turystyczną naszywką „I Love Gorzów”. Nie miał aury magicznej w astralu ani magicznych przedmiotów. Łącznik? Pozostali byli już rzeczywiście magikami. Dwójka trzymała się blisko. Jednym był wysoki, chudy elf, łysy jak ściana po Cekolu. Nosił oficjalne szaty kościoła neopogańskiego Księstwa Pomoryi. Obok zaś była o połowę niższa, przysadzista kobieta w zaawansowanym średnim wieku (albo nawet starczym, ciężko powiedzieć). Azjatka, ale nie „typowa” czy stereotypowa. Bardziej przyopominałaby Indiankę z Ameryki, ale nie do końca, różniła się dość mocno, była inaczej ubrana – w szamańskim stylu, owszem, ale nie w klimatach rdzennych Amerykanów. Ktoś z grupy zaskoczył i puścił w eter plotę, że to mogła być szamanka z Jakucji, Przebudzonej Syberii. To by pasowało do siedzenia blisko Pomoryanina... w Matrixie krążyły ploty, jakoby jeden z książąt czy tam innych grafów, Polak notabene (albo ktoś o polskich korzeniach) miał dość szerokie kontakty pośród Yakutów. Trzecim z magików był Katolik, a dokładnie człowiek, zakonnik w ciemnoniebieskim habicie. Na pasie miał zawieszkę z charakterystycznym symbolem Sylwestrynów. Twarz miał wychudłą, podobnie jak resztę ciała, gładko wygoloną i przemęczoną. Ostatnim gościem – a raczej gospodarzem – był rosły, luzacko zachowujący się drab w łatanym, cerowanym, zszywanym i ogólnie nieźle sfatygowanym mundurze... admirała floty neosowieckiej. Nadźganym też dystynkcjami, baretkami i medalami chyba każdej cywilnej i wojennej floty wód Bałtyku. Nietrudno było zgadnąć kim ten fagas był – oto „Kapitan” Artur Skrzeczanowski („Skrzecz” dla obcokrajowców), formalno-nieformalny lider i przedstawiciel Kaprów. Wreszcie, Lubomirski ruszył się ze swojego miejsca i poszedł za mównicę z plikiem dokumentów. Zgaszono światło, w zamian odpalając projektor, który ukazał obecną mapę wojskową Polski. Panie i panowie, podpułkownik Lubomirski, AW. Zaczynamy. Bez zbędnych formalności. – zaczął oschłym tonem i kontynuował, pokrótce przypominając ostatnie wydarzenia i opisując zastałą sytuację w rejonie Pomorza Gdańskiego, Zalewu Wiślanego, Żuław i Warmii. W dużym skrócie: planowano wejście TriCity w skład sojuszu anty-rybokrackiego. Świeżo sformowane oddziały „armii” trójmiejskiej (złożone z najemników, ochotników oraz paru „instruktorów” z AW przemyconych wcześniej wraz ze wsparciem sprzętowym) miały za około 36 godzin uderzyć w dwóch kierunkach lądowych – z Gdyni na Rumię, Redę i Wejherowo oraz z Gdańska wzdłuż drogi S7 przez Wisłę i Nowy Dwór Gdański aż po Rzekę i Zatokę Elbląg. Uderzenia osłonowe miały pójść z Gdańska na Pruszcz Gdański i okolicę oraz ze zdobytej Rumii na północ, aby zgarnąć Puck i Władysławowo oraz odciąć Półwysep Helski. Jednocześnie, szereg jednostek wodnych (głównie typu Fast Attack Craft – kanonierki, rzeczne i morskie łodzie patrolowe, łodzie torpedowe i rakietowe itp.) należących do T-Korp, Pomorza ZS, Kaprów i Królewca miał uderzyć na analogiczne jednostki Marynarki Wojennej PRN we wschodniej Zatoce Gdańskiej, na Zalewie Wiślanym oraz w głąb lądu – na ciekach okołogdańskich, Wiśle oraz Zatoce Elbląskiej. Przy tym zaś miały uderzyć siły naziemne z Koenigsbergu – trzy bataliony piechoty zmotoryzowanej po trzystu ludzi każdy (głównie najemników), wspierane przez eskadrę najemnego lotnictwa z Litwy (10 samolotów typu CAS), waląc na Mierzeję Wiślaną oraz drugi brzeg Zalewu – mieściny Tolkmicko, Frombork, Braniewo – oraz od granicy wzdłuż dróg S4 i S22 aż po Gronowo Górne pod Elblągiem. Do tego na Żuławach, Warmii i zaraz na wschód od Elbląga mieli atakować partyzanci z batalionów „Czapla”, „Żuraw” i „Bażant” Armii Krajowej ułatwiając zadanie nacierającym. W samym Trójmieście natomiast miało dojść do czystki – eliminacji/ujęcia szpicli, rogatek i sympatyków PRN i NeoSov. To były jednak działania osłonowe, dywersyjne i przygotowawcze pod główny gwóźdź programu. A tym był szturm AW na Elbląg. Przez ostatnie tygodnie do Trójmiasta przemycono ponad sześć batalionów lekkiej piechoty oraz sporo wozów pancernych i innego sprzętu, a następnie sformowano z nich – na modłę amerykańską - „Task Force Elbląg” złożony z dwóch pułków w stylu Regimental Combat Team. Jedna część tych sił miała zostać przetransportowana przez trzy barki transportowo-kontenerowe, należące do Maersk, z Gdańska na północ od Elbląga. Tam siły miały się rozdzielić na północny, północno-wschodni i wschodni kierunek natarcia. Druga część sił miała uderzyć lądem z zachodu. Dowódcą „RCT Elbląg 1” i głównodowodzącym całej operacji miał być płk Wojna, dowódcą „RCT Elbląg 2” i zastępcą głównodowodzącego miał zostać ppłk Lubomirski. W skład RCT EB 1 wchodziły: 6 batalion lekkiej piechoty „Brzoza”, 13 baon LP „Topola”, 14 baon „Jesion”; zaś w RCT EB 2 zreformowane bataliony: 23 „Cedr”, 28 „Wierzba” i 112 „Akacja”. Obydwa pułki miały jeszcze po jednej kompanii sztabowej (traktowane także jako odwody) oraz typowe elementy stylu RCT – czołgi, bewupy, lekkie pojazdy bojowe, obronę przeciwlotniczą, transport i logistykę, etc. Uderzenie na Elbląg wspierać miała 1 Kompania JWK, która miała przeprowadzać akcje specjalne i dywersyjne oraz „ogólnie” wspierać działania regularnych sił AW. Logistykę po stronie Armii Wyzwoleńczej zapewniał 5 Batalion Zabezpieczenia (Zmotoryzowany) „Bóbr”. W opozycji stały jednostki Narodowego Wojska Polskiego – 177 baon LP NWP „Oksywie” stacjonujący w Rumii, 233 baon Wojsk Ochrony Pogranicza „Żuławy” w Pruszczu Gdańskim oraz 234 baon WOP „Zalew” w bazie przy Przekopie na Mierzei. To oficjalnie, bo te jednostki były rozproszone po wszystkich wyżej wymienionych lokacjach granicznych i wsparte jedynie przez flotyllę jednostek wodnych typu FAC oraz jednostki Policji i Straży Granicznej. Oceniano ich zdolności bojowe na niskie, morale tak samo. Kaprzy mieli pośród nich sporo kontaktów (tutaj „Skrzecz” pokiwał łbem, dodając, że „jak godzina W wybije, to może nawet rzucą broń... albo nam pomogą”). W Elblągu stacjonował 144 baon Czerwonej Gwardii, lekkiej piechoty drugiego (a nawet trzeciego) sortu, za to całkiem tłusty – ośmiuset ludzi plus elementy batalionowej grupy bojowej (obrona p.lot., logistyka, nieco pojazdów bojowych itp.), ale główną opozycją była Czarna Kompania. Dwa do trzech tysięcy mieszanej piechoty lekkiej, liniowej i ciężkiej, w tym zmotoryzowanej i zmechanizowanej, ze znacznym udziałem sprzętu pancernego, wodnych jednostek patrolowych oraz lekkiej i lekkiej samobieżnej artylerii. Do tego nieznana ilość porwanych cywilów i resztek zbuntowanego garnizonu NWP, trzymana w ich „fabrykach”, w nieznanym stadium „przetworzenia”. Tutaj Lubomirski poprosił na mównicę „Czcigodną Saskulaanę” z Jakucji i „Szanownego Żercę Dirka Bauera” z Księstwa Pomoryi. Bauer w iście aktorski sposób, posiłkując się informacjami od szamanki Saskulaany (która mówiła w swoim języku, a co interpretował Bauer), mieszanym polsko-pomoryańsko-niemieckim wyjaśnił przerażające fakty o Elblągu, bijącym sercu Czarnej Kompanii... i źródle czarciego pyłu. Otóż lata temu, jeszcze za czasów EuroWojen, NeoSowiet pragnął lepiej... dostroić się do nowych prawidłowości rządzących Szóstym Światem. Po druzgoczącej klęsce jaką okazała się secesja Przebudzonej Syberii i nieudana próba siłowego rozwiązania sprawy tej secesji, Kreml zrozumiał, że w świecie magii, czarów i duchów stare myślenie, uzbrojenie, taktyka i podejście nie spełniało już wymagań. Poza tym, NeoSowiet, jak niegdyś Trzecia Rzesza, szukał swojego Wunderwaffe. Cudownej broni mającej zmiażdżyć Europejczyków, a potem Islamistów. Próbowano różnych eksperymentów. Większość okazała się jedynie kosztownymi niewypałami (lub jeszcze kosztowniejszymi „wypałami” - stąd tak wiele tego typu projektów w tajemnych ośrodkach badawczych na Nowej Ziemi, Kamczatce i podobnych miejscach), ale jeden z nich był na tyle obiecujący, że kontynuowano jego rozwijanie aż po dzisiaj. „Projekt Veselago”, od imienia ukraińskiego naukowca, który w XX wieku sformułował tezy odnośnie metamateriałów tzw. negatywnego indeksu. O Projekcie dowiedziały się wywiady Jakucji, Pomoryi, niemieckiego BND oraz UCASowe CIA. Z początku wszyscy podejrzewali, że badania dotyczyły właśnie tego typu materiałów o niebywałych właściwościach nie występujących „normalnie” w fizyce czy świecie natury. To był jednak tylko wstęp, częściowa odpowiedź i zasłona dymna. Projekt Veselago wykorzystywał nacechowane tokstyczną magią metamateriały do tworzenia czegoś na wzór magnesów esencji. A raczej może zasysaczy. Takowe urządzenie, z odpowiednimi ograniczeniami i urządzeniami „odkurzającymi” był w stanie wysysać esencję praktycznie ze wszystkiego, co było żywe, a także z wszelkiego rodzaju aktywnych i pasywnych sił magicznych. Po sobie zostawiało tylko ludzkie i metaludzkie wraki oraz wyjałowioną magicznie, „pustą” ziemię. Wyniszczone króliki doświadczalne świetnie się później nadawały na dalsze eksperymenty w ramach „ulepszania” członków Czarnej Kompanii. I to tyle, zapytaliby? Gdzie szła ta cała magia? Nie mogli jej wysysać w nieskończoność? Tkali z niej zaklęcia, klątwy, magiczne bomby? Nie, gorzej. Jakimś cudem Czerwoni Magowie (nie mylić z Czerwonymi Druidami) z Kremla spożytkowali tą potężną energię, powiązaną z paroma ciekawymi efektami tak silnie naładowanych metamateriałów, że w ramach tych samych „zasysaczy” stworzono... bramę możliwości. Tak to nazywali Czerwoni Magowie. Tak potężna magia i tak specyficzne materiały umożliwiały tworzenie „sadzawki”, przez którą można było... sięgać w strumień czasu i wyciągać stamtąd różne rzeczy. Zaczynano od drobnych przedmiotów. Potem przechodzono do większych. I oczywiście kremlowski umysł pomyślał o broni, amunicji, pojazdach. Czerwoni Magowie stworzyli perpetum mobile. Do mielarki trafiali dysydenci, jeńcy, kryminaliści, zdrajcy i ludzie z Gułagów, tworzono też pas „spalonej ziemi” wokół Jakucji. Z tak „przetworzonych” ludzi potem dalej „wyrabiano” Czekistów. A ze strumienia czasu wyciągano gotowy sprzęt. Były jednak pewne ograniczenia. Przede wszystkim przez „sadzawkę” nie mogły przechodzić istoty żywe, magia oraz przedmioty magiczne. A raczej mogły, ale maszyna natychmiast wysysała z nich esencję i dodawała do puli. To było tylko połowiczne ograniczenie, bo operatorzy machin często korzystali z tego, bestialsko porywając ludzi celem zasilenia machiny bez konieczności oczekiwania na „dostawy”; a mieli też kolejnych „ochotników” do CzK. Gorszy był problem z martwymi przedmiotami, które były... niestabilne. Łatwo rozpadały się w super-toksyczną substancję. Czarci pył. Po wielu próbach i błędach Czerwoni Magowie wreszcie wymyślili dość zaklęć (z dala od wysysaczy) i innych środków ochronnych aby uchronić siebie od śmierci a sprzęt od zniszczenia. To jedno i drugie, a trzecie: CzM nie byli totalnymi wariatami i nie rozkręcili się w podkradaniu rzeczy z przeszłości Ziemi, ponad pierwsze eksperymentalne próby. Wiedzieli, że mogli tym zaburzyć continuum czasoprzestrzenne i w najlepszym przypadku aktywnie, w niekontrolowany i natychmiastowy sposób przemieniać teraźniejszość bez możliwości przewidzenia skutków. Ponadto mieli problem z sięganiem do „świeżych” dat – im dalej w przeszłość, tym łatwiej i taniej energetycznie. Więc wpadli na inny pomysł. W swej szalonej wyobraźni przebili kolejną barierę fizyki. Przebili się przez bariery wymiarów i sięgnęli do tzw. światów równoległych. Setek, tysięcy, może nawet nieskończonej liczby „Ziem”, różniących się między sobą szczegółami tak małymi, że aż niemożliwymi do odnalezienia. I stamtąd kradli na potęgę, nie dbając o los tamtejszych światów. Nikt nie wiedział, jakich spustoszeń dokonali, ile światów być może nawet całkowicie wtrącili w pierwotny Chaos z powodu katastrofalnych fenomenów czasoprzestrzennych. Ciągle zyskiwali przy tym doświadczenie i ulepszali swoje środki oraz metody. Rozkwit PV przypadł właśnie na czas Polskiej Wojny Domowej. Ostatnie wydarzenia były alarmujące. Skoncentrowali bowiem zasoby ze wszystkich obiektów z terenów Rosji, Białorusi i Polski w jednym miejscu – Elblągu. Powód był nieznany. Tutaj dorzucił swoje trzy grosze sylwestryński opat Jan Kortowski. Agenci KOB przechwycili dość danych wywiadowczych by wywnioskować, że koncentracja Projektu Veselago w jednym miejscu, jednocześnie bezpiecznym oraz bliskim Strefy Mazursko-Białowieskiej oraz ostatnie przełomy w zdobywaniu coraz nowocześniejszych sprzętów, stabilizacji ich istnienia w tym świecie, a nawet „programowania” ich zachowania by rozpadały się w czarci pył zaraz po wykryciu obecności osób nie chronionych przez czerwono-magowe sztuczki. Tutaj dorzucił się jeden z oficerów UCAS. Przedstawił się kryptonimem „Vermont-8” i nadmienił, że jest z CIA (Central Intelligence Agency, słynnego wywiadu dawnych Stanów Zjednoczonych i dzisiejszego UCAS), podobnie jak drugi kolega (z CIA Special Operations Group, podgrupy Special Activities Center zajmującej się akcjami typu black ops). Trzeci Amerokanadus był z ISA (Intelligence Support Activity, jedną z agencji specjalnych, ściśle współpracującą z CIA przy wielu okazjach). Wg. niego w NeoSowiecie doszło do jakichś roszad i Projekt Veselago oraz zajmujący się nim Czerwoni Magowie popadli w niełaskę obecnie rządzących elit z Kremla. Podobną złą passę miała Czarna Kompania. Najwidoczniej gdzieś tam w trzewiach neokomunizmu pojawił się drugi Gorbaczow (albo chociaż Chruszczow), nieprzychylny takim niemoralnym projektom. Albo coś. Z pomocą przyszedł generał Suczow, który ściągnął do PRN całość obydwu projektów w ramach wsparcia Korpusu Ekspedycyjnego ACz, o który wykłócał się z Kremlem (a przynajmniej gołębią większością i wpływami Saeder-Krupp, powstrzymującymi jastrzębi chcących większego zaangażowania NeoSov w Polskiej Wojnie Domowej). Po nakreśleniu ogólników oraz powagi sytuacji, główną odprawę zakończono – a raczej rozbito na kilka kolejnych, odpowiednio dla sił trójmiejskich lądowych, wodnych wszystkich i elbląskich. Najwyraźniej Wolnościowcy i CIA podejrzewali, że Ołowianka mogła być na podsłuchu... albo nawet, że w ich szeregach był szpieg. Komandosów poproszono na ostatnią z odpraw. Pomieszczenie było małe, oświetlone pojedynczą żarówką, bijącą mocnym, złotym światłem na duży stół z mapami Elbląga i okolic, pomazanymi w prowizoryczny sposób. W sali byli oni, Zawada, por Zawadzki, UCASowcy, łącznik od Leśnych (ten były porucznik NWP a obecnie człowiek Dobroleszego, niejaki Waldemar Sobótka) i ppłk Lubomirski. Bez zbędnych ceregieli tłumaczył sytuację. Twierdza Elbląg była podzielona przez CzeKę na szereg stref opatrzonych kolorami – białym, żółtym, czerwonym, purpurowym i czarnym. Strefa biała była najsłabiej broniona, bo jedynie rogatkami, wieżyczkami obserwacyjnymi i patrolami, były to w zasadzie przedpola miasta, w pełni spisane na straty przez CzK i zwijalne podczas ataku z zewnątrz. Żółta była podobna, acz ta już miała stoczyć w miarę możliwości walkę opóźniającą by kupić czas kolejnym zonom, a potem w podobny sposób się wycofać. Strefa czerwona to już było wnętrze miasta, przygotowane do walk obronnych – blokady, barykady, fortyfikacje polowe, pillboxy, przesieki/zasieki, obsadzone budowle, pola minowe, killzone'y; słowem pierwsza linia obrony. Wycofanie tylko w przypadku przełamania lub za rozkazem. Dalej była strefa purpurowa: druga linia obrony. Podobna, acz nieco lepiej ufortyfikowana i obsadzona. Strefą czarną określano najsilniej ufortyfikowane, obsadzone i przygotowane do walk dzielnice, prawdziwy twardy orzech do zgryzienia. Druga mapa określała ważne obiekty niezależne od stref. Zielonym kolorem oznaczono obiekty wojskowe bronione jak na poziomie strefy purpurowej. Fioletem machnięto obiekty wchodzące w skład Projektów Veselago i Czarna Kompania – obozy koncentracyjne, „fabryki” czekistów, elementy machiny czasoprzestrzennej; były to głównie centra handlowe, szpitale, budynki sakralne oraz ośrodki kultury. Supermarkety przerobiono na „fabryki” i obozy, pozostałe obiekty najwyraźniej były nacechowane magią duchową, w sam raz by zasilić start złodziejskich machin. Czarnym kolorem określono natomiast tzw. Czarne Punkty – dworce PKP i PKS, Urząd Miasta oraz stary gmach Sądu Rejonowego, logistyczne i strategiczne centra poza Starówką. Stare Miasto i Łasztownia były bowiem ścisłym centrum Twierdzy Elbląg, sercem HQ. Wstępny plan był taki, że po opanowaniu Przekopu, Zalewu i Zatoki Elbląg przez Kaprów oraz rozpoczęciu ataków z Trójmiasta oraz Królewca, siły AW zostaną przerzucone i uderzą przez strefę białą z zachodu, północy, północnego wschodu i wschodu. Szturm będzie w godzinach nocnych. To, plus wszystkie inne działania do momentu właściwego ataku na Elbląg były określane jako Faza 1. Fazą 2 miał być ów szturm właściwy i zajęcie stref żółtych oraz czerwonych oraz zaburzenie lub zatrzymanie funkcjonowania Projektu Veselago i „produkcji” niewolniczych żołnierzy, a potem utrzymanie pozycji aż do nadejścia posiłków poprzez Władysławowo od zachodu i Dąbrowę od wschodu (odpowiednio jednostki trójmiejskie i koenigsberskie). Fazą 3 miało być wznowienie natarcia i zajęcie całej reszty Elbląga – czyli stref purpurowych, czarnych oraz obiektów, a także całkowite zniszczenie procederów CzK i PV. Celem extra było zebranie materiału dowodowego/propagandowego o procesie tworzenia czekistów, jak najszersze opublikowanie go w Matrixie i wybronienie przed hakerskim kontratakiem. Czwarta i ostatnia faza miała tyczyć się odparcia kontrataku nieprzyjaciela oraz późniejsza konsolidacja zdobyczy na Żuławach, rozbijanie niedobitków i odepchnięcie linii frontu od Elbląga. JWK miało wolną rękę w doborze celów, środków oraz kierunków. Każdy z sierżantów dysponował drużyną dziesięciu ludzi oraz miał opcję przypisania sobie wsparcia ze strony innych formacji. Musieli się podzielić dostępną pulą między sobą. Cele mogli określać sami, acz oczywiście najważniejsze były przeróżne obiekty (szczególnie tyczące się PV), miejsca newralgiczne pod wzgl. taktyki (np. główne ulice czy skrzyżowania) oraz cele specjalne. Tutaj odezwał się Vermont-8 z CIA. Otóż czekiści i ACz mieli sporo broni przeciwlotniczej różnych kalibrów i zasięgów, skupionych głównie w bazie dawnego 13 pułku p.lot., bazie OPL przy Aeroklubie oraz na Górze Chrobrego przy parku Bażantarnia. Ten ostatni element był kluczowy, gdyż rozstawiono tam stacjonarną wyrzutnię rakiet ziemia-powietrze typu SA-21B Growler B (czyli S-400 Triumf) z co najmniej czteroma rakietami dalekiego zasięgu typu 40N6 do zwalczania samolotów typu AWACS lub JSTAR. UCAS miało na podorędziu jeden takowy samolot, plus samolot tankujący i eskortę. Mogli to rzucić nad bałtyckie wody międzynarodowe by wesprzeć całą operację zwiadem systemami C&C, ELINT, SIGINT i COMINT... ale tylko jeśli ta wyrzutnia zostałaby zneutralizowana. W ramach prezentu dostali też upgrade do pancerzy, używanych ale odpicowanych pancerzy szturmowych. Prosty bojowy HUD wzbogacony o kodowane, mocne łącze bezprzewodowe oraz wykrywacz/skaner i identyfikator sprzętu z czarciego pyłu. W ciągu kilku sekund patrzenia/skanowania, scouter ten potrafił zidentyfikować dowolny sprzęt wojskowy oraz określić czy jest z czarciego pyłu. Wciąż nie istniała jednak stuprocentowa ochrona przed tym kurestwem, więc i tak należało się od tego syfu trzymać z dala. Oprócz tego to JWK miało wolną rękę. Ograniczały ich tylko zasoby, czas i własny zmysł taktyczny.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. |
13-09-2019, 22:26 | #133 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Oj pobalowali wczoraj, pobalowali. Oficerowie pozwolili na lekką zabawę, ale wiadomo, że jak popuszczą tylko trochę, żołnierz sam się popuści jeszcze bardziej. Dzbany pewnie by nie były zaskoczone ile flaszek o przeróżnej zawartości ich podkomendni zdołali ukryć. Zastanawialiby się natomiast kiedy zdążyli to zrobić, skoro ganiali ich od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Wiaderny wiedział jednak lepiej. Nawet jeśli orać nim pole przez tydzień bez przerwy, żołnierz nie odmówi sobie lewizny*, jeśli tylko znajdzie ku temu okazję. Oczywiście z cichym przyzwoleniem podoficerów, a czasem nawet i bez niego. * - opuszczenie koszar bez pozwolenia ** - korpus oficerski *** - oficerowie |
15-09-2019, 08:45 | #134 |
Reputacja: 1 | Podróż na pace na kacu, mieściła się jeszcze w standardach, nawet jeśli to był kac trollowy. Natomiast fakt, że ktoś spieprzył dobry kanał przerzutowy już nie bardzo, zwłaszcza na wysokości Niemiec, którzy ponoć byli żywotnie zainteresowani sukcesem WRP. Jak widać nie wszyscy i nie zawsze, co już nawet Zbyszka nie dziwiło. Esencja wkurwienia przyszła jednak dopiero, kiedy zapakowali ich do kontenerów ze śmieciami. Co prawda maska gazowa nieco filtrowała, ale oznaczało to, że musiał mieć ją praktycznie cały czas na sobie. Wszelkie techniki medytacyjne jakie stosował, pomagały tylko o tyle, że na nikogo się nie rzucił, a i to ledwo, bo nie był w stanie w tych warunkach jeść, a głodny, wściekły troll, nigdy nie jest dobrą nowiną. Nawet dla towarzyszy broni. Po dezynfekcji rzucił się na racje, jakby to była ambrozja. Odprawa była dla Kowalika chaosem informacji, ale z tego co mu się udało do tej pory zaobserwować, mogło to mieć sens. Działania ruskich podsumował krótko: - Dobrze, że nie zaczęli produkować zombi smoków, nie musieliby się zajmować obsadzaniem czołgów. - Rozpatrując plany obrony, stwierdził, że dobrze byłoby zdobyć okolice starej fabryki mebli, przerobione na budynki projektu. Duże, otwarte w miarę przestrzeni mogły pozwolić na wsparcie puszek, wozów, może nawet Pattona w początkowej fazie, o ile nie byłby potrzebny gdzie indziej. Potrzebował też piechoty, czy w formie desantu, czy zwykłej, jako obstawy zmechanizowanych i do zajęcia budynków. Sam ze swoim oddziałem, to mógł się co najwyżej zgubić, biorąc pod uwagę wielkość hall i budynków. Dodał, że przydałoby się wsparcie magów lub sylwestrynów, skoro ciężko było powiedzieć, czy obiekty zawierały tylko obozy jenieckie, czy też części machiny lub spore ilości czarciego pyłu. Spodziewał się sporego oporu, skoro miała tam też siedzibę 13 Płk. P.Lot. Miał tylko nadzieję, że sprawa nie spieprzy się do tego stopnia jak pod Poznaniem. Nie miał ochoty przeżywać takiego oblężenia po raz drugi. Może właśnie dlatego pisał się na coś, co miało szansę zmienić się w piekło, tyle że szybkie i dynamiczne. Martwiły go nieco pozaznaczane okoliczne kanały, ale niewiele dało się z nimi zrobić. Trzeba było najprawdopodobniej puścić wozy Mazurską i torami, może bokiem przez leśne drogi. To wszystko otworzyłoby drogę na Zawadę i Kępę Północną. Oraz możliwość ściągnięcia śmigłowców do natarcia na głębiej osadzone cele. Plany były poniekąd opracowane, był pewien, że nie przetrwają kontaktu z przeciwnikiem, ale od tego na miejscu był czynnik ludzki. Maszyny jeszcze nie przejęły całkiem pola walki. Chociaż nie był tego całkiem pewien w przypadku CK. Pozostawało dopilnować ludzi, żeby byli w formie. Nakarmieni, w miarę wyspani i zdecydowanie trzeźwi. Był niemal pewien, że jego podkomendni mają dość oleju w głowie, ale strzeżonego astral strzeże, jak zwykł czasem mówić od Poznania.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |
15-09-2019, 14:31 | #135 |
Reputacja: 1 | Wizytę na ołowiance Rudy traktował jako swego rodzaju koronny dowód pospolitego ruszenia przeciwko toksycznym cudom jakie wyczyniali ruscy. Na Śląsku, będącym do cna przeżartym megakorporacjami, istnienie Kaprów było egzotycznym wybrykiem. W Matrixie byli oddaleni tylko o kilka kliknięć, ale dotarcie do Gdańska osobiście było trudniejsze niż jeszcze kilkanaście lat wcześniej.
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 15-09-2019 o 14:51. |
15-09-2019, 23:15 | #136 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Stalowy : 17-09-2019 o 10:54. |
16-09-2019, 20:36 | #137 |
Reputacja: 1 | Kocur Dla Kocura była to pierwsza popijawa od… od… dawna. Ostatnim razem było to chyba za wrocławskich, studenckich czasów, kiedy z jednej strony sesja, z drugiej akcja z AK. Trafiło się niestety kilku słabszych (albo szybszych), niepotrafiących pić. Odznaczenia sierżanta popłynęły Kocurowi do głowy i własnoręcznie wystawiał „przegranych” na chłodną wrześniową noc. Nie chciał wdepnąć w rzygi. Niestety, ale wszystko dąży do wyrównania… * - Kurwa no!!! - wrzasnął, jak kolejny z żołnierzy rzygnął w ich wspólny kontener, gdzieś na Bałtyku. Atmosfera była coraz mniej przyjemna. Siedzieli na stosach makulatury w niewentylowanych kontenerach. Mogli trafić gorzej, ale już czwarty z kolei robił pokłon do Allaha. Kocur łyknął wody, przepłukał gardło. Od co najmniej doby oddychał przez usta (poza tymi krótkimi chwilami przerywanego snu, kiedy to nie mógł być tego pewien). Jak zawsze coś musiało się spieprzyć, czeskiego piwa nie było, niemieckich autobahnów też nie, a w Danii to w ogóle nie był. Najbardziej niemiecka to była najpewniej elektrownia Dolna Odra, wykupiona przez Vatenfalla, LEAGa czy innego niemieckiego gracza na rynku.** Już po dezynfekcji wciągał na siebie dres Adidasa, który najlepiej pasował do jego krótkiej wojskowej fryzury, nabite ramiona wspaniale wypychały ortalion. Mógł uchodzić za cywila, do tego biała bejsbolówka i przebranie gotowe. Pasowało. Ważny powód na wyście wymyślił w trymiga, Zawada i tak przymykała oko, rzucił na odczepnego „po szlugi” i był na mieście, zrobił kilka okrążeń, nacieszył się świeżym powietrzem i wrócił. „Mówiłem że tylko po szlugi” (nie kupił, nie palił). *** Narada, podczas której stłoczono zbyt wiele osób na zbyt małej powierzchni, była interesująca w jednym punkcie. Tyle zebranych osób, te korporacje, to wszystko przemawiało za jednym: tereny zajęte przez Rybokratów przestały być stabilne, a kolejne informacje sprawiały, że Kocurowi, temu PO (po Poznaniu) rzedła mina. Ci czerwoni magowie byli popierdoleni!!! To gówno było przecież w Międzyrzeczu, jak wtedy, gdy Kocięba z innymi magicznymi zneutralizowali ten syf. Po chwili przyszło opamiętanie, Kocur zaczął analizować to, co wtedy widział, przywoływał zasypanie gruzem Poznania wspomnienia, jak wraz z Wysockim stanowili szpicę, walkę z Wehrmachtem, z Armią Czerwoną oraz znikającego czerwonego maga z tym kryształem… Kryształem? Kryształem… A może… serce? Według nich powinno stracić energię, a tak… Pawulicki… Przemilczał to wszystko, głos zabrał podczas drugiej narady w mniejszym gronie. Atakowali Elbląg od lądu, mieli swobodę w wybieraniu celów. Najbardziej kusiła go bażantarnia, zneutralizują rakiety i mogą dostać wsparcie z powietrza. Każdy kolejno zabierał głos, mag Kocięba i Rudy też szli na Bażantarnię, każdy według swojej własnej taktyki, Kocur wyczuł, że jest to idealne miejsce dla niego. Podniósł rękę, jego palec w świetle projektora stanowił wskaźnik na wyświetlanej mapie. -Ja z oddziałem przyłączamy się do ataku na Bażantarnię. Jako piechota, błyskawiczny atak. Omijamy jak najwięcej punktów na południe od Dąbrowy, przenikamy przez Białą strefę i dokonujemy ataku. Zależy mi na tym, żebyśmy dotarli na ten teren przed rozpoczęciem ataku, mój oddział powinien nie zwracać takiej uwagi, podczas kiedy bardziej regularne oddziały będą likwidować Dąbrowę i teren na południe od cmentarza – palec krążył w powietrzu, cień zataczał kolejne kręgi na mapie. - Jak się uda lecimy do przodu, mam nadzieję że wzmocnieni, prosto na były szpital – palec położył cień na dzielnicy / osiedlu Metalowców, gdzie teren maźnięto na fioletowo - sam go nie zdobędę, ale liczę na odwrócenie uwagi od nacierających z północy. Ręka opadła. Jak zdobędą Wzgórze Chrobrego, to od razu pokażą przeciwnikowi, że się nie będą pierdolić. Kocur wraz z ludźmi nie chciał dopuścić, żeby Elbląg zamienił się w kolejny Poznań. Natomiast co do tej cholernej magii… Kocur chciał pogadać z Kociębą. Miał kilka przemyśleń i chciał sprawdzić ich realność, nie znał się za bardzo na magii. Pogada z nim później. Jak wyniknie z tego coś konkretnego, poda to dalej. Drażniły go trzy rzeczy, związanie jeszcze z Międzychodem. Po pierwsze, ten mag po wskoczeniu do sadzawki, musiał utracić całą swoją moc, po drugie, To co trzymał w ręku było dla Kocura bardzo podobne do serca tego starego Leśnego, z którym połączył się Pawulicki. Dlaczego nie straciło ono swojej mocy? I trzecie, najważniejsze. W podziemiach walczyli z żołnierzami z II wojny światowej. Czy istnieje realne niebezpieczeństwo, że ci sowieccy magowie nie sprowadzą im na tyły właśnie takich oddziałów? Pojawili się oni przecież daleko od sadzawki, to cholerstwo musiało mieć niezły zasięg. Na razie czekał, rozmówi się z magiem potem. Nie był w tych sprawach ekspertem, chciał się wcześniej skonsultować z „degustatorem” tematu.
__________________ Ten użytkownik też ma swoje za uszami. |
17-09-2019, 20:10 | #138 |
Reputacja: 1 | Wszyscy Odprawa zdążała się ku końcowi. Zawada i Lubomirski, po dość oschłej konwersacji, zdecydowali się na przydziały i odpowiednie ruchy na szachownicy. Wiaderny dostał połowę tego, co chciał – dwie dodatkowe drużyny komandosów (czyli razem miał trzydziestu chłopa z JWK, w tym dwóch sierżantów ekstra) i dziesięciu leśnych partyzantów. W ramach bonusu dali mu dwóch druidów, którzy mieli wesprzeć tą grupę podczas przekraczania terenów wiejsko-leśnych. Zawada wyraziła zaniepokojenie – wszak główne natarcie miało iść z północy, pomocnicze z zachodu. W planach operacyjnych na kierunku wschodnim widniała przede wszystkim Dąbrowa, potem Dębica (cmentarz komunalny i przyległości). Nie było mowy o Warszawskim Przedmieściu, Osiedlu Przy Młynie czy Gronowie na najwcześniejszym stadium ataku na Elbląg. Lubomirski potwierdził, że nie będzie można przerzucić sił AW na początku operacji w tamten rejon, ale zapewnił, że w sprawie ataku od wschodu/południowego wschodu skontaktuje się z AK i ludźmi z Królewca. Na razie polecono Wiadernemu, by ostrożnie sondował obronę i w razie czego nie wahał się wycofać. Jeśli jednostka wojskowa przy ulicy Łęczyckiej okazałaby się zbyt twardym orzechem do zgryzienia, polecono mu albo ją „zablokować” (czyli rozwalać wszystko co spróbuje stamtąd zwiać główną bramą, w rejonie ważnego skrzyżowania Łęczycka-Grottgera-Rawska) albo wrócić na teren jednostki przy ul. Dąbrowskiej (zakładając, że ją uprzednio zabezpieczą – jeśli w ogóle była obsadzona, bo dane wywiadowcze mówiły, że nie). Po namyśle, dorzucono mu pełną drużynę wyposażoną w broń boczną oraz przenośne „ręczne” lekkie moździerze typu „Commando” w kalibrach 50-60mm z amunicją odłamkową i dymną. Rudy dostał dodatkowego Hummera o specyfikacjach zgodnych z prośbą (przy czym Zawada się krzywiła, bo wóz ten stanowił niezły atut, w sam raz by wykorzystać gdzieś indziej do bardziej bezpośrednich działań – ale ostatecznie się zgodziła), natomiast wsparcia Sylwestrynów mu odmówiono. Wytłumaczono, że egzorcyści w początkowym stadium operacji będą niezbędni na Dębicy. Spodziewano się czegoś paskudnego po CzK w takim miejscu. Otrzymał też jednego ze specjalistów z CIA od kierowania artylerią i pełną kooperację tejże. Szkopuł był taki, że AW na odcinku Dąbrowej nie będzie dysponowała niczym innym jak lekkim kalibrem – głównie moździerzami do 120mm włącznie – acz za to w zadowalającej ilości. Polecono mu najpierw skupić się na Dąbrowej i reszcie pozamiejskiej ulicy Królewieckiej. Gęsto zalesiona Bażantarnia znacząco utrudniała wykorzystanie lekkiej artylerii czy dronów. Zadanie Rycha było witalne dla powodzenia całej operacji, więc dostał co chciał, a nawet więcej. Dziesiątka druidów miała za pomocą swojej magii osłonić i ułatwić przejście jego ekipie przez las, a potem wesprzeć przy szturmowaniu Góry Chrobrego. Leśnych partyzantów mu odmówiono, ale rzucono drużynę black opsów z CIA, która miała brać bezpośredni udział w walce u boku jego komandosów. Od strony ul. Wschodniej i „zalesionej” odnogi ul. Bolesława Chrobrego miały wesprzeć ich dwa Hummery z Browningami .50cal, transporter gąsienicowy M113 z granatnikiem Mk.19 i dwa dopancerzone technicale – jeden z wukaemem NSV Utyos, drugi z miotaczem granatów AGS-30. Wszystkie te wozy były też pełne piechurów, którzy mieli pozorować szturm (w przypadku ul. Chrobrego) lub rzeczywiście szturmować (ul. Wschodnia, u boku komandosów i leśnych) Górę. Pośród operatorów z UCAS był specjalista od staroświeckiego hakowania, który miał obsłużyć zdobyczne S-400 (jeśli dałoby radę je zdobyć) i przekierować jego ogień na wraże samoloty – spodziewano się bowiem startu takowych z Aeroklubu oraz późniejszej interwencji sił lotniczych z Bydgoszczy lub nawet Modlina/Warszawy. Marne szanse (tym bardziej, jeśli S-400 byłoby z czarciego pyłu), ale zawsze jakieś. Kocur zadeklarował udział w sprzątaniu Bażantarni. Jego drużyna miała współdziałać z pozostałymi Leśnymi (dziesiątką druidów i trzydziestką partyzantów), a następnie walić na Osiedle Metalowców i Szpital Wojewódzki. Doradzono mu także zastanowić się nad ew. wsparciem innych grup oraz zwiadem w rejonie osiedla Stawnik i być może nieco dalej na południe w rejonie ogródków działkowych i nieużytków dzielących rejon szpitalny/Królewieckiej od ul. Chrobrego. Zadanie Zbycha było najbardziej opóźnione w czasie i w zasadzie wymagało współpracy z regularnymi siłami AW na czas „oficjalnego” szturmu. Jego drużyna, nawet poparta pojazdami, nie byłaby w stanie sama zgarnąć dawnej bazy 13 Pułku Obrony Przeciwlotniczej i zakładu Mebli Wójcik, na dodatek ze strefą żółtą w postaci hal i budynków na Modrzewinie. Za to mógł spróbować punktowo i „szokowo” przywalić w wójcikowy kompleks jeśli regularsi odciągnęliby uwagę reszty obrońców. Do tego celu przydzielono mu dwa pozostałe M113 (obydwa z wukaemami M2HB, jeden z ekstra pancerzem, drugi z wyrzutnią ppk BGM-71 TOW) wyładowane piechurami oraz czołg M48A5T2 Patton (i to jeszcze z desantem piechoty w typowo ruskim stylu, czyli na wozie). Sylwestrynów mu odmówiono – powód był ten sam co powyżej, Dębica. Zawadzki i Zawada podzielili się między sobą pozostałą trzydziestką komandosów i trzydziestką ludzi z SOG oraz pojazdami (z wyłączeniem obrony p.lot. i helikopterów – te trzymano w odwodzie) i mieli zamiar wysprzątać strefę białą i żółtą od północy i zachodu. Zawada deklarowała potem chęć wzięcia Modrzewiny i ew. wsparcia Kowalika, zaś Zawadzki planował pogryźć trochę obrońców Zawodzia. Nie było już nic więcej do dodania. Odprawa została zakończona. Poszczególne grupy rozjeżdżały się „do domów” gdzie odbywali już własne odprawy dla szeregowych. Jutrzejszy wieczór miał być iście wystrzałowy. Godzina W wybiła o 18:00 w środę, 3 października 2063 roku A.D. Rozpoczęcie działań zaczepnych nie było zaskoczeniem dla nikogo, w tym nieprzyjaciół. W czasach będących poniekąd metaforą Panoptykonu nie istniała możliwość tajnej mobilizacji sił zbrojnych. W powietrzu zawsze były drony, na orbicie satelity, na poziomie gleby szpiedzy a nawet zwykli cywile z antycznymi smartfonami. Biały wywiad ery informatycznej zeżarł stare myślenie o bezpieczeństwie operacyjnym i wysrał jako bardzo śmierdzącą kupę. Ale wciąż istniały inne narzędzia. Przekupstwo, bicie w morale przeciwnika, aktywne środki zagłuszania, et cetera. Siatka agentów neosowieckich i rybokrackich w Trójmieście była już od dawna rozpracowana i jej rozbicie to była kwestia niecałej godziny akcji antyterrorystów/specjalsów z policji T-Korp. Doszło do kilku udanych kontrsabotaży i ucieczek, ale generalnie TriCity było „czyste”. Na polach pierwszych bitew poszło podobnie – korporacyjni najemnicy z T-Korp, Pomorza ZS, Tyr Inc. i niezależnych podwykonawców wjechali w Pruszcz Gdański i Rumię jak w masło. Pododdziały 233 Batalionu WOP „Żuławy” były zbyt rozproszone i lekko wyposażone, aby stawić skuteczny opór. Ponadto, morale wopistów na Żuławach Gdańskich i Elbląskich było na poziomie dna po tym, co wydarzyło się nie tak dawno temu w Elblągu. Nie pomagał też fakt, że wielu oficerów i podoficerów było skorumpowanych lub wręcz sympatyzujących z T-Korp czy Wolnościowcami. Nie dalej jak piętnaście minut strzelaniny i obydwie mieściny się poddały, praktycznie kończąc działalność 233 baonu. Tak szybkie załamanie obrony nie pomogło rybokratom ze 177 Batalionu Lekkiej Piechoty NWP „Oksywie”. Korporacyjni przywalili w Redę, gdzie stacjonował, o godz. 19:00. Obrona trwała około godzinę zanim przełamano ją wzdłuż ulicy Wejherowskiej (czyli drogi S6). Większa część baonu wycofała się na północ, pechowcy po drugiej stronie próbowali zwiewać do Wejherowa. Dość rzec, że zanim 03.10. się skończył, Pruszcz Gdański, Rumia, Reda, Wejherowo i praktycznie cała okolica Trójmiasta były w rękach „Sprzymierzonych” (jak nazywano potocznie „niebieskich” - czyli strony bijące w „czerwonych”, zgodnie ze starymi wytycznymi gier wojennych dawnego NATO). W międzyczasie, „niebiescy” zabezpieczyli wszystko od Przejazdowa po Wisłę i zaczęli forsować rzekę. W międzyczasie, około 18:30, doszło do pierwszych starć na wodach przybrzeżnych, w ujściu Wisły oraz na Zalewie Wiślanym, Nogacie i w Zatoce Elbląskiej. Pięćdziesiąt pięć jednostek wodnych typu fast attack craft (pięć z Pomorza ZS, dziesięć z Królewca i czterdzieści należących do Kaprów) przechwyciło wodne patrole nieprzyjaciela (dwadzieścia jednostek FAC, po równo należących do rybokratów i Czarnej Kompanii) oraz ostrzeliwało i desantowało nabrzeże. Błyskawicznie opanowano Przekop i przyległą wieś Kąty Rybackie oraz resztę Mierzei Wiślanej, niedługo później padło wszystko w obrębie od Wisły po Zalew i na północ od Szkarpawy (m.in. Mikoszewo, Jantar, Stegna i Sztutowo). Do godziny dwudziestej te rejony oraz cieki i akweny wodne były zabezpieczone. W bitwie „morskiej” Sprzymierzeni utracili siedem jednostek, w zamian zaś wzięli abordażem osiem (same od rybokratów, głównie dzięki buntom załóg), dziesięć zaś zatopili. Tylko dwie od CzK umknęły do portu elbląskiego. Od strony Koenigsbergu poszło najsilniejsze uderzenie w tej fazie. Trzy bataliony zmotoryzowanej piechoty, wspierane przez eskadrę samolotów typu CAS, bez większego trudu przełamały obronę Braniewa i wdarły się na tereny warmińsko-zalewowe, szybko zdobywając kontrolę nad drogami S4 i S22. Do godziny dwudziestej całe wybrzeże Zalewu, w tym Frombork i Tolkmicko, były w rękach Sprzymierzonych. 234 baon WOP „Zalew” podzielił los bratniej jednostki spod Trójmiasta. Jedynym zgrzytem pierwszej fazy była szybka reakcja samolotów z elbląskiego Aeroklubu. Dwie maszyny – MiG-29SMT Fulcrum i Fulcrum-E – skonfigurowane pod zadania bombowe, błyskawicznie uderzyły na Gdańsk, zaskakując obronę przeciwlotniczą i doprowadzając do sporych zniszczeń w strategicznie ważnej infrastrukturze „wojskowej” i logistycznej Kaprów. W drugą stronę pomknęły dwie inne maszyny: Eurofighter Typhoon Tranche II i Su-41 „Fixer” (skonfigurowane pod dominację powietrzną). Trzy litwińskie CASy zostały strącone zanim przegnano „eurofajtera” i zniszczono Fixera, a Fulcrumy były w stanie nieźle namieszać w Gdańsku, generując jedyne realne straty na tym etapie operacji. Najemni awiatorzy z Litwy wycofali się, nie pisząc się na takie coś. Bez ich wsparcia najmici królewieccy zabunkrowali się w zdobycznych miasteczkach. Maszyny Neosowietów skierowały się zaś do Aeroklubu po uzupełnienia. W trakcie tej fazy doszło też do pierwszych działań JWK, AK i Leśnych. Akowcy wspierali uderzenia Gdańszczan i Koenigsbergowców oraz, wspólnie z pozostałymi (uprzednio przerzuconymi z 3Miasta i skitranymi pod Elblągiem), zajęli się sprzątaniem stref białych i żółtych pod Elblągiem. Zgodnie z przewidywaniami jak tylko Czarna Kompania zorientowała się, że jest atakowana, zaczęła szybko opuszczać białą strefę. Patrole i obserwatorzy starali się zebrać w strefach żółtych by tam opóźniać napastnika, podczas gdy reszta miasta ogarniała się w ramach czerwonego alarmu. Ale ludzie z JWK, Lasu i CIA nie byli „w ciemno bici”. Zanim CzK zorientowało się, że jest celem ataku, poznikały już całe patrole i punkty obserwacyjne. Tylko nieliczni byli w ogóle w stanie się ogarnąć i wycofać... czy nawet odpowiedzieć ogniem. W zasadzie jedyną odpowiedzią na tym etapie były te cholerne samoloty z Aeroklubu, ale nawet one nie celowały w komandosów tylko w granice PRN. Z ważniejszych punktów zdobyto estakadę Elbląg Zachód oraz pobliskie wsie Władysławowo i Bielnik (grupa por. Zawadzkiego), wysprzątano wsie-dzielnice podmiejskie (Jagodnik, Piastowo, Drewnik Bielany) oraz pobliskie punkty (Zakład Utylizacji Odpadów, Zakład Oczyszczalni Ścieków, Tartak Jagodno) [grupy Zawady i Kowalika] oraz wzięto Bażantarnię (co odbyło się w zasadzie błyskawicznie dzięki udziałowi Leśnych i ich magii oraz rzadkości sił przeciwnika – w zasadzie było tam tylko paru frajerów na drewnianych, turystyczno-rekreacyjnych wiatach plus paru w dawnym styku Muszli Koncertowej i dawnej Restauracji Myśliwskiej oraz paru innych w budynkach leśnictwa) [grupa Kocura]. Widząc, co się dzieje, dowództwo nakazało komandosom wykorzystać momentum i iść za ciosem. Akowcy z Batalionu „Bażant”, wspierani przez już rozstawioną na północnym wschodzie artylerię (kierowaną przez Beboka, jego drony i kolegę z CIA), uderzyli na Dąbrowę – pierwszy realny punkt oporu obrońców. Dzięki gęstym i celnym obsianiu rejonu pociskami z moździerzy i armat szturm był formalnością – w obliczu odcięcia z praktycznie każdej strony i deszczu trotylu, CzK preferowało się wycofać w granice miasta. Niewielu się to udało. Podobnie działo się na południe, w rejonie Dębicy i przyległości. Przekierowano tam część ognia artylerii. „Bażanty” z AK i ekipa Kocięby czyścili wszystko wzdłuż pozamiejskiej części Łęczyckiej – ogródki działkowe, rejon zamknięty, osiedla Stagniewo i inne, dawne zakłady pracy, strzelnicę wojskową, wreszcie sam cmentarz i jego zabudowania (tutaj, jak się okazało, niezbędna była pomoc Sylwestrynów – działania Czerwonych Magów nieźle „utoksyczniły” ten rewir i naściągały wściekłe, oszalałe duchy zmarłych, ani chybi do przyszłego potraktowania „wysysaczem”). Bez dalszego certolenia się Kocięba przywalił w Górę Chrobrego jak tylko miał dostęp do jego wschodniej strony i zdołał ulokować pojazdy. Na ulicy Wschodniej usadowił się M113, który zaczął oszczędnie sypać kontaktowymi granatami HE-Frag 40mm na dość strome, zarośnięte wschodnie zbocze wzgórza. Zawtórował mu jeden z HMMWV, z grzmiącym wukaemem na półcalowe naboje. Druidzi okryli przyjaciół mgłą i wigorem płynącym z trzewi lasu (notabene „wkurwionego” na Czekę nie mniej niż Puszcza Lubuska), nieprzyjaciół zaś oświetlali wrednymi ognikami i traktowali rojami kąsających owadów. Od bażantarniowej odnogi ul. Chrobrego wyjechały pozostałe pojazdy, grzejące z granatnika automatycznego i dwóch ciężkich kaemów w bardziej odkryte, północne zbocze i sam szczyt. Piechota parła z dwóch stron. Ci na Górze musieli być nieźle zaskoczeni, bo zaczęli panikować. Rozległ się ryk, cały szczyt zakopciło i oświetliło jednocześnie. Stacjonarna wyrzutnia S-400 Triumf przemówiła. Rakieta „prawie powoli” wyleciała z tuby, oderwała się od ziemi, gwałtownie skręciła i pomknęła na północ. Potem druga. Walczący pod Dąbrową mieli niezłe zdziwko, kiedy SAM typu 40N6 w co najmniej ekscentryczny sposób zygzakowała, opadła, wbiła się gdzieś w pole kilkaset metrów na północny wschód i tam zdetonowała. Nikt nie ucierpiał. Czyżby ktoś próbował w taki sposób odpowiedzieć na szturm lądowy? Drugi pocisk został użyty zgodnie z przeznaczeniem... a raczej był taki zamiar. Rakieta mknęła nad Bałtyk, prosto w stronę UCASowego samolotu typu AWACS. Na szczęście w porę zareagowały aktywne i pasywne środki ochronne, neutralizując cholerstwo. Tym razem, bo szczęście lotników mogło się szybko wyczerpać. Najwyraźniej nieprzyjaciel wiedział o przeznaczeniu misji lotniczej UCAS Air Force... albo walił na oślep. Dowództwo czym prędzej nakazało Rudemu i Kotewskiemu wesprzeć Kociębę. Artyleria waliła, pojazdy waliły, waliło też blisko stu specjalsów. Pod takim naporem obrona o klasie strefy żółtej nie mogła wytrzymać – nawet mimo zastosowania w ostatnim momencie chamskiej sztuczki ze stacjonarnym ciężkim miotaczem płomieni ukrytym w ziemiance (wyleciała w powietrze za sprawą czarów Kocięby). W nawałnicy trotylu, ołowiu, magii i napalmu komandosi wzięli szczyt. Nikomu z obrońców nie udało się przeżyć (acz próbowali salwować się ucieczką). Zdobyto nawet wyrzutnię S-400. Wciąż miała dwie rakiety i, o dziwo, była „autentyczna” (nie z czarciego pyłu). Niedługo później wykorzystano ją jako miecz obosieczny. Haker z CIA spisał się na medal, łamiąc zabezpieczenia IFF i posyłając ostatnie dwa pociski prosto w myśliwce wracające z misji bombowych. Obydwa MiGi zostały zniszczone, piloci nie mieli szans na reakcję, byli poza tym zbyt zaskoczeni. Ostał się tylko Typhoon, który wrócił na elbląskie lotnisko. I on by oberwał, ale już nie było rakiet – wszystkie cztery tuby puste, brak zapasów na wzgórzu. Najwolniej do akcji okołoelbląskich weszła grupa Wiadernego. Natknęła się też na najsłabszy opór – czyli zerowy. Dzięki magii druidycznej posuwali się szybko i pewnie, zabezpieczając kolejne rejony pozamiejskie między Gronowem a Łęczycką. Wszystko szło jak z płatka aż do momentu, kiedy dotarli do jednostki wojskowej na ulicy Dąbrowskiego. Wywiad dał dupy, bo w środku roiło się od Czekistów. Natężenie ognia wskazywałoby na poziom strefy czerwonej. Nie było widać pojazdów innych niż cywilne, o tyle dobrze. Na oko miał przeczucie, że ze wsparciem swojej drużyny moździerzowców mógłby wziąć to miejsce, więc kontynuował natarcie. Granaty dymne i zaklęcia druidów osłoniły podejście, granaty odłamkowe i wysiłki snajperów oraz erkaemistów przyszpiliły obrońców. Strzelcy wdarli się na teren jednostki, potem do budynków. Zaczęło się sprzątanie, które mogło trochę potrwać. Wróg ani myślał się poddawać czy uciekać. Nie był jednak sam. Od północy bili AKowcy. Ostatnim aktem tej fazy była kontynuacja natarcia przez AKowców wzdłuż Łęczyckiej. CzK stawiła im opór, a potem cofała się w ramach strefy żółtej. Ale także i tutaj wystarczyło gęstie „sianie” artylerią i wsparcie specjalsów oraz magii, aby w miarę szybko i sprawnie wygonić frajerów aż po skrzyżowanie z ul. Rawską. Następnie część bojowników blokowała jednostkę wojskową, inni zaś próbowali bić w Osiedle Przy Młynie albo pomóc grupie Wiadernego na południu. Wybiła godzina dwudziesta. Zapadł zmrok. Sprzymierzeni kontynuowali operację. Dowództwo wreszcie przekonało koenigsberskich najemników by kontynuowali marsz w stronę Elbląga. Pozostałe bataliony AK oraz „piechota morska” Kaprów zabezpieczały wsie i miasteczka na Żuławach i Warmii. Przyjęto formalną kapitulację jednostek WOP... i zaraz potem przyjęto ich akces do Armii Wyzwoleńczej i dołączono do operacji tyłowych. Trójmiejscy kontynuowali marsze na wschód od Wisły i północ od Redy, ścigając resztki lojalistów ogniem lekkiej artylerii. Nieprzyjacielska flotylla FAC została zneutralizowana. Przerobione barki transportowe Maersk wyładowały siły z RCT Elbląg 1 i 2 na obydwu brzegach Zatoki Elbląskiej, południowego „dzyndzla” Zalewu Wiślanego. Armia Wyzwoleńcza zbliżała się do Elbląga, mknąc przez rejony wysprzątane przez komandosów. AWACS, uwolniony od groźby „Growlera”, wziął się do roboty. Mgła wojny nad Elblągiem została z grubsza rozwiana. Pierwsza faza zakończyła się sukcesem. Mimo bolesnego ukłucia ze strony nieprzyjacielskiego lotnictwa, osiągnięto więcej niż zamierzano na tym etapie. Ale efekt zaskoczenia się wypalił, blitzkrieg zakończył. Czas było rozpocząć Bitwę pod Elblągiem... na poważnie. 03.10.2063, godz. 21:30. Edward Wiaderny Co miało się zesrać, to się zesrało – ze szczególnym uwzględnieniem Wiadernego i jego ludzi. Jakby cały efekt Murphy'ego rozlał się na jego odcinku niczym gnojowica, omijając inne odcinki. Przemówiła bowiem wraża artyleria, i to bardzo celnie. Dwoma-trzema salwami unicestwiła wsparcie – moździerzowców i druidów. Po takim gradobiciu mało było co zbierać. Resztę jego ludzi i kolegów z AK przyszpiliła w świeżo zdobytych koszarach, nie dając wyściubić nosa. Dopiero paręnaście minut temu ogień wpierw zelżał, potem ustał. Artylerzyści obu stron pojedynkowali się, zsyłając sobie nawzajem na łby trotyl przeznaczony na szturmujących i broniących pospołu. Z jednej strony git, bo jebali po sobie, a nie po innych. Z drugiej strony chujowo, bo znikało wsparcie dla szturmu. Plus był taki, że obawy oficerów nie urzeczywistniły się. Na Łęczyckiej i w „jego” koszarach zgromadziła się większa część żołnierzy Armii Krajowej z baonu „Bażant”. Nie był więc sam. Miał też z grubsza wolną rękę – mógł kontynuować pomysł przywalenia wg oryginalnego planu w JW na Łęczyckiej ze wsparciem AK, odbić na południe i powęszyć na Warszawskim Przedmieściu albo nawet splocie Elbląg Południe, albo odbić na północ i pomóc AKowcom wziąć Os. Przy Młynie. Artur Kotewski Zgodnie z pierwotnym zamysłem, po zabezpieczeniu leśnej strony Elbląga, Kocur zgarnął swojaków i zaczął sondować obronę przy osiedlach Metalowców i Stawnik, z południową częścią kompleksu szpitalnego włącznie. Szybko się okazało, że Szpital Wojewódzki to była jakaś cholerna twierdza. Dziesiątki, jak nie setki okien w dość wysokiej zabudowie, każde zabite dechami, blachami lub obsypane worami z piachem. I w każdym lufa, czasem nawet cięższa albo precyzyjniejsza, albo kilka. Każde wejście zabarykadowane i obsadzone. Według planów z Matrixa, południowe budynki były połączone z głównym za pomocą podziemnego tunelu, więc nie musieli wyściubiać nawet nosa. Stawnik był niewielki i otoczony zieleniną, z dość banalnym podejściem w postaci lasku i ogródków działkowych, ale same budynki były gęsto obsadzone swołoczą (choć nie tak bardzo, jak ten pieprzony szpital). Za to Metalowców było pełne na wpół zrujnowanych i pozarastanych, opuszczonych domów jednorodzinnych. Sprzątanie tego miejsca mogło zająć dłuższą chwilę, ale było też banalnie proste do infiltracji i idealnym terenem dla Leśnych i towarzyszących im specjalsów. Mogli próbować szturmem wedrzeć się do pierwszego z dużych budynków szpitala a potem sprzątać, zrobić coś podobnego w Stawniku, albo pobawić się na Metalowców. Sami bądź po prośbie o wsparcie od AK czy kogo innego. Mogli też poczekać na główne natarcie AW na tym odcinku, które materializowało się na północnym wschodzie, w Drewniku, i na początkowy cel naturalnie obierało Truso. Była też kwestia najemników z Królewca, którzy lada moment mieli dojeżdżać do Dąbrowej. Być może dałoby radę ich wykorzystać by walić wzdłuż... Królewieckiej, nomen omen. Jan Rudy Bebok i jego kolega z CIA mieli masę roboty, prowadząc zwiad optoelektroniczny i kierując ogniem artyleryjskim. Przynajmniej do czasu, jak wraże kanony zaczęły przemawiać, zmuszając wolnościowych kanonierów do ratowania życia i ostrzału kontrbateryjnego. Po początkowych salwach na Dąbrowę sytuacja się jako tako uspokoiła – na razie. Mógł zostać i dalej operować dronami, mógł też dołączyć do jednej z grup frontowych (najbliżej była ekipa Kocura), odbić na północ lub południe. Wciąż miał też całą wywrotkę różnistych rakiet do wykorzystania samemu lub rozdysponowania po kolegach. Dostał też cynk, że jeden z batalionów piechoty zmotoryzowanej z Koenigsbergu miał wkrótce zawitać w Dąbrowej, drugi zaś jechał S22 i można go było przekierować na Dębicę/Łęczycką albo zasugerować rozdzielenie między te dwie drogi. Najwyraźniej dowództwu udało się zmusić większość królewieckich do aktywnego udziału w Bitwie o Elbląg. Ryszard Kocięba Początkowy, szybki sukces, jakim było zgarnięcie Góry Chrobrego przy minimalnych stratach własnych, równie szybko wyparował pod salwami nieprzyjacielskich dział. Zanim doszło do pojedynków artyleryjskich, to napierdalali we wzgórze i najbliższą okolicę tak mocno, że trzeba było spieprzać w podskokach. Pojazdy wycofały się w chaszcze, na przełaj (a i tak jeden z Hummerów nie zdążył i został zniszczony). Wszystko co mogło być na wzgórzu (w tym S-400) zostało zmiecione przez nawałnicę. Od kilkunastu minut było już spokojniej. Góra Chrobrego była zakryta tumanem pyłu, co tylko pomagało w ukrywaniu się. Mimo to, od strony jednostki wojskowej przy ulicy Podchorążych oraz Kamiennego Kręgu (zwanego również Gęsią Górą lub potocznie „Bismarckiem”), pobliskiego kościoła i dużej willi grzał zaporowy ogień z kaemów. W dodatku ze strony koszar raz po raz biła także „na ślepo” jedna armata – „na ucho” moździerz 120mm. Próba ruchu wzdłuż ulicy Chrobrego równała się samobójstwu. Trzeba było odbić na północ w głąb Bażantarni i zmienić cel natarcia (albo stamtąd walić na budynki dawnych hospicjów i dalej na południe w stronę koszar albo na zachód, w głąb miasta), ewentualnie na południe w stronę pozycji AK na Łęczyckiej (lub uderzyć na „Bisa” od strony pół-leśnych zarośli, ew. na Os. Przy Młynie). Zaskoczeniem był fakt, że ten Kamienny Krąg w pełni zabudowano. Zrobiono z niego cholerny bunkier. Grzało stamtąd co najmniej kilka pełno-maszynowych luf, w tym coś, co scouter (o dziwo, biorąc pod uwagę taki dystans) zidentyfikował jako RPK HMG. Z czarciego pyłu. Czyżby te skurwysyny wreszcie nauczyły się „wytwarzać” nowoczesną, „dzisiejszą” broń? Zbigniew Kowalik Zbychu przezornie odczekał swoje, zgłaszając prośbę o większe wsparcie. I dostał je, kiedy tylko nawałnica Armii Wyzwoleńczej zwaliła się na Modrzewinę. Po wstępnym przygotowaniu artyleryjskim, czołgi i piechota zmechanizowana ruszyły do boju, wspierane przez istny rój dronów. Po kwadransie obrona żółtej strefy załamała się, a Czekiści spieprzali do czerwonej, ścigani ołowiem. Rozpędzeni chojracy z RCT Elbląg 1 z impetem przyjebali we właściwą linię obrony. Batalion 13 skupił się na obydwu obiektach byłego 13 Pułku, kantem bijąc też po Meblach Wójcik. Czternasty baon osłonowo operował na odcinku Zawady (wspierany przez, nomen omen, Zawadę i jej ekipę). Batalion Szósty był po drugiej stronie Rzeki Elbląg i szturmował północne krańce Zawodzia. Na rzece były już łajby Kaprów, bijące z moździerzy, rakiet, działek i kaemów w nabrzeża. A Zbychu, wsparty przez dowództwo parą lekkich czołgów Stingray i bewupów Warrior, przywalił w dawny zakład meblarski, od strony oczyszczalni ścieków. Wróg spodziewał się uderzenia. W powietrzu zaroiło się od szybko mknących pocisków. Ziemia niczyja między obydwoma kompleksami pokryła się wybuchami. W połowie drogi ponieśli pierwsze straty. Pierwsza, wysunięta para Stingray-Warrior zakończyła swoją jazdę w efektownych, śmiercionośnych wybuchach. Czołg oberwał w dach wieży – zniszczyła go rakieta ppk wystrzelona z dachu hali. Wóz oberwał z podobnego pocisku w podstawę wieży, która wręcz wyleciała w powietrze od wtórnej detonacji zgromadzonej amunicji. Zaraz potem zlokalizowano i zneutralizowano obydwa gniazda z wyrzutniami, a niecałe dwie minuty później napastnicy wdarli się na teren zakładu, uprzednio gęsto go zasypując kulami i pyłem z uderzeń pocisków typu High Explosive. Kowalik i jego ludzie za pomocą materiałów wybuchowych wywalili pokaźną dziurę w ścianie, sypnęli do środka flashbangami, a potem ruszyli do szturmu. Wnętrze było przestronne, ale zastawione mnóstwem rzeczy. Skrzynie, pudła, wielkogabarytowe części zamienne czy poskładane maszyny. Na pierwszy rzut oka nie widać było żadnej aktywnej „linii produkcyjnej” czy wielkiej machiny. Były tylko dźwigi i wózki widłowe. Magazyn. Pozajmowali osłony. Mrowie Czekistów pruło do nich z każdej strony, z góry też (byli na galeryjkach i dźwigarach). Chaos był potęgowany przez nawalanie ze sprzymierzonych armat i kolejne penetracje ze strony przyjaciół. Huki karabinów i dudnienia detonacji były potęgowane echem wielkiej sali i zagłuszały wszystko aż do bólu. Zachodnia brama razem z framugą została wyważona z impetem. Do środka wpadł Patton, gęsto prując z pokładowego kaemu. Wymierzył i odpalił z armaty w jeden z dźwigów, o mały włos nie ogłuszając walczących, po czym się wycofał, wpuszczając szturmujących AWowców. Ale to nie był jeszcze koniec.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 17-09-2019 o 20:13. |
22-09-2019, 15:37 | #139 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 |
__________________ Ostatnio edytowane przez Col Frost : 22-09-2019 o 15:43. |
22-09-2019, 17:35 | #140 |
Reputacja: 1 | Kowalik doszedł do wniosku, że pozostanie jako wsparcie natarcia, było całkiem rozsądnym pomysłem. To, że wróg spodziewał się natarcia, było do przewidzenia, w końcu szli na punkt obrony. Nawet dowództwo zdawało sobie z tego sprawę, a to oznaczało nic innego, tylko prawdopodobne straty. Przy uwerturze kordytu, ołowiu i stali, jaka rozpoczęła się wraz z natarciem, wszystko przybrało przydymionych barw. Przebicie się do wnętrza hali Mebli Wójcik nieco pomogło. Nie dość, że mogli ostrzelać pozycje obrońców od środka, to rozdzieliło to ogień obrońców. Rozejrzał się za jakimiś ciężkimi maszynami, których sami mogliby użyć, ale nie rzuciło mu się w oko nic sensownego. Z przyjemnością użyłby zewnętrznego dźwigu i którąś z ciężko gabarytowych części trzasnął w któreś skupisko czeki, albo opancerzone wsparcie na zewnątrz, ale chwilowo było to mało wykonalne a i dźwigu z odpowiednim zasięgiem nie widział. Przywalił odłamkowym w jedną z galeryjek, z której blokowano im przejście za dalsze osłony i dał znak, żeby dali mu osłonowy, kiedy będzie próbował się przebić i zrobić im miejsce. Dochodził do wniosku, że niewiele się tu zmieniło. Zmienili tylko przeznaczenie terenu bardziej na składowisko, niż faktyczną produkcję, jaka miała tu kiedyś miejsce. Przynajmniej odrobił swoją robotę wcześniej, przeglądając antyczne fotki dostępne w Matriksie jeszcze z czasów okolicy przebudzenia. Miał zamiar poprowadzić swoja drużynę przez byłą strefę magazynową. Jeśli znajdzie i zidentyfikuje, wysadzić skład paliwa dla wózków widłowych, o ile były gazowe lub wodorowe i ktoś je tutaj jeszcze zostawił. Było pewne, że nie wszystko podnosili dźwigami. Z tego co widział, ktoś musiał odciąć albo odizolować system pożarowy, inaczej walczyliby w deszczu, przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy była część projektowa miała gaszenie argonem, ale odrzucił tą możliwość jako zbyt małą. Torpedy z butli byłyby miłym dodatkiem, ale nie można było mieć wszystkiego. Z pistoletem i bagnetem w dłoni pobiegł po ścianie, kiedy tylko jego drużyna odpaliła kolejny dymny i zaczęła go osłaniać. Trzeba się było ruszać, stanie w miejscu oznaczało śmierć.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |