Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-09-2019, 23:56   #143
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Zawada

Po wymieceniu stref białych i żółtych, w tym Modrzewiny, Zawada początkowo operowała na... Zawadzie. Razem ze swoimi ludźmi i pojazdami osłonowo wspierała główne natarcie czołgów, bewupów i piechoty na pierwszą z gęsto zabudowanych dzielnic północnego Elbląga, przepełnionego blokowiskami rodem z czasów komunistycznych, starymi ulicami i torowiskami tramwajowymi, peryferiami zakładów przemysłowych. W porównaniu do Zawady, Modrzewina była praktycznie opustoszała – stosunkowo nowe asfalty kładzione na wyrównanej połaci terenu... i nic. Przestrzenie między ulicami w większości puste, gdzieniegdzie były jeno nieliczne zakłady, a bliżej serca miasta nowsze bloki. Jeszcze za czasów wchodzenia Polski do UE, miejsce to miało być esencją nowych firm, inwestycji, rozbudowy miasta, popartej niedaleką specjalną strefą ekonomiczną i żywotną Trasą Unii Europejskiej. Średnio to wszystko wyszło. Nie tragicznie, ale średnio. Później, już po rozpadzie UE i w trakcie wielkich, keynesowskich projektów z czasów Wojen Granicznych, Modrzewina pozostała nierozbudowana, a wręcz przeżyła regres – jako pomnik falstartu i chybionych nadziei, a Zawada zaś pozostała sypiącą się sypialnią Elbląga.

Teraz sypała się dużo szybciej. Głównie dzięki wybuchom.

Główne natarcie szło z Modrzewiny wzdłuż alei Jana Pawła II (ku Zawadzie), osłonowe wzdłuż ul. Eugeniusza Kwiatkowskiego (ku wschodniej części bazy 13 pułku), od ul. Antoniego Czuchnowskiego na przełaj przez ugór i lasek w stronę budynków szkolnych (dawna SP nr 11). Zawadzie i jej ludziom przypadł jeden z granicznych sektorów przemysłowych Modrzewiny – dawne serwisy samochodowe, budowlanka, noclegownia. Skurwiele traktowały ten teren jako fragment strefy czerwonej, nie miały zamiaru się stąd tak łatwo cofać. Więc trzeba było czyścić. Noclegownię i złomiarnię wysprzątali dość szybko, wbijali się właśnie do byłej Elfy i budowlanki, opór rósł. Jednocześnie słuchała meldunków pozostałych poprzez bojowe przyłącze matrixowe. Jak na razie szło nieźle – nawet jeśli Wiaderny ugrzązł na Dąbrowskiego, a Góra Chrobrego została przeorana artylerią. Jeszcze jakby chłopaki wymietli frajerów z Metalowców, Przy Młynie, Gęsiej Góry i zadekowali się w jednostce wojskowej „radarowców” na Podchorążych, to mieliby przyczółki w sam raz by kombinować dalej, a JW na Łęczyckiej ugryźć z dwóch stron. Zawadzki natomiast sobie średnio radził. Po zajęciu Władysławowa, Kazimierzowa i Elbląg Zachód, on i jego ludzie ugrzęźli w walkach o zachodnie Zawodzie. Wróg trzymał się twardo, także przeciw regularsom AW ściągającym z Bielnika na północy, którzy jak na razie zabezpieczyli tylko dawny Jachtklub przy ulicy Radomskiej. Ogień ze strony Zdroju był bardzo silny. Oczywiście impet, jakość i siła natarć spychały go i trzebiły, ale szło to bardzo opornie.

Kiedy tak dywagowała i pomiatała, spostrzegła, że ogień ze strony dawnych budynków mechaniki serwisowej i ogródków działkowych dzielących ich pozycję od bazy 13 pułku był bardzo słaby. Czyżby... okazja?

Raz się żyje. Zgarnęła swoje dwie drużyny z JWK. Resztę ludzi i pojazdów podzieliła do stawiania zapory ogniowej na halę i dalej oraz na zachód, wezwała dodatkowe wsparcie... i ruszyła. Razem z komandosami biegła przez skruszałe, betonowe klepisko, omijając pordzewiałe rury i blachy, kupy gruzu i złomu, pozarastane betonowiska i płyty. GMC MPUV pokrył garaże serwisowe gęstym ogniem z RPK HMG, walnął też dwoma rakietami HE z Onotari Arms Ballista. Kilkanaście minut później było pozamiatane... ale Zawada nie miała zamiaru poprzestać. Pod osłoną nocy, z nożycami w dłoniach, przekroczyli płot graniczny ogródków i, korzystając z dobrej osłony dawanej przez zaniedbany zagajnik, podeszli do bazy od południa. A tam działo się ostro. Pancerny pojazd opl ZSU-23-4, słynna „Szyłka”, gęsto pruła z czterech luf 23-milimetrowymi pociskami wybuchowo-zapalającymi wzdłuż ul. Kwiatkowskiego. Piechota nie mogła się ruszyć, bewupy i lżejsze wozy zaliczały przebicia i ryzykowały śmierć załogi, jak na razie kontrostrzał czołgowy był zbyt niecelny i walił po budynkach albo betonie. W dodatku był jeszcze jeden bewup obstawiający Szyłkę, o wkurwiająco celnym kaemie i armacie oraz zajadłej drużynie desantowej. Właśnie odpalał umieszczoną nad lufą rakietę kierowaną typu „Malutka”, która pomknęła gdzieś w górę ulicy, na pochybel jakimś AWowcom. Ten proceder trzeba było ukrócić.

Dwie rakiety High Explosive z wyrzutni Striker produkcji Aztechnology wyrwały spomiędzy chaszczy, przemknęły w okamgnieniu i zaryły w dupska obydwu pojazdów. Efekty były spektakularne. Polski (produkcji, bo nie użytku) BWP-1M „Puma” był skrojony regulaminowo. To oznaczało, że jego tylne, tak charakterystycznie wypukłe drzwi, były śmiertelnie słabym punktem... bo były wypełnione zapasowym paliwem i pozbawione realnego pancerza. Detonacja głowicy HE została spotęgowana zapłonem zgromadzonego diesla. Fajerwerki jak w filmach o Rambo. Z Szyłką poszło nie gorzej, bo eksplozja bez problemu przebiła cieniutki pancerz tylny, przeorała silnik i bak, potem poszła amunicja. Komandosi jednak nie przyglądali się efektom. Zostawili puste rury po rakietach i czym prędzej wycofali się do garaży, skąd Zawada jeszcze ponad połowę ludzi posłała do nacierania przez składowisko budowlanki i na hale, wsparta przez MPUVa. Nie było czasu do stracenia ani na gapienie się, ani na celebracje. Tym bardziej, że byli już pierwsi polegli z jej grupy. A bitwa dopiero zaczynała się...

Natarcie ku południowo-wschodniemu kompleksowi bazy 13 pułku zostało wznowione. Czołgi skupiły się na likwidacji gniazd broni ciężkiej i kaemów, bewupy wspierały piechotę bardziej bezpośrednio, a sami piechurzy już szturmowali i sprzątali budynki. Nie było więcej pojazdów po tej stronie bazy, ale nie padł też rozkaz o odwrocie. Więc stos trupów czekistów w tym miejscu był tylko kwestią czasu...

Ed

Zapadła decyzja – nie nacierać wzdłuż ulicy Dąbrowskiego, opuścić zdobyte koszary i udać się na północ. Korzystając z przedłużającej się przerwy w ostrzale artyleryjskim, oddział Wiadernego wyległ i wypadł w krzaki, niknąc w gęstym zalesieniu, po czym wychodząc na teren dawnej budowlanki i noclegowni. Po przedstawieniu swojego planu, AKowcy poszli z nimi przez teren dawnej fabryki nagrobków i znowu w krzaki, przy znacznym obniżeniu terenu. Nie mieli szans wziąć jednostki wojskowej sami i tak, więc nie było powodu siedzieć na Łęczyckiej bezczynnie.

Wspólnie wdarli się na położone na lekkim wzgórzu, prawie odcięte osiedle Przy Młynie od strony ulicy Józefa Ignacego Kraszewskiego. Na wpół zrujnowane domki jednorodzinne i pozarastane ogrody nie utrudniały kwestii infiltracji – tym bardziej zawodowcom. I tym bardziej, że obrońcy zajęci byli przede wszystkim obsadzaniem dawnego domu weselnego i pobliskiego dużego budynku z czerwonej cegły. Obsada właściwej części osiedla była nieduża... i zaabsorbowana czym innym.

Na skrzyżowaniu Kraszewskiego, Władysława Reymonta i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego była rozstawiona pokaźna drużyna czekistów z lekkimi moździerzami – jak w mordę strzelił to samo, co wraża artyleria nie tak dawno zdmuchnęła z zaplecza Wiadernego. Lekkie, ręczne modele typu Commando, 50-60mm, walące gdzieś na północ. Pewnie w Górę Chrobrego i ludzi Kocięby. Zajęli więc pozycje, usuwając po cichu wartowników... i przemówiły karabiny. I coś więcej, bo jeden z AKowców miał starą wyrzutnię MRO-A. Termobaryczna głowica narobiła masę ognia, dymu i huku, zwielokrotnionego pękającymi moździerzami i granatami. Poprawiono ołowiem. Nie było co zbierać. Pozostało wysprzątać resztę osiedla (na co poświęcili jakieś pół godziny) i przywalić w południowe budynki (co zajęło równie dużo). Wróg próbował kontratakować, zajeżdżając jedną terenówką GMC MPUV, w cywilnej, nieuzbrojonej wersji, za to wypchaną tęgimi orkami w ciężkich pancerzach. Ale nic nie wskórali – pokładli się martwi wokół płonącego wraku (choć fakt, że wciągali ołów jak popcorn w kinie zanim się „objedli”). Dalsze natarcie w górę lub dół Łęczyckiej było jednak równie mocno zablokowane, co z Dąbrowskiego – na południu JW, na zachód teren pod obstrzałem obsadzonych budynków mechaniki pojazdowej po drugiej stronie ulicy. W dodatku musieli opuścić dawną fabrykę z czerwonej cegły, bo wraże czołgi z koszar zaczęły po niej walić.

Kocur

Kotewski podzielił swoich i nieswoich ludzi między poszczególne cele i opracował plan działania. Dowództwo przystało na jego prośbę ściągnięcia śmigłowców. W dodatku otrzymał wsparcie jeszcze kilkunastu ludzi, przysłanych rozkazem Zawady z Dąbrowy, uszczuplając siły biernego Beboka – dziewięciu komandosów i trzech regularsów. Dowództwo przekazało meldunek z AWACS, że na terenie Metalowców, Stawnika i szpitala nie było aktywnych wojskowych pojazdów ani zewnętrznych gniazd broni ciężkiej. O dziwo.

Na pierwszy ogień poszli Leśni, którzy bez żadnych trudności przeszli z Bażantarni na teren osiedla Metalowców. Gdyby nie cisza radiowa, to wiedzieliby, że sytuacja była praktycznie identyczna, co na terenie os. Przy Młynie. Większość stosunkowo niedużej kadry obrońców absorbował północny odcinek. Wzdłuż Królewieckiej od strony Drewnika nacierały bowiem oddziały Armii Wyzwoleńczej z RCT Elbląg 2, mocno przywalając w Truso i Metalowców. W przeciągu kilkudziesięciu minut osiedle było wysprzątane... i w ruinie, a Leśni zajmowali pozycje na granicy terenu szpitalnego, podczas gdy AWowcy po zakosztowaniu siły ognia od obrońców szpitala skupili swe wysiłki na pozostałych częściach Truso.

W międzyczasie do Stawnika wdarli się żołnierze JWK i AK. Opór był bardzo zajadły, niewiele gorszy od szpitala – czyli prawie jak w strefie czarnej. Wywiad musiał tutaj dać dupy. Ugrzęźli na sprzątaniu pierwszych starych budynków i byliby tak w czarnej dupie, mozolnie czyszczący kolejne budowle, w pocie czoła zużywając kolejne stosy amunicji i granatów (głównie dymnych do osłaniania ruchów z budynku do budynku), gdyby nie przylot śmigłowca zwiadowczego OH-58D Kiowa Warrior, uzbrojonego po zęby. Głośno przemówił półcalowy wukaem M296, a do wyjątkowo opornych nor czekistowskich szczurów trafiły dwie 70-milimetrowe rakiety Hydra, których detonacje zmasakrowały wszystkich w środku chmurami fleszetów. Potem poszły dwie przeciwpancerne kierowane rakiety AGM-114 Hellfire, niszcząc zabarykadowane wejścia (i nieźle „potrząsając” obrońcami po drugiej stronie). Helikopter pozostał na stanowisku, gęsto siejąc ołowiem z automatu, podczas gdy komandosi brali północno-wschodnie budynki, a AKowcy z mozołem zgarniali te od strony Królewieckiej. Raportowali już, że skrzyżowanie będzie ciężkie do wzięcia – teren był duży i otwarty, skurwiele siedzieli w budynkach dawnej Energi, Plastyka, hotelu wojskowego i bloków mieszkalnych po stronie torowiska. AKowcy, ze wsparciem śmigłowca, uderzyli na te ostatnie, chcąc zabezpieczyć sobie flankę. Bez problemu przekroczyli zarośnięte chaszcze po działkach i wpadli na teren małego osiedla. I do końca godziny im się to zdobywanie udało... ale za cenę pojazdu. Wypstrykany z rakiet i naboi, Kiowa Warrior chciał się ulotnić. Wtedy z dachu hotelu pomknęły ku niemu dwie samonaprowadzające się rakiety p.lot. z ręcznych wyrzutni. Pilot szybko odpalił wyrzutniki flar, dipoli i innych zmyłek. Jedna z rakiet pomknęła za nimi i zaryła w jeden z bloków. Druga jednak przywaliła prosto w maszynę. Pierdolnęło mocno, rozpędzony Kiowa wpadł na jeden z dachów, roztrzaskał się i rozpętał pożar.

Wyborowi strzelcy od AK postarali się, by ci rakieciarze już nie odpalili żadnej takiej niespodzianki nigdy więcej.

Znad Bażantarni zaś nadleciał drugi śmigłowiec, NH90, wyładowany szturmowcami z zalążków odradzających się sił „Bordowych Beretów”. Dorobione przy drzwiach neosowieckie granatniki automatyczne AGS-35 przywitały obrońców Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Elblągu nawałnicą 35-milimetrowych, kontaktowych granatów odłamkowo-burzących, wystrzeliwanych z dużą precyzją, w dużej ilości i z dużą prędkością. Dostępne okna, pozycje na glebie i dachu zostały omiecione, tamtejsi obrońcy zmasakrowani. Maszyna zawisła nad dachem południowej, pękatej dobudówki drugiego budynku szpitala. Padły liny, a po nich zjeżdżali kolejni desantowcy. Niestety wróg już do nich grzał, na szczęście dość niecelnie, z dachu i „strychu” głównej budowli i okolicznych bloków. AGSy trochę ostudziły jego zapał. W końcu liny opadły, a desantowcy już penetrowali budynek. Ogień z bloków też cichł – Kotewski ze swoimi komandosami błyskawicznie wymiatał kolejne piętra z obrońców. Helikopter ukrył się od ostrzału z głównej struktury i zaczął napieprzać w te mniejsze, bliżej ulicy Ludwika Waryńskiego (m.in. dawny zakład pogrzebowy) i po oknach tego, na którym zdesantował pasażerów.

Rychu

Kocięba i jego ludzie zręcznie wykorzystali teren pod siebie i byli w stanie zniszczyć przeciwników w Kamiennym Kręgu, kościele i „hacjendzie”, rozwalić nadciągającą odsiecz, a nawet spenetrować budynek szkoły podstawowej, omijając upierdliwych (i śmiertelnie niebezpiecznych) skurwieli z jednostki wojskowej na Podchorążych. Wróg stamtąd próbował kombinować coś z tym swoim ciężkim moździerzem na transporterze opancerzonym oraz baterią średnich, polowych moździerzy... ale ten pierwszy był jeden, a te drugie były wyposażone tylko w granaty dymne.

Za to szkoła była ciężkim orzechem do zgryzienia. Z terenów boiska i okolicznych domków ściągały także posiłki piesze, które trzeba było szachować. Całość wydłużała ten burdel niepomiernie. Szło już za dużo ołowiu, za dużo granatów i... już za dużo ludzi, bo były pierwsze straty. A wróg ani myślał oddawać korytarzy, sal i schodów szkoły bez walki.

Od strony ulicy Garnizonowej przyjechało wreszcie coś konkretniejszego. Patrolówka GMC MPUV, wersja policyjna. Szybko pokonywała odległość, była nawet w stanie podjechać pod kolejne niskie wzniesienia gruntów szkolnych. Kierowana przez radio przez obrońców szkoły, podjechała tam, gdzie powinna. Półautomatyczny, bębnowy granatnik 40mm pluł cylindrami z gazem łzawiącym, wysypali się też pasażerowie – trójka ciężkozbrojnych krasnoludów ze strzelbami i tarczami z plexiglasu odpornego na kule. Trzeba było się z nimi nieźle namęczyć i zużyć stosik granatów... ale w końcu padli, a ich pojazd stał się dymiącym wrakiem. Brakło już jednak pałera by siłowo rozwiązać sprawę reszty szkoły. Przynajmniej do przybycia odsieczy...

Zbychu

Kowalik miał na plecach i na ramieniu poważny atut – wyrzutnię rakiet typu Ballista oraz pokaźny zapas pocisków. Jego wrodzona, trollowa tężyzna, poparta treningami żołnierza, komandosa i fizycznego adepta tylko zwiększała jego nadludzką krzepę. To, plus pancerz i odporność, przydały się niepomiernie wewnątrz dawnego zakładu Meble Wójcik. Hala była ogromna, zastawiona ogromem maszyn i skrzyń, a wrogów było sporo i byli wszędzie. W całym budynku aż grzmiało i huczało od zwielokrotnionych echem wystrzałów i wybuchów – tym bardziej, że już nie tylko grupa Zbigniewa, ale też regularsi z AW byli już w środku (ci drudzy od strony ulicy Mazurskiej).

Czołg Patton, tak ochoczo walący z armaty i kaemów do środka, Ballista i profesjonalizm szturmujących były wystarczające, by opanować to miejsce – już to czuł i widział. Tak mu też podpowiadała babcia. Ale Zbychu nie miał zamiaru poddawać się rutynie, skoro mógł wykorzystać swą wiedzę z czasów bycia mechanikiem i robotnikiem. Pracował w takich miejscach jak to. Znał parę sztuczek, którymi mógł przyspieszyć masakrę czekistów. Nie liczył na to, że będzie dostęp do każdej z nich... i się przeliczył. Bo dostęp był.

Wraz ze swojakami, wzajemnie się osłaniając, penetrowali żabimi skokami kolejne miejsca ogarniętej wojną hali. Dotarli wreszcie do składu butli paliwowych – i wyjebali je w powietrze, robiąc niezłego zamieszania i biorąc do grobu paru obrońców. Później zajął się sprawą niedziałającego – bo wyłączonego czy odciętego nawet – systemu przeciwpożarowego. Okazał się być bazującym na argonie. Strzał w dychę. Z pomocą co bardziej łebskich kolegów robił „torpedy”, którymi raził kolejne zgrupowania i gniazda oporu. Do tego doszedł pomysł jednego z ogarniętych, który zaproponował zrobić z wózków widłowych i innych maszyn jeżdżące bomby dzięki załadowanym butlom gazowym.

W pewnym momencie oponent chyba stwierdził, że napastnikom szło zbyt dobrze. Albo coś poszło nie tak, wybuchło lub podpaliło się coś, co nie powinno. Bo od strony południowo-zachodniej zaczęło wybuchać. Zwielokrotnione detonacje, jedna po drugiej. Efekt domina. Reakcja łańcuchowa. Kolejne pudła, maszyny i części na różne sposoby zajmowały się płomieniem, eksplodowały i raziły wszędzie odłamkami. Rusztowania, galeryjki, dźwigi zaczęły się sypać. Rozpierdol szybko eskalował i trzeba było się wynosić. Czekiści zwiewali na południe, na parking. AWowcy na Mazurską. A Kowalik i jego ludzie na zachód (na ugór przy rzece) i południowy-zachód (też na parking). W samą porę, bo zaczął się walić dach i część ścian, a w środku nawalało coraz mocniej. Nie doszło jednak do jakiejś olbrzymiej, kulminacyjnej detonacji. To nie film. Raczej przypominało to pożar w magazynie zapałek.

Jednak przy ucieczce już na nich czekali. Na południowym, podłużnym parkingu, był jakiś bewup. Zaraz wziął na cel Pattona, waląc z nadlufowej rakiety, armaty i kaemu, a jego desant bił z kałachów po Wolnościowcach. Pepek niemiłosiernie „zazygzakował” podczas lotu, brzęknął o górny kant wieży, komicznie zrykoszetował i pokoziołkował do góry jak jakaś raca. Byłoby to śmieszne, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie wybuchła, zmiatając otwarty, górny właz, wukaem przy tymże włazie... i pół torsu dowódcy czołgu. Pocisk z armaty zerwał tylną stronę prawej gąsienicy, unieruchamiając pojazd. Kaem mógł tylko obsypać pancerz iskrami. Zaraz potem M48 obrócił tam lufę, obramował wroga kaemem i walnął ze swojej wcale mocnej armaty. Nieprzyjaciel nie miał szans. Oszołomione resztki desantu wokół płonącego wraku wykończyli piechurzy AW.

Gorzej było z parkingiem dla ciężarówek, przy zakładach po drugiej stronie zielonych nieużytków. Były tam dwa kołowe transportery opancerzone o znanych sylwetkach. BTR-80. Obstawione piechotą z desantu i paroma obrońcami (głównie w budynkach), zaporowo sypały z kaemów w parking. Skosiło kilku ludzi, inni przypadli do asfaltu i dropili granaty dymne, próbowali się czołgać za pojazdy, wraki, inne osłony. Pośród wrażych piechurów było dwóch wariatów z wyrzutniami rakiet... przeciwlotniczych. Ale musiały mieć złamane zabezpieczenia, bo użyli ich w charakterze RPG, celując w Pattona. Zanim zostali zdjęci, zdążyli odpalić. Rakiety zygzakowały niemiłosiernie, jedna zaryła w glebę w połowie drogi, druga przywaliła w dupę M48, wzniecając pożar. Załoga zaczęła się ewakuować. Natomiast ciężkie, pełnopłaszczowe kule 14,5mm z KPVT na BTRach mogły pouszkadzać lekkie pojazdy, ale te się nie dały. Dwie głowice HEAT o napędzie rakietowym, wystrzelone z wyrzutni BGM-71 TOW na Warriorze i M113, poparte solidną dawką pocisków AP z autodziałka wspomnianego Warriora, wystarczyły by obydwa BTRy zaczęły płonąć. Dzieła zniszczenia dopełniały kaemy, wukaemy i armata Stingraya. Pod taką osłoną, ludzie Kowalika mogli napierać dalej i wkrótce wspólnie przekroczyli zieleninę, parking i zaczęli brać kolejne struktury, zostawiając za sobą pożar szalejący w dawnej, zawalonej hali Mebli Wójcik.

Bebok

Jan wydawał się być niezdecydowany. Ograniczył się do dotychczasowej działalności, nie mogąc zdecydować, gdzie posłać lub przywalić swoim nagromadzonym ordnance który walał mu się po pojazdach, albo gdzie samemu pojechać. Pozostał więc wraz z całym inwentarzem w Dąbrowej i dalej dostarczał dane wywiadowcze do sztabu i artylerzystów. Posłyszawszy o tej bezczynności taktycznej, Zawada przekierowała wolnych ludzi z bebokowej drużyny komandosów i desantu z Hummera pod kuratelę Kotewskiego do ataku na miasto od strony Marymonckiej.

Wszyscy

W międzyczasie trwały pierwsze, intensywne walki regularsów o Truso, Zawadę i bazę 13 Pułku. Ta ostatnia była krytycznym punktem pierwszej północnej linii obrony. Po wspólnej redukcji oporu w kompleksie południowo-wschodnim przez Zawadę i regularsów, RCT Elbląg 1 ze zdwojoną siłą i z dwóch stron przywalił w północno-zachodni. Tamtejsi obrońcy byli upartymi skurwielami, którzy chyba nie mieli problemu z tym, że zaraz będą walczyć w okrążeniu. W dodatku mieli trzy wozy – dwa BTRy osiemdziesiątki oraz przeciwlotniczy pojazd pancerny typu Tunguska. Wspólnie ogniem z kaemów, działek i rakiet trzymali na dystans tak napastniczą piechotę, jak i bewupy i drony. Tunguska korzystała z działek (całkiem skutecznie) i rakiet (tu już mniej) także do bicia w cele lądowe. Osłaniania przez transportery i ich desant, wydawała się być nie do ruszenia – tym bardziej, że BTRy były sprytnie i dokładnie dopancerzone warstwami tzw. Slat armor – pancerza klatkowego/rurowego, w sam raz do przechwytywania granatów rakietowych i innych lżejszych pocisków kontaktowych i detonowania ich w bezpiecznej odległości od pancerza.

Z pomocą prybył szaleniec – pilot śmigłowca zwiadowczego SA 342K Gazelle. Po drodze do oporu sypiąc dipolami i korzystając z osłony dronów mrugających lampami na podczerwień, wytrzymał na tyle długo, by cztery TOWy mogły przywalić w dachy BTRów – w przedziały silnikowe i wieże, nie bronione ani przez klatki, ani realny pancerz. Helikopter, ścigany pociskami i rakietami z Tunguski, czym prędzej zwiał. Wystarczyło, by bewupy AW mogły przyszpilić wrażą piechotę, a ich piesza obstawa mogła rozwalić Tunguskę z wyrzutni typu Striker.

To było za dużo jak dla czekistów, którzy zaczęli się wycofywać z bazy w Mazurską. Część próbowała przeciąć ul. Kwiatkowskiego i działki, ani chybi by dostać się do budynków szkolnych, ale została zmasakrowana. Wkrótce, AW zdobyło bazę 13 Pułku i parło dalej. W ciągu godziny zakłady, parkingi i inne obiekty przy reszcie tej strony Mazurskiej oraz alei Odrodzenia były w ich rękach. A potem zaczęła się gęsta wymiana ognia z czarną strefą, ze Zdrojem.


4 października., dziesięć minut po północy.

Noc pogłębiała się. Niebo było zakryte chmurami. Tylko płomienie, reflektory, wybuchy i o dziwo wciąż działające miejskie i prywatne oświetlenie mogły rozwiewać egipskie ciemności.

Początkowy impet natarcia został wytracony, a obrońcy byli już w pełni aktywni. Zaczęli nawet organizować „delikatne” kontrnatarcia tu i ówdzie, koncentrując je na północy miasta. Najemnicy z Królewca przybyli z opóźnieniem, wyrównując powolny progres linii frontu. Regularnym oddziałom z RCTE 1 i 2 udało się zgarnąć całość osiedla Truso, po budynki szpitala, Plastyka i Energi, gdzie wróg bronił się mocno i zajadle. Problemem też była sztuczna góra usypana po drugiej stronie szpitala – od strony południowo-zachodniej była opatrzona wielką betonową framugą, skrywającą żelazne wrota. Dawniej musiał to być jakiś element instalacji rurociągowej czy innej, ale przewrotny wróg poszedł o krok dalej i zrobił tam mały podziemny kompleks, połączony tunelami ze szpitalem i jakąś lokalizacją w głębi miasta. Przyłazili stamtąd skurwiele, którzy na początku tak zaskoczyli AWowców, że o mały włos nie ucięliby całej szpicy nacierającej na ten odcinek. Teraz sytuacja była ustabilizowana, a „odchudzona” piechota mocowała się ze szczurami tunelowymi o kontrolę nad tym podziemnym kompleksem. Na zachodzie zaś udało się oswobodzić północne blokowiska dzielnic Nad Jarem i Zawada. Aleja Odrodzenia, ulica Ogólna i skrzyżowanie z Pułkownika Stanisława Dąbka były ziemią niczyją, acz AW powoli penetrowało już drugi „brzeg” asfaltowych rzek. Dowództwo martwił jednak bardzo zajadły opór w Zdroju i dawnym Centrum Handlowym „Ogrody”. Z tego drugiego nie raz i nie dwa wyłaziły bandy mięsa armatniego – na wpół gotowych do walki czekistów. Mężczyzn i kobiet w różnym wieku, z przestarzałą bronią i niewielkim wkładem cybernetyki czy opancerzenia – ci nieszczęśnicy byli „tylko” naćpani po uszy i mieli przeprane mózgi. Z głębi miasta nadciągały kolejne takie hordy, waląc Mazurską, Królewiecką i Dąbka. Na tej ostatniej używali pojazdów cywilnych, wypełniając autobusy, samochody i półciężarówki. Pół godziny temu doszło tam do masakry, gdy taka automobilna horda próbowała „rushować” pozycje AW.


Wschodnia strona miasta wydawała się być nieco „spokojniejsza”. Podrygi JWK, AK i Leśnych skończyły się w zasadzie na ostatnich manewrach – brakowało już amunicji, opór wroga gęstniał, odwodów nie było. Sytuację zmieniło dopiero późne przybycie królewieckich. Dwa bataliony, atakując od strony Dębicy-Chrobrego, Dębicy-Łęczyckiej i S22-Dąbrowskiego były w stanie wyprzeć CzK z północnej części Warszawskiego Przedmieścia, w ciężkich starciach zdobyć JW na Łęczyckiej i Podchorążych (i zniszczyć przy tym jeden z pojazdów wroga, bewup AIFV II z moździerzem 120mm oraz baterię średnich moździerzy 70-90mm wraz z obsługą, które naprzykrzały się Kociębie). Zajęto ulice takie jak Bolesława Chrobrego i Wyżynna, zmuszono do wycofania się wrogów z działek i ruin domów, wzięto Szkołę Podstawową Nr 25 oraz budynki hospicjów/pomocy społecznej na północ oraz dawny Hotel Młyn i Rondo Żołnierzy Radzieckich (dawne Rondo Żołnierzy Wyklętych). Obecnie najmici przegrupowywali się i wzajemnie ostrzeliwali z czekistami w rejonie odkrytego basenu, Cmentarza Komunalnego Agrykola, Stadionu Olimpii Elbląg i Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego, budynków szkolnych i administracyjnych na ulicy Saperów oraz przy osiedlu „przy polibudzie” (zaraz na południe od JW na Łęczyckiej-Grottgera).

Zachód, po drugiej stronie Rzeki Elbląg, nie napawał optymizmem. Grupa Zawadzkiego, wsparta częścią regularnych sił AW, dotarła ledwo do skrzyżowania Nowodworskiej z Trasą Unii Europejskiej, a regularsi z północy zabezpieczyli jedynie tą drugą ulicę, wraz z zachodnim krańcem mostu. Opór wroga na gęsto zabudowanym, przemysłowym Zawodziu był mocny, poparty silnym ogniem ze Zdroju i Łasztowni. Łodzie Kaprów nie mogły nic wskórać, a nawet poniosły straty, i zmuszone były się cofnąć.

Wieści z dalszych okolic były bardziej pozytywne. Siły trójmiejskie zdobyły Puck, Władysławowo i całą okolicę. Batalion lekkiej piechoty NWP „Oksywie” został rozbity, jego resztki zaś wzięte do niewoli. W obliczu tak łatwego zwycięstwa, T-Korp podjęło decyzję o kontynuowaniu ofensywy, tym razem w kierunku Półwyspu Helskiego. W kierunku wschodnim poszło jeszcze lepiej – najemnicy zdobyli Nowy Dwór Gdański i Jazową; właśnie przekraczali Nogat, lada moment mieli dojeżdżać do elbląskiego Zawodzia (tym bardziej, że dowództwo prosiło o wsparcie w obliczu niespodziewianie twardego oporu na zachodnim brzegu). Wreszcie aktywowała się też pozostała część Marynarki Wojennej PRN – eskadra dziesięciu okrętów... w tym cały jeden niszczyciel, cała druga korweta oraz osiem pozostałych łajb pomocniczych/minerskich/transportowych, w tym nawet cywilnych statków przerobionych na tzw. Q-ships. Były jednak porozrzucane po różnych lokalnych portach, od Helu po Kołobrzeg i ich pełna mobilizacja wciąż miała potrwać, już nie mówiąc o wspólnym kontrnatarciu na Zatokę Gdańską. Mimo to, flotylle FAC Sprzymierzonych już wycofały się na ten akwen by się przegrupować i wspólnie z mobilizowanymi innymi łajbami z Trójmiasta (wyłącznie Q-shipami) przyjąć wrogów w walnej morskiej bitwie.

Z wydarzeń lokalnych na pewno miłym dla komandosów był fakt, że otrzymali uzupełnienia w amunicji i innych materiałach wojennych, posiłki i suple energetyczne oraz generalnie zostali zluzowani. Oczekiwano od nich przegrupowania się i obrania nowych celów. Mogli swobodnie przemieszczać się w obrębie zajętych terenów. Leśni skupili się na utrzymaniu rejonów zielonych, działek, os. Metalowców oraz bicia w oponentów w dogodnym terenie (Park Modrzewie, Park Dolinka, cmentarz Agrykola, etc.). AKowcy z „Bażanta”, poniósłszy zbyt duże straty, zostali zluzowani i wycofani na zaplecze. Mnisi Sylwestryni pracowali na pełnych obrotach, starając się jakoś zneutralizować czyny, jakie Czerwoni Magowie popełnili w miejscach sakralnych (np. w odzyskanych kościołach przy Wyżynnej i Rawskiej). Za to przed JWK otworzyły się nowe możliwości wzywania wsparcia pojazdów, nie dotyczyła ich już także cisza radiowa.

To była długa noc, której ledwo trzecia część była za nimi.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline