Jakiś pech ich prześladował...
Walka się skończyła, ale trudno to było nazwać zwycięstwem.
Jeden z woźniców zginął, ludzie Karla ledwo dychali - wyglądało na to, że tylko cudem udało się wyjść z tej opresji, a jedynym zyskiem było to, że przeżyli.
Dzięki bogom mieli jeszcze zapasowe zwierzęta i nie musieli zostawić wozu.
Karl uparty bywał, ale jego upór miewał pewne granice. Gdyby Adolphus lepiej orientował się w okolicy i wiedział, gdzie jest najbliższa wioska czy gospoda, to szlachcic upierałby się przy idei dojechania do następnej karczmy, ale gdy nie było wiadomo, jak długo trzeba by jechać, to wypadało schować upór i dumę do kieszeni i wrócić. W końcu zdrowie ludzi było najważniejsze.
- No to wracamy - zadecydował. - Jak się słabo poczujesz, to się położysz - powiedział do woźnicy. - Jeśli powożenie zacznie sprawiać kłopot, to będziemy wozy prowadzić - dodał pod adresem Tladina. - Będzie wolniej, ale bezpieczniej.
- A w Risted znajdziemy medyka i, może, kogoś, kto zechce z nami wyruszyć - dodał.
Po tym, co ich spotkało, raczej należało w to wątpić, ale wszystko zależało od sposoby przedstawienia całej historii.
Jakby nie było - ubili trzech zwierzoludzi, a stracili tylko jednego człowieka. Dobra opowieść zrobiłaby z tego sukces... |